czwartek, 1 lutego 2018

Strażnik Czasu (Rok VII, Rozdział 9)

Scorpius stwierdził, że to chyba jakaś kara z nieba. Dlaczego to akurat on musiał siedzieć zamknięty pod schodami, przez dwie godziny, żeby nie wydało się, że jest w ogóle w tym budynku. Przeklinał się, że nie zaczekał trochę na to aż ten drugi wampir się zjawi. Ale kto by się do cholery spodziewał, że wampir korzysta z frontowych drzwi?!
     A tak Scorpius miał do wyboru schować się pod schodami, albo stanąć oko w oko z wampirem, który wszedł zaraz za nim.
     Nic nie rób - zasada Luciana zaczynała mu ciążyć. Dobrze, że był zdyscyplinowanym i cierpliwym człowiekiem. Zamarł, gdy usłyszał skrzypienie schodów, a na głowę posypał mu się kurz.
     Wyrośnięty, kościsty nastolatek z burzą blond kręconych włosów, schodził po starych drewnianych schodach. Malfoy wstrzymał oddech, ale i tak miał wrażenie, że wyraźnie w całym budynku słychać bicie jego serca.
     Ruchy wampira były ociężałe, ale mimo tego powoli odwrócił się i spojrzał w cień dokładnie w miejsce, w którym stał. Scorpius oniemiał. Przód jego białej, bawełnianej koszuli pokryty był czerwoną posoką, która jednocześnie pokrywała całą jego twarz. Kły wyraźnie było widać, nie tak jak u profesora Luciana, tak samo jak czerwone tęczówki. Wampir przymknął oczy jakby zachciało mu się spać, odwrócił się i wyszedł, a Scorpius z ulgi osunął się po ceglanej ścianie.
     W końcu jednak zebrał się w sobie i pobiegł na piętro. Widział dokładnie gdzie szukać profesora, bo ze szczegółami opisał mu on każdy najmniejszy krok. Pamiętał nawet kolor zasłon zasłaniających maleńkie prostokątne okienko w małym, brudnym, szarym pokoju.
     Scorpius wszedł cicho przez drzwi i odruchowo się cofnął. Materac był poorany bruzdami, jakby walczyło na nim jakieś dzikie zwierze. W brudną poszwę wtapiała się brunatna krew. Lucian leżał z rozkrzyżowanymi oczami, rozpłatanym gardłem i zimnymi, martwymi oczami.
     - O tym szczególe to chyba pan zapomniał wspomnieć - warknął Scorpius. Chociaż z drugiej strony Lucian mógł zapomnieć, że był martwy...
     Scorpius ukrył się w kącie pokoju tuż za starym kaflowym piecem. Zszokowany patrzył, jak ciało profesora się zmienia. Jakby czas się cofał. - Krew zaczęła wracać strumyczkami do jego otwartych ran. Było to naprawdę upiorne. Nawet ta która zdążyła wsiąknąć w brudne pierze materaca, kropla po kropli toczyła się i wypełniała ciało martwego Luciana. Jego poszarpane gardło zaczęło się łączyć, jakby ktoś go szył niewidzialnymi nićmi. W końcu jego ciało było takie jak przedtem i wtedy zaczęła wygładzać się jego skóra. Zmarszczka po zmarszczce znikały na oczach Scorpiusa, a jego paznokcie u rąk się wydłużyły.
     Lucian niespodziewanie otworzył oczy i zaczerpnął tchu, jakby wynurzył się spod wody. Scorpius mimowolnie podskoczył.
     Złapał się za gardło, jakby szukał rany. A potem spojrzał na swoje zadbane dłonie i zaśmiał się gorzko. Śmiał się, a potem zaczął płakać.
     - Jesteś szczęśliwy? - zapytał cichy, eteryczny głos. Scorpius miał wrażenie, że od tego zaskoczenia, wyszły z niego przeszłe wcielenia.
     - Co? - Lucian rozejrzał się, dookoła i poleciał na ścianę, przytrzymywany niewidzialnymi złotymi linkami.
     - Bawi cię to? - zapytał znowu głos.
     Lucian zaczął się dusić.
     - Igranie z czasem, jest takie zabawne?
     Scorpius miał wrażenie, że wszystkie drobinki kurzu zdążały do jednego miejsca na środku pokoju. Nabierały złotego koloru i tłoczyły się w jednym miejscu, aby w końcu zmaterializować się  w postaci opromienionego złotym blaskiem młodego mężczyzny.
     To coś zmaterializowało sie z kurzu!!
     Lucian zaczął walczyć z przytrzymującą go siłą, a to sprawiło, że jego skóra zaczęła się marszczyć. Ona się starzała! Żyłki na jego dłoniach wyszły na wierzch. Włosy zaczęły blaknąć, aż w końcu zmieniły się w biel. Oczy straciły blask.
     - Jestem strażnikiem czasu. Twojego czasu również. A ty wystąpiłeś przeciwko niemu... - wyjął złotą klepsydrę z kieszeni. - To twój czas. Stanął. Będę musiał go teraz ze sobą nosić, zamiast zamienić go na nowy... - Niewidzialna siła ściągnęła Luciana ze ściany i rzuciła na ziemię. - Ludzie są tacy głupi... Chciałeś przeżyć za wszelką cenę, prawda? A wystarczyłoby, żebyś umarł i za rok mógłbyś być na tym świecie z powrotem. Jako całkiem nowa klepsydra... A tak... jesteś tym... - rzucił przed nos Luciana złotą klepsydrę. - Czerstwym chlebem, którego nie można wyrzucić. Ale pewnie ci to nie przeszkadza, co? To może wytłumaczę ci to winny sposób. Zawsze jest limit tego ile dusz i ich czasu może pomieścić świat... Właśnie zabrałeś miejsce nowej duszy... co powiedz na dziecko twojej siostry, które się nigdy nie narodzi? A może powinienem wyrównać zaburzony czas? na przykład czasem twojego przyjaciela?
     - Nie! Błagam! - wyjąkał Lucian. - Moja siostra sobie bez niego nie poradzi...
     - A rodzice dziecka, którego miejsce zajęła twoja dusza sobie poradzą? - zapytał cicho strażnik. - Łatwo ci o tym decydować, prawda?
     - Zabierz mnie. Zabierz mój czas...
     Rozległ się śmiech tak upiorny, że wszystkie włosy stanęły Scorpiusowi na głowie. Miał wrażenie, że śmieje się każda najmniejsza drobinka pyłu w pokoju.
     - Już za późno. Już zamknąłeś te drzwi. Nie masz już się czym targować... Nie masz duszy... - popchnął czubkiem świetlistego buta klepsydrę. - Jesteś zatrzymanym czasem. Skorupą.
     - Nie wiedziałem...
     - Nie wiedziałeś? Wiedziałeś, że masz umrzeć, bo ludzie umierają... Postąpiłeś wbrew porządkowi świata. Zniszczyłeś jakieś inne nowe życie, które miało pojawić się na ziemi... Będziesz za to płacił do końca swojego istnienia. Do samego końca... - Przyszedłem cię ostrzec, - rzucił lekko, sprawiając jednocześnie, że Luciana uniosło i ułożyło równiutko na zniszczonym łóżku, - nigdy nie próbuj nikomu tego zrobić. Sam noś ten grzech...
     Scorpius patrzył, jak oczy Luciana się zamykają, jakby przymknięte niewidzialną ręką. Jego skóra i włosy wróciły do stanu poprzedniego. Już nie wyglądał, jakby miał 150 lat i mógł rozpaść się w każdej chwili. Malfoy odetchnął głęboko i przeanalizował sobie szybko, co mu powiedział Lucian. Po tym, co zobaczył wcale mu się nie śpieszyło do rozpoczęcia konwersacji, jednak na szali leżało coś o wiele, wiele ważniejszego niż jego czas, jego życie, jego młodość.
     Uśmiechnął się do siebie drwiąco, znowu wyrzucając sobie, że wpakował się w to wszystko, jednocześnie wdzięczny za to, że to zrobił. Otworzył usta, gdy...
     - Co tu robisz? Człowieku z XXI wieku? Poprzednim razem cię tu nie było...
     Scorpius nie do końca rozumiał, ale też nie miał zamiaru dopytywać. Strażnik Czasu patrzył na niego spokojnie. Niemal znudzony.
     - Was naprawdę bawi zabawa z czasem... Kogo mam uczynić nauczką dla pozostałych z twojego czasu? - podszedł do Scorpius i wsadził mu rękę w mostek, wyciągnął  z niego cienką złotą nitkę i zaczął ją ciągnąć. - Może zaproszę osobę, która znajduje się z drugiej strony tej linki.
     Scorpiusowi czuł się coraz lepiej. Ucisk w piersi zmniejszał się, gdy Strażnik pociągał mocniej za nitkę czasu.
     - Jestem ciekaw jak przejście przez tunel wpłynie na kogoś nieprzygotowanego...
     Scorpius dopiero zaczął rozumieć, co się dzieje. Po drugiej stronie tej nitki była Arthemis. W pierwszym odruchu chciał się wyszarpnąć. Zamiast tego schylił się w pół, powodując, że linka napięła się jeszcze bardziej, ale trwał tak.
     - Przybyłem by cię spotkać...
     - Och... odważnie z twojej strony... A z jakiegoż to powodu?
     - W moim czasie doszło do zaburzenia...
     - To niemożliwe. Sprawdzałem 10 lat temu i wszystkie ścieżki działały właściwie... - pociągnął za sznurek mocniej.
     - Czas osoby, którą znam został zatrzymany...
     - Jeżeli umarła to nie mój problem. Niczego się dzisiaj nie nauczyłeś...
     - Ona nie umarła - warknął odruchowo Scorpius, ale od razu się pohamował. - Żyje i ma się dobrze... Ale jej czas stanął...
     Strażnik czasu westchnął. Dotknął czoła Scorpiusa.
     - Nie zaburzyłeś biegu wydarzeń... dobrze... - następnie złożył palce prawej dłoni, jakby zbierał kurz z powietrza i w jego dłoniach zmaterializowała się ogromna księga. Otworzył ją i wyfrunęły z niej cyfry i klepsydry stworzone z lejącego się złotego piasku. Umieściły się nad nimi i dookoła jak sklepienie niebieskie.
     Strażnik przypatrywał się im przez chwilę, jak na jakiś skomplikowany wzór. Przesunął palcem kilka dat i zmarszczył brwi.
     - To niemożliwe... - powtórzył, a w Scorpiusie serce zamarło.
     Zatrząsnął księgę i wszystko zniknęło. Scorpius czekał z sercem w gardle. Co teraz ma zrobić? Czego niby oczekiwał Lucian od strażnika?
     Strażnik pociągnął za sznurek nadal wystający z piersi Scorpiusa. Linka napełniła się światłem i wszystko utonęła w powodzi złota i oślepiającej jasności.


     Arthemis poczuła, jak wszystko w niej się napina i po chwili pęka. Chciała krzyknąć, ale nie mogła. Wszystko było zbyt oślepiające. Nie wiedziała, co się dzieje. Oślepła? Co z Rose? I Lily? I jak teraz wyciągną Scorpiusa?
     - ... dawno nie byłem w tych czasach. - Usłyszała dziwny, eteryczny głos, jakby powtarzany przez echo.
     Podniosła do góry głowę, żeby zobaczyć Scorpiusa stojącego obok młodego świetlistego gościa. Nie dało się określić go inaczej, jak świetlisty. Może im  miał ludzką twarz i ciuchy, ale z każdego pora jego skóry bił dziwny złoty blask. Trzymał w ręku złotą nitkę wystającą z piersi Scorpiusa. Pociągnął ją lekko i wyrwał z niego, po czym podszedł do niej i pomógł jej wstać.
     - Lepiej nie bawić się czasem - rzucił, wyciągając nitkę i z niej. - Jakbym nie był dzisiaj w dobrym humorze to mógłbym cię wciągnąć w międzyczas, gdzie byś się błąkała po wsze czasy... - zerknął jednym okiem na Luciana i pokręcił głową. - Nie sądziłem, że jesteś aż tak głupi, żeby stawać mi na drodze po raz drugi... - odwrócił się i podszedł do Lily, która nadal osłaniała śpiącą Rose. - Odsuń się...
     Lily odsunęła się tylko troszkę, żeby być blisko.
     Strażnik pstryknął palcami i nad Rose pojawiła się złota klepsydra z przesypującym się piaskiem. Gdy kilka ziarenek przesunęło się na dół, zaraz powróciły na górę. Strażnik trącił palcem klepsydrę. Znowu spadło kilka ziarenek, a po chwili podskoczyło do górnej części.
     - Ktoś się bawi moimi zabawkami - mruknął chłodno. Zaśmiał się cicho. - Cóż... to będzie zabawne - dodał mrocznie.
     Machnął ręką i drobinki złotego kurzu ułożyły się w misę. Nalał do niej wody z podróżnej torby, którą nosił. Włożył do misy klepsydrę wiszącą nad Rose i pozwolił wodzie przepływać przez piasek wewnątrz. Potem coś sprawdził i dotknął klepsydry, a ona rozwinęła się jak zwój pergaminu. Przesuwał go między palcami, jakby czytał i analizował dane. W końcu znalazł to, czego potrzebował i pstryknął palcami a złote zwój zmienił się w złote pyłki, które osadziły się na Rose i wniknęły w jej ciało.
     Odwrócił się do nich przez ramię i rzucił:
     - Jeszcze się zobaczymy.
     A potem po prostu zniknął.
     - To wszystko? - zapytała zszokowana Arthemis. - Tak po prostu zniknął? Zawalił robotę, i tak po prostu znika bez wyjaśnienia?
     - Lepiej nie pytać - powiedział Lucian, podczas gdy profesor Bennett i Caprifolia podeszły do Rose.
     - Arthemis... - rzucił cicho blady jak ściana Scorpius. Gdy na niego spojrzała, pokręcił głową. - To jest coś z czym nie wolno nam się kłócić - mruknął tylko i poszedł do Rose.
     - Nawet nie wiemy, co się stało.
     - Ważne, że ON wie. Powiedział, że wróci. A więc zajął się tą sprawą - mruknął Lucian. - Znalazł osobę odpowiedzialną za to wszystko i dlatego zniknął.
     - Czyżby? - wychrypiała Arthemis i z trudem przełknęła ślinę.
     - Dobrze się czujesz? - zapytała profesor Alexander.
     Skinęła głową.
     - Co z Rose?
     Caprifolia zdjęła listek z głowy dziewczyny, która natychmiast uniosła powieki.
     - Nic jej nie jest - rzuciła, odwracając się do Arthemis. - Tobie za to przyda się ciepły napar. Liście merkurego są, jak pokrzywy, więc pewnie masz poraniony przełyk...
     - To nic...
     Lily i profesor Bennett pomogły usiąść Rose. Rozejrzała się trochę nieprzytomnie, aż jej wzrok padł na Scorpiusa. Wydała drżące westchnienie ulgi i wyciągnęła rękę. Podał jej swoją i pomógł wstać.
     - W takim razie nasza misja dobiegła końca - rzuciła Bennett, układając wszystko w koszyczku na składniki eliksirów. - Nie wiem nawet ile godzin już tu siedzimy, ale dostaję klaustrofobii w tej małej salce...
     Profesor Caprifolia spakowała wszystko do skórzanej torby i powiedziała do Arthemis:
     - Chodź ze mną. Zajmę się twoimi obrażeniami.
     - Nic mi nie jest.
     Pomachała jej przed nosem liściem, którym uśpiła Rose.
     - Wolisz w ten sposób?
     Arthemis westchnęła i poszła za profesorką.
     Albus pomagała wynieść rzeczy profesor Bennett. Profesor Alexander poszła zdać raport dyrektorowi.
     W końcu w wieży zostali jedynie profesor Lucian, Scorpius i Rose.
     Rose nadal była trochę otępiała, więc nie widziała, jak profesor i Malfoy wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, jakby się umawiali, że nie będą o tym rozmawiać.
     Lucian skinął mu krótko głową, zmierzając do wyjścia.
     - Tylko jedna rzecz - rzucił niespodziewanie Malfoy.
     - Tylko jedna - zgodził się Lucian, odwracając się.
     - Pana siostra i pana przyjaciel. Coś mnie w nich drażniło i niepokoiło...
     - Co? - warknął obrażony Lucian.
     - Nie wiem... byli normalni? Znaczy... w sensie... nie byli nienormalni pod jakimś względem? - Scorpius potarł skroń. - Coś mi chodzi po głowie...
     - Byli normalnymi, przeciętnymi czarodziejami... Pobrali się i mieli dwójkę dzieci, które też były czarodziejami. Śledziłem jeszcze losy ich dzieci, ale potem porozjeżdżali sie po świecie. O co Panu chodzi, panie Malfoy?
     - Sam nie wiem... wszystko mi się pomieszało... Z jakiegoś powodu Pana siostra mnie denerwowała... W całym moim życiu tylko jedna osoba mnie tak irytowała i ... - zamrugał dwa razy. - Pana siostra... i pana przyjaciel... Wiedziałem, że widziałem już kogoś podobnego! JEJ OJCIEC I ONA!
     - O kim pan mówi, jeżeli można zapytać!
     - Te włosy, te oczy... Arthemis jest podobna do pana siostry, a jej ojciec do pana przyjaciela. Nie mówię, że zupełnie, ale coś jest w nich podobnego...
     Lucian cofnął się, jakby dostał w twarz.
     Scorpius spojrzał na niego ze współczuciem.
     - Niech Pan jej tego nie mówi, bo będzie miał ją Pan na karku do końca świata - poradził.
     - To wcale nie jest pewne...
     - Ehe... niech mi pan to powtórzy, jak zacznie do Pana mówić wujku - prychnął Scorpius i chwycił Rose za rękę. - Chodź Rose, musisz odpocząć.
     - O czym wy mówicie?
     - Potem ci powiem.
     Lucian słuchał jak schodzą po drabinie, a potem zamknął oczy. Elsie, Joe... Nie myślał o nich od dziesiątek lat. To zadziwiające, jak łatwo mógł przywołać z pamięci ich twarze... Mieli dwie córki, więc to możliwe, że jedna z nich wyszła za mąż i nazywała się North...
     Usiadł ciężko w fotelu i próbował zwalczyć to nieokreślone słodko-gorzkie uczucie.
     Ktoś z jego rodziny nadal żył...

    
     Scorpius chciał zaprowadzić Rose do skrzydła szpitalnego. Tego domagała się jego dominująca strona osobowości. Upewnić się, że nic jej nie jest. Zapakować ją do łóżka i usłyszeć zapewnienie, że jest zdrowa jak rydz. Zrozumiał, że ją ciągnie dopiero kiedy zaparła się o podłoże.
     - Musisz iść do szpitala - uparł się.
     - Nic mi nie jest...
     - Nieprawda!
     Wyswobodziła nadgarstek z jego uścisku i wsunęła palce w jego dłoń.
     - Chodź - powiedziała cicho, aż za dobrze rozumiejąc, co się z nim dzieje.
     Poprowadziła go korytarzami na czwarte piętro, wyjęła zza kołnierzyka kluczyk na łańcuszku. Otworzyła drzwi.
     - To azyl Arthemis. Dała mi klucz. Drzwi są zabezpieczone, więc nikt tu nigdy nie wchodzi. Ja też tu nie wchodzę, bo mimo wszystko czuję się jak intruz, ale... - urwała w połowie zdania. Zerknęła na Scorpiusa, który cicho zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie.
     - Ale... - rzucił, rozglądając się dookoła. Zakurzone, pokryte prześcieradłami meble, zabrudzone wysokie okna. Stare fotele z brudnymi poduchami. I pianino tak czyste, jakby kurz omijał je ze strachu.
     Obserwowała go trochę niepewnie. Wyglądał trochę na trochę niezadowolonego i groźnego. Nie żeby się go bała... Traktowała to raczej, jak zasłonę dymną... Zawsze coś pod nią było. Gdy Scorpius był naprawdę wściekły nie było tego po nim widać. Po prostu wszystko zamarzało.
     Ponieważ czekał nic nie mówiąc, zdecydowała, że to ona będzie mówić. Odwróciła się, żeby było jej łatwiej i powoli przechodząc między meblami dotykała ich koniuszkami palców.
     - Nie potrzebuję słów - zaczęła, przymykając oczy. - Czytam w każdym twoim ruchu, w każdym geście... To nic, że nie możesz powiedzieć: Wszystko będzie dobrze, będę przy tobie... Martwię się o ciebie... Chcę mieć pewność, że nic ci nie jest... To nic - uśmiechnęła się do siebie. - Jeżeli nie możesz tego powiedzieć, powiem to za ciebie... Tylko nie zmuszaj się do niczego. Nie czuj się, jakbyś był do tego zmuszony, jakby tego od ciebie oczekiwano... Rozumiem każdy twój gest... obserwowałam cię wystarczająco długo, żeby zrozumieć... Nie potrzebuję słów - powtórzyła, przywierając dłońmi do drgającego żołądka. - Ale musisz zaakceptować, że umieram ze strachu, gdy ryzykujesz... Musisz mi pozwolić odreagować... Po prostu musisz... - jej głos się urwał. - Muszę cię dotknąć, muszę wiedzieć, że nic ci nie jest...
     Poczuła, że obejmują ją jego ramiona. Przywarł czołem do jej ramienia. Czuła jego klatkę piersiową na plecach.
     - Nie powiem ani słowa... - powiedział cicho. Zerknęła na blade dłonie obejmujące jej talię. Lekkie drżenie palców. Poczuła jego chłodne usta w zagłębieniu szyi. Położyła dłonie na jego rękach. Przymknęła oczy, gdy otoczyło ją jego ciepło. Zastanawiała się, czy rzeczywiście powiedział to, czy sobie wyobraziła, tak ciche i ulotne były jego słowa...
     - Zostań tak przez chwilę, dobrze?

    
     Arthemis wpatrywała się, w profesor Caprifolię, która włożyła torebkę z ziołami do szklanki, a następnie zalała ją wrzątkiem. Zdjęła biały stetson, który zazwyczaj nosiła zwisający na plecach, lub ułożony na głowie i podała napar Arthemis.
     - Podobała ci się nowa przygoda? - zapytała ją.
     - Niekoniecznie... lubię, jak sprawy są wyjaśnione do końca - odparła Arthemis, po pierwszym łyku.
     - Może po prostu powinnaś mieć więcej cierpliwości, bo rozwiązanie przyjdzie później?
     - Może - zgodziła się Arthemis.
     - Naraziliśmy cię na niebezpieczeństwo. I za to przepraszam...
     - Niech, pani da spokój - przerwała jej cicho Arthemis. - Robimy to, co musimy...
     - Masz dobre kontakty z Algernonem, a to nie jest rzecz, którą można powiedzieć o każdym. On ci ufa... To zadziwiające... Nie należy on do kogoś, kto daje się łatwo poznać.
     - Profesor Lucian nie jest taki jaki Pani - rzuciła Arthemis. - On nie udaje... Nie stara się być kimś innym niż zawsze był.
     Oleandra odstawiła filiżankę na spodeczek i uśmiechnęła się lekko i dziwnie drapieżnie.
     - Czy to aż tak rzuca się w oczy?
     - Nie bardzo - odpowiedziała cicho Arthemis. - Tylko, że obserwuję panią dość uważnie...
     - Chcesz wiedzieć kim byłam?
     - Niekoniecznie - odrzekła. - Bardziej mnie interesuje, jak pani się stała, tym kim jest teraz. Jak ukryć te części siebie, których nie chce się pokazać? To coś czego nadal nie umiem zrobić...
     Wzrok Oleandry stwardniał.
     - Obyś nigdy nie musiała. Zazwyczaj później już nie ma odwrotu - wstała, żeby odnieść filiżankę na biurko i dodała cicho. - Przestajesz sama zauważać, co jest tobą, a co tylko maską...
     - Przyznaję, że jestem ciekawa, ale nie będę pytać o tak osobiste szczegóły. Dziękuję za herbatę... - powiedziała Arthemis, wstając.
     - Każdy z nas niesie jakiś bagaż - rzuciła niespodziewanie profesor Caprifolia, przekładając filiżanki na biurku. Arthemis miała wrażenie, że mówi bardziej do siebie, niż do niej. - Byłam w kawałkach... a gdy się pozbierałam... Nie byłam już sobą...
     Arthemis przez chwilę patrzyła na jej wyprostowane plecy i artystyczne dłonie, które dotykały porcelany, w dziwny sposób. Jakby miały zaraz ją chwycić i roztrzaskać o ścianę.
     - Do widzenia, pani profesor.


     Minęło kilka dni. Pomimo tego, że wszyscy byli raczej zadowoleni z obrotu sytuacji, Arthemis nie mogła się pogodzić z tym, że nie zna przyczyny zatrzymania Rose w czasie... Musiała jednak odpuścić, bo nie miała alternatywy. A biorąc pod uwagę jak bardzo wstrząsnął jego widok Lucianem, chcąc nie chcąc musiała odpuścić.
     Biorąc pod uwagę zaróżowione policzki Rose, które czasami zakwitały na jej twarzy to z nią musiało być wszystko w porządku. Może jej związek ze Scorpiusem wkroczył w nowy etap? Arthemis życzyła im, jak najlepiej szczególnie, że tego ranka przyszedł od Jamesa list, w którym pisał, że nie rozumie, co stało się  Hogsmead i muszą porozmawiać. Arthemis się z nim zgadzała. Naprawdę... Ona też nie wiedziała co się stało, oprócz tego, że czuła się jak tarcza strzelnicza, w którą ktoś zadziwiająco bezbłędnie trafia.
     Odłożyła list do szuflady, obiecując sobie, że odpowie na niego rano, szczególnie, że miała dzisiaj swój dyżur przy księgach Luciana...
     Uzupełniała specyfikację zamówień, w gabinecie Luciana, kiedy ten podszedł do niej i położył zwinięty pergamin przed jej nosem.
     - Kolejna faktura? - zapytała. - Interes się kręci...
     - Rozmawiałem z twoim ojcem - rzucił tylko.
     Uniosła niezadowolona brew.
     - O czym? - zapytała ostrzegawczo.
     - Otwórz - powiedział, popychając w jej kierunku rolkę pergaminu.
     Nieufnie rozwinęła pergamin. Przebiegła po nim wzrokiem. Zamrugała. Zmarszczyła czoło i przyjrzała się uważnie.
     Jej reakcja rozbawiła Luciana. Była stanowczo zbyt podobna do swojego ojca, który zareagował dokładnie tak samo.
     Lucian spotkał się z Tristanem Northem dwa dni wcześniej. Zapukał do drzwi piętrowego domu na małej wyspie Arran i od razu usłyszał wściekłe ujadanie psa. Rozglądał się dość długo po podwórzu myśląc, że to dość miłe miejsce. Pies za drzwiami dostał chyba ataku furii, bo nie przestawał szczekać.
     - Na miłość boską, Archer! Pchła cię ugryzła, czy co?! - usłyszał zirytowane słowa Tristana Northa. Zapukał do drzwi po raz kolejny. Za drzwiami wszystko zamarło. A po chwili pies zaczął szaleć na nowo.
     Lucian zniecierpliwiony spojrzał na drzwi. Nacisnął klamkę, ale oczywiście było zamknięte. Przez ujadanie psa, dopiero w ostatniej chwili, usłyszał kroki i odwrócił się, by zobaczyć różdżkę, wbitą prosta w jego czoło.
     Zamrugał zaskoczony. Niemal tak sam, jak Tristan North.
     - Profesor Lucian?
     - Dzień dobry...
     - Coś się stało Arthemis?! - zapytał, opuszczając różdżkę i blednąc.
     - Nie. Wszystko z nią w porządku - powiedział szybko.
     Tristan odetchnął, a potem przyjrzał mu się spod oka.
     - Może uspokoi pan psa zanim ochrypnie? - zasugerował mu Lucian.
     - Nie zachowywałby się tak, gdyby nie był zaskoczony. To pierwszy raz w jego życiu, kiedy słyszał pukanie do drzwi... Co prowadzi mnie do kolejnego pytania: jak pan tu wszedł?
     - Cóż... nie twierdzę, że było to łatwe, ale na widok wszystkich tych zabezpieczeń po prostu wszystko się we mnie spięło, żeby je przetestować... Muszę powiedzieć, że dawno nie miałem takiej frajdy. Znalazłem raptem dwa słabe punkty, które mogę Panu pokazać - jego oczy się świeciły, jak u małego chłopca. - Co nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia, jak mnie Pan rozpoznał... To pierwszy raz, gdy się spotykamy...
     - Nie sądzę, żeby wiele osób odpowiadało opisowi "koleś pod czterdziestkę, z włosami spiętymi, jak samuraj i gejowskim kolczykiem w uchu". To słowa mojej niepoprawnej córki, a ponieważ przez siedemnaście lat nie zdołałem nauczyć jej dyscypliny i szacunku do autorytetów, nie mam żadnych skrupułów, żeby to Panu powiedzieć, z nadzieją, że powiedzie się panu tam , gdzie ja zawiodłem...
     Lucian stał trochę oszołomiony i czuł dziecinną potrzebę zaprzeczenia, że wcale nie ma "gejowskiego" kolczyka.
     W tym czasie Tristan podszedł do drzwi i machnął różdżką, żeby się otworzyły.
     - Chodź, Archer - rzucił.
     Powarkując Archer wyszedł i spojrzał podejrzliwie na Luciana.
     - No, już przyjacielu, - rzucił spokojnie Lucian. - Przepraszam, że cię zdenerwowałem - wyciągnął rękę, a Archer podchodzącą, wyglądał bardziej, jakby chciał mu ją odgryźć, niż ją obwąchać. Niuchnął jednak łaskawie i zamerdał ogonem po namyśli.
     - Zapraszam na kawę, profesorze - rzucił Tristan. - Porozmawiajmy o tym brakach w zabezpieczeniach... I o tym, co pana sprowadza...
     Weszli do kuchni, gdzie Tristan nastawił wodę na herbatę. W jasnej, czystej kuchni Lucian ze swoimi 200-stoma latami i mroczna przeszłością, czuł się wyjątkowo nie na miejscu.
     - No, więc co to moje diablę, znowu zrobiło? - zapytał Tristan.
     - Nic o czym mi wiadomo.
     - A więc, co pana tak nagle sprowadziło?
     - Nie owijając w bawełnę, chciałbym zobaczyć pana drzewo genealogiczne...
     - Nie widzę problemu, ale dlaczego?
     - Chcę się upewnić, co do jednej kwestii.
     - Więc zapraszam do salonu. Zaraz przyniosę, to co mam u siebie w zbiorach. Przekopiowałem większość z archiwum mojego ojca. Sam raczej się tym nie zajmowałem.
     Lucian poszedł w towarzystwie psa, który naraz stał się jego najlepszym przyjacielem, przeklejonym do jego prawej nogi.
     - Nie jesteś zbyt wymagający, co - zarzucił czworonogowi. Archer posłał mu pełne miłości spojrzenie, mówiące "Jesteśmy przyjaciółmi. Musisz podzielić się ze mną ciastkami...". Lucian usiadł w wielkim, startym skórzanym fotelu. Spojrzał na ciastka na stoliku, a potem na spojrzenie psa, który usiadł obok fotela. - Jestem pewien, że nie wolno, ci ich jeść... ONA nie byłaby zadowolona, prawda?
     OJ, daj spokój, nikt się nie dowie... - Archer zamachał ogonem, ale Lucian i tak miał wrażenie, że wypowiedział te słowa.
     Lucian sięgnął po herbatnika.
     - Niech to zostanie między nami, dobra? - powiedział podając psu ciastko.
     Usłyszał chrząknięcie. Drwiące chrząknięcie. Chrząknięcie, które znał doskonale tylko w młodszym, dziewczęcym wydaniu.
     - To pies z piekła rodem... - powiedział z godnością, podnosząc kubek z kawą do ust.
     - Nie... Jest po prostu wykwalifikowanym żebrakiem... Powinien dostać na to licencję - powiedział Tristan, kładąc na stole album ze zdjęciami i rozkładając olbrzymi pergamin. - Proszę, to wszystko, co mogłem znaleźć na szybko...
     - To wystarczy - Lucian przebiegł wzrokiem przez dziesięć pokoleń. Aż w końcu znalazł to czego szukał w połowie drzewa genealogicznego. - Pana rodzice nadal żyją?
     - Tak. Przeprowadzili się do Australii... - wyjaśnił krótko Tristan. - Czemu tak to pana interesuje?
     - Cóż... jestem na tym drzewie genealogicznym, więc, jest to chyba uzasadnione...
     Tristan zakrztusił się herbatą. Zerknął na miejsce, które pokazywał mu Lucian. Zamrugał kilka razy, zmarszczył czoło i przyjrzał się uważniej. Wydął policzki, jakby zastanawiał się, co ma teraz z tym zrobić.
     - Chciałem się tylko upewnić... - wyjaśnił Lucian.
     - Jest to pewne zaskoczenie - uśmiechnął się złośliwie. - Ale to nie ja powiem o tym Arthemis...
     Lucian się skrzywił.
     - Jeżeli pan chce, to mogę pana skontaktować z moim ojcem. Będzie się lepiej orientował w innych gałęziach rodziny niż ja... Od dawna już się z nim nie kontaktowałem...
     - Dlaczego?
     Lucian dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to było raczej osobiste pytanie. Tristan tylko spojrzał na niego.
     - Nie chcieli zaakceptować Arthemis, takiej jaka była. Więc ja przestałem akceptować ich takimi jacy są... - powiedział spokojnie. - Ale jestem pewien, że ojciec z chęcią porozmawiam z panem na temat rodziny...
     - Żyję już od 200 lat i niech mi Pan wierzy, wolę, żeby wszyscy żyli swoim życiem. Poza tym pana córka zabiera tyle czasu, co cała armia, więc to chyba wszystko z czym jestem sobie w stanie na raz poradzić...
     - A więc zostawię ją w pańskich rękach...
     - Mów mi po imieniu... drugim konkretnie - Andreas...
     - Tristan - uścisnęli sobie dłonie. Ojciec Arthemis upił łyk herbaty. - No, więc? Jakie mam dziury w barierze ochronnej?
     Lucian uśmiechnął się drapieżnie.


Przypominając sobie wizytę w domu Tristana na wyspie Arran, przestało mu być do śmiechu, gdy Arthemis uniosła na niego nieporuszony wzrok.
     - I teraz będzie pan dla mnie miły? - zapytała.
     - Skądże - prychnął, wyrywając jej pergamin.
     - Dzięki ci... - mruknęła do siebie. Założyła ręce na piersi i spojrzała na niego drwiąco. - No, więc? Gdzie jest ta kupa faktur, którą Pan przede mną ukrył? Jest ich dzisiaj stanowczo za mało. Czyżbyśmy zmierzali do bankructwa?
     Lucian pstryknął palcami i na biurko znikąd, z hukiem pojawiła się wielka sterta pergaminów.
     - Muszą być wpisane do jutra... - rzucił, zmierzając do wyjścia.

     - Czyżby wujaszek sknerus był nie w humorze? - mruknęła, przyciągając do siebie papiery. Usłyszała trzaśnięcie drzwiami. I dopiero uśmiechnęła się szeroko. - Nic dziwnego, że jestem taka porąbana... Z takimi genami... 

1 komentarz:

  1. Super pomysł z tymi straznikami czasu, a teraz zapewne tak jak wszyscy jestem ciekawa kto i dlaczego zatrzymał Rose w czasie. Dodatek, że Lucian jest spokrewniony z Arthemis wywołał uśmiech na twarzy 😂

    OdpowiedzUsuń