Scorpius stwierdził, że to chyba jakaś kara z nieba. Dlaczego to
akurat on musiał siedzieć zamknięty pod schodami, przez dwie godziny, żeby nie
wydało się, że jest w ogóle w tym budynku. Przeklinał się, że nie zaczekał
trochę na to aż ten drugi wampir się zjawi. Ale kto by się do cholery
spodziewał, że wampir korzysta z frontowych drzwi?!
A tak Scorpius miał do
wyboru schować się pod schodami, albo stanąć oko w oko z wampirem, który wszedł
zaraz za nim.
Nic nie rób - zasada
Luciana zaczynała mu ciążyć. Dobrze, że był zdyscyplinowanym i cierpliwym
człowiekiem. Zamarł, gdy usłyszał skrzypienie schodów, a na głowę posypał mu
się kurz.
Wyrośnięty, kościsty
nastolatek z burzą blond kręconych włosów, schodził po starych drewnianych
schodach. Malfoy wstrzymał oddech, ale i tak miał wrażenie, że wyraźnie w całym
budynku słychać bicie jego serca.
Ruchy wampira były
ociężałe, ale mimo tego powoli odwrócił się i spojrzał w cień dokładnie w
miejsce, w którym stał. Scorpius oniemiał. Przód jego białej, bawełnianej
koszuli pokryty był czerwoną posoką, która jednocześnie pokrywała całą jego
twarz. Kły wyraźnie było widać, nie tak jak u profesora Luciana, tak samo jak
czerwone tęczówki. Wampir przymknął oczy jakby zachciało mu się spać, odwrócił
się i wyszedł, a Scorpius z ulgi osunął się po ceglanej ścianie.
W końcu jednak zebrał
się w sobie i pobiegł na piętro. Widział dokładnie gdzie szukać profesora, bo
ze szczegółami opisał mu on każdy najmniejszy krok. Pamiętał nawet kolor zasłon
zasłaniających maleńkie prostokątne okienko w małym, brudnym, szarym pokoju.
Scorpius wszedł cicho
przez drzwi i odruchowo się cofnął. Materac był poorany bruzdami, jakby
walczyło na nim jakieś dzikie zwierze. W brudną poszwę wtapiała się brunatna
krew. Lucian leżał z rozkrzyżowanymi oczami, rozpłatanym gardłem i zimnymi,
martwymi oczami.
- O tym szczególe to chyba pan zapomniał wspomnieć - warknął Scorpius.
Chociaż z drugiej strony Lucian mógł zapomnieć, że był martwy...
Scorpius ukrył się w
kącie pokoju tuż za starym kaflowym piecem. Zszokowany patrzył, jak ciało
profesora się zmienia. Jakby czas się cofał. - Krew zaczęła wracać strumyczkami
do jego otwartych ran. Było to naprawdę upiorne. Nawet ta która zdążyła
wsiąknąć w brudne pierze materaca, kropla po kropli toczyła się i wypełniała
ciało martwego Luciana. Jego poszarpane gardło zaczęło się łączyć, jakby ktoś
go szył niewidzialnymi nićmi. W końcu jego ciało było takie jak przedtem i
wtedy zaczęła wygładzać się jego skóra. Zmarszczka po zmarszczce znikały na
oczach Scorpiusa, a jego paznokcie u rąk się wydłużyły.
Lucian niespodziewanie
otworzył oczy i zaczerpnął tchu, jakby wynurzył się spod wody. Scorpius
mimowolnie podskoczył.
Złapał się za gardło,
jakby szukał rany. A potem spojrzał na swoje zadbane dłonie i zaśmiał się
gorzko. Śmiał się, a potem zaczął płakać.
- Jesteś szczęśliwy? - zapytał cichy, eteryczny głos. Scorpius miał
wrażenie, że od tego zaskoczenia, wyszły z niego przeszłe wcielenia.
- Co? - Lucian rozejrzał się, dookoła i poleciał na ścianę,
przytrzymywany niewidzialnymi złotymi linkami.
- Bawi cię to? - zapytał znowu głos.
Lucian zaczął się dusić.
- Igranie z czasem, jest takie zabawne?
Scorpius miał wrażenie,
że wszystkie drobinki kurzu zdążały do jednego miejsca na środku pokoju.
Nabierały złotego koloru i tłoczyły się w jednym miejscu, aby w końcu
zmaterializować się w postaci
opromienionego złotym blaskiem młodego mężczyzny.
To coś zmaterializowało
sie z kurzu!!
Lucian zaczął walczyć z
przytrzymującą go siłą, a to sprawiło, że jego skóra zaczęła się marszczyć. Ona
się starzała! Żyłki na jego dłoniach wyszły na wierzch. Włosy zaczęły blaknąć,
aż w końcu zmieniły się w biel. Oczy straciły blask.
- Jestem strażnikiem czasu. Twojego czasu również. A ty wystąpiłeś
przeciwko niemu... - wyjął złotą klepsydrę z kieszeni. - To twój czas. Stanął.
Będę musiał go teraz ze sobą nosić, zamiast zamienić go na nowy... -
Niewidzialna siła ściągnęła Luciana ze ściany i rzuciła na ziemię. - Ludzie są
tacy głupi... Chciałeś przeżyć za wszelką cenę, prawda? A wystarczyłoby, żebyś
umarł i za rok mógłbyś być na tym świecie z powrotem. Jako całkiem nowa
klepsydra... A tak... jesteś tym... - rzucił przed nos Luciana złotą klepsydrę.
- Czerstwym chlebem, którego nie można wyrzucić. Ale pewnie ci to nie
przeszkadza, co? To może wytłumaczę ci to winny sposób. Zawsze jest limit tego
ile dusz i ich czasu może pomieścić świat... Właśnie zabrałeś miejsce nowej
duszy... co powiedz na dziecko twojej siostry, które się nigdy nie narodzi? A
może powinienem wyrównać zaburzony czas? na przykład czasem twojego przyjaciela?
- Nie! Błagam! - wyjąkał Lucian. - Moja siostra sobie bez niego nie
poradzi...
- A rodzice dziecka, którego miejsce zajęła twoja dusza sobie poradzą?
- zapytał cicho strażnik. - Łatwo ci o tym decydować, prawda?
- Zabierz mnie. Zabierz mój czas...
Rozległ się śmiech tak
upiorny, że wszystkie włosy stanęły Scorpiusowi na głowie. Miał wrażenie, że
śmieje się każda najmniejsza drobinka pyłu w pokoju.
- Już za późno. Już zamknąłeś te drzwi. Nie masz już się czym
targować... Nie masz duszy... - popchnął czubkiem świetlistego buta klepsydrę.
- Jesteś zatrzymanym czasem. Skorupą.
- Nie wiedziałem...
- Nie wiedziałeś? Wiedziałeś, że masz umrzeć, bo ludzie umierają...
Postąpiłeś wbrew porządkowi świata. Zniszczyłeś jakieś inne nowe życie, które
miało pojawić się na ziemi... Będziesz za to płacił do końca swojego istnienia.
Do samego końca... - Przyszedłem cię ostrzec, - rzucił lekko, sprawiając
jednocześnie, że Luciana uniosło i ułożyło równiutko na zniszczonym łóżku, -
nigdy nie próbuj nikomu tego zrobić. Sam noś ten grzech...
Scorpius patrzył, jak
oczy Luciana się zamykają, jakby przymknięte niewidzialną ręką. Jego skóra i
włosy wróciły do stanu poprzedniego. Już nie wyglądał, jakby miał 150 lat i
mógł rozpaść się w każdej chwili. Malfoy odetchnął głęboko i przeanalizował
sobie szybko, co mu powiedział Lucian. Po tym, co zobaczył wcale mu się nie
śpieszyło do rozpoczęcia konwersacji, jednak na szali leżało coś o wiele, wiele
ważniejszego niż jego czas, jego życie, jego młodość.
Uśmiechnął się do siebie
drwiąco, znowu wyrzucając sobie, że wpakował się w to wszystko, jednocześnie
wdzięczny za to, że to zrobił. Otworzył usta, gdy...
- Co tu robisz? Człowieku z XXI wieku? Poprzednim razem cię tu nie
było...
Scorpius nie do końca
rozumiał, ale też nie miał zamiaru dopytywać. Strażnik Czasu patrzył na niego
spokojnie. Niemal znudzony.
- Was naprawdę bawi zabawa z czasem... Kogo mam uczynić nauczką dla
pozostałych z twojego czasu? - podszedł do Scorpius i wsadził mu rękę w mostek,
wyciągnął z niego cienką złotą nitkę i
zaczął ją ciągnąć. - Może zaproszę osobę, która znajduje się z drugiej strony
tej linki.
Scorpiusowi czuł się
coraz lepiej. Ucisk w piersi zmniejszał się, gdy Strażnik pociągał mocniej za
nitkę czasu.
- Jestem ciekaw jak przejście przez tunel wpłynie na kogoś
nieprzygotowanego...
Scorpius dopiero zaczął
rozumieć, co się dzieje. Po drugiej stronie tej nitki była Arthemis. W
pierwszym odruchu chciał się wyszarpnąć. Zamiast tego schylił się w pół,
powodując, że linka napięła się jeszcze bardziej, ale trwał tak.
- Przybyłem by cię spotkać...
- Och... odważnie z twojej strony... A z jakiegoż to powodu?
- W moim czasie doszło do zaburzenia...
- To niemożliwe.
Sprawdzałem 10 lat temu i wszystkie ścieżki działały właściwie... - pociągnął
za sznurek mocniej.
- Czas osoby, którą znam został zatrzymany...
- Jeżeli umarła to nie mój problem. Niczego się dzisiaj nie
nauczyłeś...
- Ona nie umarła - warknął odruchowo Scorpius, ale od razu się
pohamował. - Żyje i ma się dobrze... Ale jej czas stanął...
Strażnik czasu
westchnął. Dotknął czoła Scorpiusa.
- Nie zaburzyłeś biegu
wydarzeń... dobrze... - następnie złożył palce prawej dłoni, jakby zbierał kurz
z powietrza i w jego dłoniach zmaterializowała się ogromna księga. Otworzył ją
i wyfrunęły z niej cyfry i klepsydry stworzone z lejącego się złotego piasku.
Umieściły się nad nimi i dookoła jak sklepienie niebieskie.
Strażnik przypatrywał
się im przez chwilę, jak na jakiś skomplikowany wzór. Przesunął palcem kilka
dat i zmarszczył brwi.
- To niemożliwe... - powtórzył, a w Scorpiusie serce zamarło.
Zatrząsnął księgę i
wszystko zniknęło. Scorpius czekał z sercem w gardle. Co teraz ma zrobić? Czego
niby oczekiwał Lucian od strażnika?
Strażnik pociągnął za
sznurek nadal wystający z piersi Scorpiusa. Linka napełniła się światłem i
wszystko utonęła w powodzi złota i oślepiającej jasności.
Arthemis poczuła, jak
wszystko w niej się napina i po chwili pęka. Chciała krzyknąć, ale nie mogła.
Wszystko było zbyt oślepiające. Nie wiedziała, co się dzieje. Oślepła? Co z
Rose? I Lily? I jak teraz wyciągną Scorpiusa?
- ... dawno nie byłem w
tych czasach. - Usłyszała dziwny, eteryczny głos, jakby powtarzany przez echo.
Podniosła do góry głowę,
żeby zobaczyć Scorpiusa stojącego obok młodego świetlistego gościa. Nie dało
się określić go inaczej, jak świetlisty. Może im miał ludzką twarz i ciuchy, ale z każdego
pora jego skóry bił dziwny złoty blask. Trzymał w ręku złotą nitkę wystającą z
piersi Scorpiusa. Pociągnął ją lekko i wyrwał z niego, po czym podszedł do niej
i pomógł jej wstać.
- Lepiej nie bawić się czasem - rzucił, wyciągając nitkę i z niej. -
Jakbym nie był dzisiaj w dobrym humorze to mógłbym cię wciągnąć w międzyczas,
gdzie byś się błąkała po wsze czasy... - zerknął jednym okiem na Luciana i
pokręcił głową. - Nie sądziłem, że jesteś aż tak głupi, żeby stawać mi na
drodze po raz drugi... - odwrócił się i podszedł do Lily, która nadal osłaniała
śpiącą Rose. - Odsuń się...
Lily odsunęła się tylko
troszkę, żeby być blisko.
Strażnik pstryknął palcami
i nad Rose pojawiła się złota klepsydra z przesypującym się piaskiem. Gdy kilka
ziarenek przesunęło się na dół, zaraz powróciły na górę. Strażnik trącił palcem
klepsydrę. Znowu spadło kilka ziarenek, a po chwili podskoczyło do górnej
części.
- Ktoś się bawi moimi
zabawkami - mruknął chłodno. Zaśmiał się cicho. - Cóż... to będzie zabawne -
dodał mrocznie.
Machnął ręką i drobinki
złotego kurzu ułożyły się w misę. Nalał do niej wody z podróżnej torby, którą
nosił. Włożył do misy klepsydrę wiszącą nad Rose i pozwolił wodzie przepływać
przez piasek wewnątrz. Potem coś sprawdził i dotknął klepsydry, a ona rozwinęła
się jak zwój pergaminu. Przesuwał go między palcami, jakby czytał i analizował
dane. W końcu znalazł to, czego potrzebował i pstryknął palcami a złote zwój
zmienił się w złote pyłki, które osadziły się na Rose i wniknęły w jej ciało.
Odwrócił się do nich
przez ramię i rzucił:
- Jeszcze się zobaczymy.
A potem po prostu
zniknął.
- To wszystko? - zapytała zszokowana Arthemis. - Tak po prostu zniknął?
Zawalił robotę, i tak po prostu znika bez wyjaśnienia?
- Lepiej nie pytać - powiedział Lucian, podczas gdy profesor Bennett i
Caprifolia podeszły do Rose.
- Arthemis... - rzucił cicho blady jak ściana Scorpius. Gdy na niego
spojrzała, pokręcił głową. - To jest coś z czym nie wolno nam się kłócić -
mruknął tylko i poszedł do Rose.
- Nawet nie wiemy, co się stało.
- Ważne, że ON wie.
Powiedział, że wróci. A więc zajął się tą sprawą - mruknął Lucian. - Znalazł
osobę odpowiedzialną za to wszystko i dlatego zniknął.
- Czyżby? - wychrypiała Arthemis i z trudem przełknęła ślinę.
- Dobrze się czujesz? - zapytała profesor Alexander.
Skinęła głową.
- Co z Rose?
Caprifolia zdjęła listek
z głowy dziewczyny, która natychmiast uniosła powieki.
- Nic jej nie jest - rzuciła, odwracając się do Arthemis. - Tobie za
to przyda się ciepły napar. Liście merkurego są, jak pokrzywy, więc pewnie masz
poraniony przełyk...
- To nic...
Lily i profesor Bennett
pomogły usiąść Rose. Rozejrzała się trochę nieprzytomnie, aż jej wzrok padł na
Scorpiusa. Wydała drżące westchnienie ulgi i wyciągnęła rękę. Podał jej swoją i
pomógł wstać.
- W takim razie nasza
misja dobiegła końca - rzuciła Bennett, układając wszystko w koszyczku na
składniki eliksirów. - Nie wiem nawet ile godzin już tu siedzimy, ale dostaję
klaustrofobii w tej małej salce...
Profesor Caprifolia
spakowała wszystko do skórzanej torby i powiedziała do Arthemis:
- Chodź ze mną. Zajmę się twoimi obrażeniami.
- Nic mi nie jest.
Pomachała jej przed
nosem liściem, którym uśpiła Rose.
- Wolisz w ten sposób?
Arthemis westchnęła i
poszła za profesorką.
Albus pomagała wynieść
rzeczy profesor Bennett. Profesor Alexander poszła zdać raport dyrektorowi.
W końcu w wieży zostali
jedynie profesor Lucian, Scorpius i Rose.
Rose nadal była trochę
otępiała, więc nie widziała, jak profesor i Malfoy wymieniają porozumiewawcze
spojrzenia, jakby się umawiali, że nie będą o tym rozmawiać.
Lucian skinął mu krótko
głową, zmierzając do wyjścia.
- Tylko jedna rzecz - rzucił niespodziewanie Malfoy.
- Tylko jedna - zgodził się Lucian, odwracając się.
- Pana siostra i pana przyjaciel. Coś mnie w nich drażniło i
niepokoiło...
- Co? - warknął obrażony Lucian.
- Nie wiem... byli normalni? Znaczy... w sensie... nie byli
nienormalni pod jakimś względem? - Scorpius potarł skroń. - Coś mi chodzi po
głowie...
- Byli normalnymi,
przeciętnymi czarodziejami... Pobrali się i mieli dwójkę dzieci, które też były
czarodziejami. Śledziłem jeszcze losy ich dzieci, ale potem porozjeżdżali sie
po świecie. O co Panu chodzi, panie Malfoy?
- Sam nie wiem... wszystko mi się pomieszało... Z jakiegoś powodu Pana
siostra mnie denerwowała... W całym moim życiu tylko jedna osoba mnie tak
irytowała i ... - zamrugał dwa razy. - Pana siostra... i pana przyjaciel...
Wiedziałem, że widziałem już kogoś podobnego! JEJ OJCIEC I ONA!
- O kim pan mówi, jeżeli można zapytać!
- Te włosy, te oczy... Arthemis jest podobna do pana siostry, a jej
ojciec do pana przyjaciela. Nie mówię, że zupełnie, ale coś jest w nich podobnego...
Lucian cofnął się, jakby
dostał w twarz.
Scorpius spojrzał na
niego ze współczuciem.
- Niech Pan jej tego nie mówi, bo będzie miał ją Pan na karku do końca
świata - poradził.
- To wcale nie jest pewne...
- Ehe... niech mi pan to powtórzy, jak zacznie do Pana mówić wujku -
prychnął Scorpius i chwycił Rose za rękę. - Chodź Rose, musisz odpocząć.
- O czym wy mówicie?
- Potem ci powiem.
Lucian słuchał jak
schodzą po drabinie, a potem zamknął oczy. Elsie, Joe... Nie myślał o nich od
dziesiątek lat. To zadziwiające, jak łatwo mógł przywołać z pamięci ich
twarze... Mieli dwie córki, więc to możliwe, że jedna z nich wyszła za mąż i
nazywała się North...
Usiadł ciężko w fotelu i
próbował zwalczyć to nieokreślone słodko-gorzkie uczucie.
Ktoś z jego rodziny
nadal żył...
Scorpius chciał
zaprowadzić Rose do skrzydła szpitalnego. Tego domagała się jego dominująca
strona osobowości. Upewnić się, że nic jej nie jest. Zapakować ją do łóżka i
usłyszeć zapewnienie, że jest zdrowa jak rydz. Zrozumiał, że ją ciągnie dopiero
kiedy zaparła się o podłoże.
- Musisz iść do szpitala - uparł się.
- Nic mi nie jest...
- Nieprawda!
Wyswobodziła nadgarstek
z jego uścisku i wsunęła palce w jego dłoń.
- Chodź - powiedziała cicho, aż za dobrze rozumiejąc, co się z nim
dzieje.
Poprowadziła go
korytarzami na czwarte piętro, wyjęła zza kołnierzyka kluczyk na łańcuszku.
Otworzyła drzwi.
- To azyl Arthemis. Dała
mi klucz. Drzwi są zabezpieczone, więc nikt tu nigdy nie wchodzi. Ja też tu nie
wchodzę, bo mimo wszystko czuję się jak intruz, ale... - urwała w połowie
zdania. Zerknęła na Scorpiusa, który cicho zamknął za sobą drzwi i oparł się o
nie.
- Ale... - rzucił, rozglądając się dookoła. Zakurzone, pokryte prześcieradłami meble, zabrudzone wysokie okna.
Stare fotele z brudnymi poduchami. I pianino tak czyste, jakby kurz omijał je
ze strachu.
Obserwowała go trochę
niepewnie. Wyglądał trochę na trochę niezadowolonego i groźnego. Nie żeby się
go bała... Traktowała to raczej, jak zasłonę dymną... Zawsze coś pod nią było.
Gdy Scorpius był naprawdę wściekły nie było tego po nim widać. Po prostu
wszystko zamarzało.
Ponieważ czekał nic nie
mówiąc, zdecydowała, że to ona będzie mówić. Odwróciła się, żeby było jej
łatwiej i powoli przechodząc między meblami dotykała ich koniuszkami palców.
- Nie potrzebuję słów - zaczęła, przymykając oczy. - Czytam w każdym
twoim ruchu, w każdym geście... To nic, że nie możesz powiedzieć: Wszystko
będzie dobrze, będę przy tobie... Martwię się o ciebie... Chcę mieć pewność, że
nic ci nie jest... To nic - uśmiechnęła się do siebie. - Jeżeli nie możesz tego
powiedzieć, powiem to za ciebie... Tylko nie zmuszaj się do niczego. Nie czuj
się, jakbyś był do tego zmuszony, jakby tego od ciebie oczekiwano... Rozumiem
każdy twój gest... obserwowałam cię wystarczająco długo, żeby zrozumieć... Nie
potrzebuję słów - powtórzyła, przywierając dłońmi do drgającego żołądka. - Ale
musisz zaakceptować, że umieram ze strachu, gdy ryzykujesz... Musisz mi
pozwolić odreagować... Po prostu musisz... - jej głos się urwał. - Muszę cię
dotknąć, muszę wiedzieć, że nic ci nie jest...
Poczuła, że obejmują ją
jego ramiona. Przywarł czołem do jej ramienia. Czuła jego klatkę piersiową na
plecach.
- Nie powiem ani słowa... - powiedział cicho. Zerknęła na blade dłonie
obejmujące jej talię. Lekkie drżenie palców. Poczuła jego chłodne usta w
zagłębieniu szyi. Położyła dłonie na jego rękach. Przymknęła oczy, gdy otoczyło
ją jego ciepło. Zastanawiała się, czy rzeczywiście powiedział to, czy sobie
wyobraziła, tak ciche i ulotne były jego słowa...
- Zostań tak przez
chwilę, dobrze?
Arthemis wpatrywała się,
w profesor Caprifolię, która włożyła torebkę z ziołami do szklanki, a następnie
zalała ją wrzątkiem. Zdjęła biały stetson, który zazwyczaj nosiła zwisający na
plecach, lub ułożony na głowie i podała napar Arthemis.
- Podobała ci się nowa
przygoda? - zapytała ją.
- Niekoniecznie... lubię, jak sprawy są wyjaśnione do końca - odparła
Arthemis, po pierwszym łyku.
- Może po prostu powinnaś mieć więcej cierpliwości, bo rozwiązanie przyjdzie
później?
- Może - zgodziła się Arthemis.
- Naraziliśmy cię na niebezpieczeństwo. I za to przepraszam...
- Niech, pani da spokój - przerwała jej cicho Arthemis. - Robimy to,
co musimy...
- Masz dobre kontakty z Algernonem, a to nie jest rzecz, którą można
powiedzieć o każdym. On ci ufa... To zadziwiające... Nie należy on do kogoś,
kto daje się łatwo poznać.
- Profesor Lucian nie jest taki jaki Pani - rzuciła Arthemis. - On nie
udaje... Nie stara się być kimś innym niż zawsze był.
Oleandra odstawiła
filiżankę na spodeczek i uśmiechnęła się lekko i dziwnie drapieżnie.
- Czy to aż tak rzuca się w oczy?
- Nie bardzo - odpowiedziała cicho Arthemis. - Tylko, że obserwuję
panią dość uważnie...
- Chcesz wiedzieć kim byłam?
- Niekoniecznie - odrzekła. - Bardziej mnie interesuje, jak pani się
stała, tym kim jest teraz. Jak ukryć te części siebie, których nie chce się
pokazać? To coś czego nadal nie umiem zrobić...
Wzrok Oleandry
stwardniał.
- Obyś nigdy nie musiała. Zazwyczaj później już nie ma odwrotu -
wstała, żeby odnieść filiżankę na biurko i dodała cicho. - Przestajesz sama
zauważać, co jest tobą, a co tylko maską...
- Przyznaję, że jestem ciekawa, ale nie będę pytać o tak osobiste
szczegóły. Dziękuję za herbatę... - powiedziała Arthemis, wstając.
- Każdy z nas niesie jakiś bagaż - rzuciła niespodziewanie profesor
Caprifolia, przekładając filiżanki na biurku. Arthemis miała wrażenie, że mówi
bardziej do siebie, niż do niej. - Byłam w kawałkach... a gdy się
pozbierałam... Nie byłam już sobą...
Arthemis przez chwilę
patrzyła na jej wyprostowane plecy i artystyczne dłonie, które dotykały
porcelany, w dziwny sposób. Jakby miały zaraz ją chwycić i roztrzaskać o
ścianę.
- Do widzenia, pani profesor.
Minęło kilka dni. Pomimo
tego, że wszyscy byli raczej zadowoleni z obrotu sytuacji, Arthemis nie mogła
się pogodzić z tym, że nie zna przyczyny zatrzymania Rose w czasie... Musiała
jednak odpuścić, bo nie miała alternatywy. A biorąc pod uwagę jak bardzo
wstrząsnął jego widok Lucianem, chcąc nie chcąc musiała odpuścić.
Biorąc pod uwagę
zaróżowione policzki Rose, które czasami zakwitały na jej twarzy to z nią
musiało być wszystko w porządku. Może jej związek ze Scorpiusem wkroczył w nowy
etap? Arthemis życzyła im, jak najlepiej szczególnie, że tego ranka przyszedł
od Jamesa list, w którym pisał, że nie rozumie, co stało się Hogsmead i muszą porozmawiać. Arthemis się z
nim zgadzała. Naprawdę... Ona też nie wiedziała co się stało, oprócz tego, że
czuła się jak tarcza strzelnicza, w którą ktoś zadziwiająco bezbłędnie trafia.
Odłożyła list do
szuflady, obiecując sobie, że odpowie na niego rano, szczególnie, że miała
dzisiaj swój dyżur przy księgach Luciana...
Uzupełniała specyfikację
zamówień, w gabinecie Luciana, kiedy ten podszedł do niej i położył zwinięty
pergamin przed jej nosem.
- Kolejna faktura? - zapytała. - Interes się kręci...
- Rozmawiałem z twoim ojcem - rzucił tylko.
Uniosła niezadowolona
brew.
- O czym? - zapytała ostrzegawczo.
- Otwórz - powiedział, popychając w jej kierunku rolkę pergaminu.
Nieufnie rozwinęła
pergamin. Przebiegła po nim wzrokiem. Zamrugała. Zmarszczyła czoło i przyjrzała
się uważnie.
Jej reakcja rozbawiła
Luciana. Była stanowczo zbyt podobna do swojego ojca, który zareagował
dokładnie tak samo.
Lucian spotkał się z
Tristanem Northem dwa dni wcześniej. Zapukał do drzwi piętrowego domu na małej
wyspie Arran i od razu usłyszał wściekłe ujadanie psa. Rozglądał się dość długo
po podwórzu myśląc, że to dość miłe miejsce. Pies za drzwiami dostał chyba
ataku furii, bo nie przestawał szczekać.
- Na miłość boską, Archer! Pchła cię ugryzła, czy co?! - usłyszał
zirytowane słowa Tristana Northa. Zapukał do drzwi po raz kolejny. Za drzwiami
wszystko zamarło. A po chwili pies zaczął szaleć na nowo.
Lucian zniecierpliwiony
spojrzał na drzwi. Nacisnął klamkę, ale oczywiście było zamknięte. Przez
ujadanie psa, dopiero w ostatniej chwili, usłyszał kroki i odwrócił się, by
zobaczyć różdżkę, wbitą prosta w jego czoło.
Zamrugał zaskoczony.
Niemal tak sam, jak Tristan North.
- Profesor Lucian?
- Dzień dobry...
- Coś się stało Arthemis?! - zapytał, opuszczając różdżkę i blednąc.
- Nie. Wszystko z nią w porządku - powiedział szybko.
Tristan odetchnął, a
potem przyjrzał mu się spod oka.
- Może uspokoi pan psa zanim ochrypnie? - zasugerował mu Lucian.
- Nie zachowywałby się tak, gdyby nie był zaskoczony. To pierwszy raz
w jego życiu, kiedy słyszał pukanie do drzwi... Co prowadzi mnie do kolejnego
pytania: jak pan tu wszedł?
- Cóż... nie twierdzę, że było to łatwe, ale na widok wszystkich tych
zabezpieczeń po prostu wszystko się we mnie spięło, żeby je przetestować...
Muszę powiedzieć, że dawno nie miałem takiej frajdy. Znalazłem raptem dwa słabe
punkty, które mogę Panu pokazać - jego oczy się świeciły, jak u małego chłopca.
- Co nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia, jak mnie Pan rozpoznał... To
pierwszy raz, gdy się spotykamy...
- Nie sądzę, żeby wiele
osób odpowiadało opisowi "koleś pod czterdziestkę, z włosami spiętymi, jak
samuraj i gejowskim kolczykiem w uchu". To słowa mojej niepoprawnej córki,
a ponieważ przez siedemnaście lat nie zdołałem nauczyć jej dyscypliny i
szacunku do autorytetów, nie mam żadnych skrupułów, żeby to Panu powiedzieć, z
nadzieją, że powiedzie się panu tam , gdzie ja zawiodłem...
Lucian stał trochę
oszołomiony i czuł dziecinną potrzebę zaprzeczenia, że wcale nie ma
"gejowskiego" kolczyka.
W tym czasie Tristan
podszedł do drzwi i machnął różdżką, żeby się otworzyły.
- Chodź, Archer - rzucił.
Powarkując Archer
wyszedł i spojrzał podejrzliwie na Luciana.
- No, już przyjacielu, - rzucił spokojnie Lucian. - Przepraszam, że
cię zdenerwowałem - wyciągnął rękę, a Archer podchodzącą, wyglądał bardziej,
jakby chciał mu ją odgryźć, niż ją obwąchać. Niuchnął jednak łaskawie i
zamerdał ogonem po namyśli.
- Zapraszam na kawę, profesorze - rzucił Tristan. - Porozmawiajmy o
tym brakach w zabezpieczeniach... I o tym, co pana sprowadza...
Weszli do kuchni, gdzie
Tristan nastawił wodę na herbatę. W jasnej, czystej kuchni Lucian ze swoimi
200-stoma latami i mroczna przeszłością, czuł się wyjątkowo nie na miejscu.
- No, więc co to moje diablę, znowu zrobiło? - zapytał Tristan.
- Nic o czym mi wiadomo.
- A więc, co pana tak nagle sprowadziło?
- Nie owijając w bawełnę, chciałbym zobaczyć pana drzewo
genealogiczne...
- Nie widzę problemu, ale dlaczego?
- Chcę się upewnić, co do jednej kwestii.
- Więc zapraszam do
salonu. Zaraz przyniosę, to co mam u siebie w zbiorach. Przekopiowałem
większość z archiwum mojego ojca. Sam raczej się tym nie zajmowałem.
Lucian poszedł w towarzystwie
psa, który naraz stał się jego najlepszym przyjacielem, przeklejonym do jego
prawej nogi.
- Nie jesteś zbyt wymagający, co - zarzucił czworonogowi. Archer
posłał mu pełne miłości spojrzenie, mówiące "Jesteśmy przyjaciółmi. Musisz
podzielić się ze mną ciastkami...". Lucian usiadł w wielkim, startym
skórzanym fotelu. Spojrzał na ciastka na stoliku, a potem na spojrzenie psa,
który usiadł obok fotela. - Jestem pewien, że nie wolno, ci ich jeść... ONA nie
byłaby zadowolona, prawda?
OJ, daj spokój, nikt się
nie dowie... - Archer zamachał ogonem, ale Lucian i tak miał wrażenie, że
wypowiedział te słowa.
Lucian sięgnął po
herbatnika.
- Niech to zostanie między nami, dobra? - powiedział podając psu
ciastko.
Usłyszał chrząknięcie.
Drwiące chrząknięcie. Chrząknięcie, które znał doskonale tylko w młodszym,
dziewczęcym wydaniu.
- To pies z piekła rodem... - powiedział z godnością, podnosząc kubek
z kawą do ust.
- Nie... Jest po prostu wykwalifikowanym żebrakiem... Powinien dostać
na to licencję - powiedział Tristan, kładąc na stole album ze zdjęciami i
rozkładając olbrzymi pergamin. - Proszę, to wszystko, co mogłem znaleźć na
szybko...
- To wystarczy - Lucian przebiegł wzrokiem przez dziesięć pokoleń. Aż
w końcu znalazł to czego szukał w połowie drzewa genealogicznego. - Pana
rodzice nadal żyją?
- Tak. Przeprowadzili się do Australii... - wyjaśnił krótko Tristan. -
Czemu tak to pana interesuje?
- Cóż... jestem na tym drzewie genealogicznym, więc, jest to chyba
uzasadnione...
Tristan zakrztusił się
herbatą. Zerknął na miejsce, które pokazywał mu Lucian. Zamrugał kilka razy,
zmarszczył czoło i przyjrzał się uważniej. Wydął policzki, jakby zastanawiał
się, co ma teraz z tym zrobić.
- Chciałem się tylko upewnić... - wyjaśnił Lucian.
- Jest to pewne zaskoczenie
- uśmiechnął się złośliwie. - Ale to nie ja powiem o tym Arthemis...
Lucian się skrzywił.
- Jeżeli pan chce, to mogę pana skontaktować z moim ojcem. Będzie się
lepiej orientował w innych gałęziach rodziny niż ja... Od dawna już się z nim
nie kontaktowałem...
- Dlaczego?
Lucian dopiero po chwili
zdał sobie sprawę, że to było raczej osobiste pytanie. Tristan tylko spojrzał
na niego.
- Nie chcieli zaakceptować Arthemis, takiej jaka była. Więc ja
przestałem akceptować ich takimi jacy są... - powiedział spokojnie. - Ale
jestem pewien, że ojciec z chęcią porozmawiam z panem na temat rodziny...
- Żyję już od 200 lat i niech mi Pan wierzy, wolę, żeby wszyscy żyli
swoim życiem. Poza tym pana córka zabiera tyle czasu, co cała armia, więc to
chyba wszystko z czym jestem sobie w stanie na raz poradzić...
- A więc zostawię ją w pańskich rękach...
- Mów mi po imieniu... drugim konkretnie - Andreas...
- Tristan - uścisnęli
sobie dłonie. Ojciec Arthemis upił łyk herbaty. - No, więc? Jakie mam dziury w
barierze ochronnej?
Lucian uśmiechnął się
drapieżnie.
Przypominając sobie wizytę w domu Tristana na wyspie Arran,
przestało mu być do śmiechu, gdy Arthemis uniosła na niego nieporuszony wzrok.
- I teraz będzie pan dla mnie miły? - zapytała.
- Skądże - prychnął, wyrywając jej pergamin.
- Dzięki ci... - mruknęła do siebie. Założyła ręce na piersi i
spojrzała na niego drwiąco. - No, więc? Gdzie jest ta kupa faktur, którą Pan
przede mną ukrył? Jest ich dzisiaj stanowczo za mało. Czyżbyśmy zmierzali do
bankructwa?
Lucian pstryknął palcami
i na biurko znikąd, z hukiem pojawiła się wielka sterta pergaminów.
- Muszą być wpisane do
jutra... - rzucił, zmierzając do wyjścia.
- Czyżby wujaszek sknerus był nie w humorze? - mruknęła, przyciągając
do siebie papiery. Usłyszała trzaśnięcie drzwiami. I dopiero uśmiechnęła się
szeroko. - Nic dziwnego, że jestem taka porąbana... Z takimi genami...
Super pomysł z tymi straznikami czasu, a teraz zapewne tak jak wszyscy jestem ciekawa kto i dlaczego zatrzymał Rose w czasie. Dodatek, że Lucian jest spokrewniony z Arthemis wywołał uśmiech na twarzy 😂
OdpowiedzUsuń