Arthemis wychodziła ze skóry, żeby zaspokoić wymagania Luciana.
Jadła, spała, biegała, strzelała z łuku. Robiła wszystko, co mogło poprawić jej
stan fizyczny. Gdy tego nie robiła, zamykała się w wieży i uczyła się jak
skryba zamknięty w klasztorze.
Było już późno w nocy, a
ona akurat ćwiczyła praktyczne zaklęcia z transmutacji, których nie cierpiała,
gdy poczuła dziwny rezonans w powietrzu. Był podobny do aur i sygnałów, które
czuła w pobliżu kluczy, ale jednak inny. Nowy.
Czyżby nowy nauczyciel?
Odłożyła książki i
pogasiła świecę. Podążając za sygnałem, który odczuwała, doszła na Wieżę
Astronomiczną. Weszła po krętych schodach, wyciągając różdżkę.
Przeszła przez klapę w
podłodze, żeby zobaczyć, jak na murze otaczającym wieże, tuż przy teleskopie
stoi niezbyt wysoka osoba i potarganych włosach, wyglądających na srebrne w
blasku księżyca, więc zapewne musiały być blond. Wojskowe buty zakrywające
łydki, bojówki oraz szeroki pas, przytrzymujący różne przyrządy. Krótka
skórzana kurtka narzucona na ramiona. Arthemis po kształcie sylwetki oceniła,
że ma do czynienia z kobietą.
- Kim Pani jest i co Pani tu robi? - zapytała znienacka.
Kobieta odwróciła się
zaskoczona, chwiejąc się na murku. Złapała równowagę i spojrzała na Arthemis.
Nawet w ciemności Arthemis widziała jej połyskujące jasnobłękitne oczy.
Zeskoczyła na ziemię i podeszła bliżej. Listopadowa noc dała o sobie znać
mroźnym podmuchem wiatru.
- Jestem Valentina T. Carter. Nauczycielka astronomii.
- Nie znam Pani - zauważyła Arthemis, choć wiedziała, że jej słowa
zapewne są prawdziwe.
- Cóż, pracuję tutaj dopiero od 6 godzin, więc dyrektor nie zdążył
mnie jeszcze przedstawić.
- Profesor Sinistra zrezygnowała niedawno, znalazła Pani ogłoszenie?
Profesor Carter
poczochrała krótkie blond włosy.
- W sumie to nie. Profesor Sinistra studiowała razem z moją babką, a
ja z kolei z Morganą Alexander, więc we dwie przypuściły na mnie zmasowany atak
i wezwały mnie z badań w Chile, mówiąc, że potrzebują krótkotrwałego
zastępstwa...
- Rozumiem. Nie będę w takim razie Pani przeszkadzać, pani profesor -
powiedział Arthemis i krótko się skłoniła z zamiarem odejścia.
- Chwila, chwila! - zatrzymała ją nowa nauczycielka. - Wydaje mi się,
że Morgana mówiła mi, że uczniom nie wolno chodzić nocą po zamku...
- Ja tylko... - zaczęła Arthemis, ale profesor Carter nie dała jej
dokończyć.
- Oj nie nie nie... Jeszcze nie znam regulaminu, więc zaprowadzę cię
do profesor Alexander, ale sądzę, że czeka cię szlaban... - chwyciła
Arthemis za ramię, a ta musiała zwalczyć
odruch wyrwania się i cierpliwie poszła za nią.
- W sumie to zamek jest
bardzo piękny - mówiła po drodze nauczycielka. - Nie mówiąc już o tym, że
szkoła jest doskonałym obserwatorium. Wieża Astronomiczna jest idealnie
usytuowana, można śledzić z niej wszystkie zmiany planet i gwiazd...
Arthemis zastanawiała
się, czy profesor Carter już wie, że jest kluczem, czy raczej grono
nauczycielskie czeka, aż sama na to wpadnie. Nie mniej, nawet znając profesor
Bennett z jej wesołym, przyjacielskim sposobem bycia oraz nieprzytomnie
zakochanego w swoich badania profesora Davisa, Arthemis zastanawiała się, czy
pojawi się drugi bardziej roztrzepany klucz od niej. Niemniej gdy stała na
murze w blasku księżyca obserwując gwiazdy, wydawała się chłodna i odległa jak
jedna z komet. Skupiona i niedostępna, jak daleka galaktyka. Żyła w gwiazdach,
więc może dlatego nie czuła potrzeby uporządkowywania życia na ziemi.
Zanim doszły do gabinetu
profesor Alexander zdążyły zabłądzić trzy razy. Za każdym jednak razem, nim
Arthemis zdołała wyjaśnić trasę Valentina wyciągała z kieszeni mały zegarek,
który po otwarci pokazywał mapę nieba, zawracała i znowu były na właściwej
trasie. Arthemis bardzo sie ten gadżet podobał.
- Ma Pani bardzo interesujący zegarek...
- To zegar astralny. Działa, w oparciu o położenie gwiazd i reaguje na
najmniejsze zmiany kierunku. Można wyznaczać dzięki niemu właściwe trasy na
całym świecie i w jego obrębie. Jest wygodniejszy niż kompas i zegarek, i o
wiele bardziej dokładny. Dostałam go w prezencie od pewnego starszego
człowieka, gdy padałam mapy nieba w jednej z mołdawskich wiosek.
- Zna Pani Kartografa? - zapytała zaskoczona Arthemis.
- Kartografa? Hmm... rzeczywiście niektórzy właśnie tak go nazywali...
Wydaje mi się, że sporo ludzi tu go zna. To jakiś patron szkoły?
- Tak, jakby... - odparła Arthemis półgłosem.
Dotarły w końcu do drzwi
profesor Alexander. Valentina zapukała.
- Wejdź proszę, jeszcze
nie śpię - usłyszały głos profesor Alexander.
- Dlaczego zawsze wiesz, że to ja?! - zapytała Valentina.
- Bo nikt inny nie puka w drzwi używając paznokci. Włosy mi od tego
stają dęba! Zawsze tak robiłaś. Miałam ochotę poobcinać ci paluchy! - odparła
Morgana. - Masz jakiś problem.
- Złapała uczennicę, która chodziła nocą po zamku. Przyszła na Wieżę
Astronomiczną. Nie do końca wiem, co z nią zrobić...
- Och... - Arthemis
oczami wyobraźni widziała zapeszoną profesor Alexander. Cierpliwie czekała,
stojąc za profesor Carter, aż wicedyrektorka wyjdzie za drzwi. Uniosła brew,
gdy Morgana ją zobaczyła. - Och... - powiedziała po raz kolejny, - ... panna
North. Co Pani robiła w nocy na Wieży Astronomicznej?
- Wyczułam nieznaną osobę, więc poszłam to sprawdzić?
- Rozumiem... - westchnęła.
- No, i? Co mam z nią zrobić? - dopytywała profesor Carter.
- Odejmij jej pięć punktów i puść do dormitorium.
- Tylko tyle? - zdziwiła się Valentina.
- W jej przypadku już
nic nie pomoże - westchnęła. - Wyjaśnię ci to przy herbacie - dodała wpychając
Valentinę do gabinetu. - Dobranoc panno North.
- Dobranoc pani profesor - Arthemis pochyliła głowę. - Dobranoc
profesor Carter.
- I żadnych wycieczek po drodze. Rozumiesz Arthemis?
- Oczywiście profesor Alexander.
Gdy zamknęły się za nimi
drzwi, Arthemis zniknęła w mrokach korytarzy uśpionego zamku Hogwart.
Profesor Valentina T. Carter była pocieszna. Arthemis przynajmniej
za taką ją postrzegała. Wiecznie coś gubiła, chodziła po zamku zaspana, a przez
większość czasu po prostu w piżamach. Studenci podśmiewali się z niej, mijając
ją na korytarzach, jednak gdy okazało się, że sama uważa się za wyjątkowo
roztrzepaną osobę, wszyscy zaczęli ją traktować z wyraźną sympatią. Częstokroć
widziano ją w towarzystwie profesor Alexander, która próbowała jej chyba wlać
trochę oleju do rozczochranej blond głowy.
Może i profesor Carter
była roztrzepana, ale Arthemis wydawało jej się po prostu, że wynika to z jej przełączania
organizmu na tryb oszczędzania energii, gdy tylko słońce wschodziło nad
zamkiem. Była to kobieta, którą nie rozświetlało światło słońca, a gwiazd.
Arthemis nie wchodziła jej
w drogę. W sumie to od jakiegoś czasu nie wchodziła w drogę nikomu... Jedynie
profesora Luciana dręczyła, męczyła i była wyjątkowo stanowcza, jeżeli chodziło
o kwestię jej treningów i korepetycji. Minęły dwa tygodnie. Dwa tygodnie nim
zgodził się wznowić jej dodatkowe lekcje. Tego dnia miała być pierwsza...
Arthemis zwlekła się z
łóżka. Miała wrażenie, że głowa jej pęknie. Za każdym razem, gdy brała na sen
eliksiry Albusa, rano bolała ją głowa. Jakby jej organizm walczył z próbą
uśpienia jej świadomości. Miała to jednak w nosie, dopóki dzięki temu mogła
osiągnąć to, czego żądał Lucian.
Zeszła więc na śniadanie
i zjadła wystarczającą wg niej ilość jedzenie. Rose i Lily również jadły w
milczeniu. Czasami, gdy udawało jej się coś poczuć, Arthemis odczuwała wyrzutu
sumienia z ich powodu. Widziała, że się o nią martwią natomiast... nie miała
zamiaru ich w to wszystko wciągać. Miała swoją misję, prawda? Miała swój cel...
Gdy już jej się to uda wynagrodzi im to wszystko.
Nad ich głowami
przefrunęły sowy roznoszące codzienną pocztę. Na talerz Rose spadła gazeta, a
Lily dostała list. Co dziwne Arthemis też. Patrząc na kopertę leżącą przed nią,
jak na jadowitego węża, zastanawiała się, co to ma być... Listy od ojca
zazwyczaj przychodziły w nocy prosto do niej.
James?
Arthemis bardzo nie
podobała się mieszanka wybucha, którą poczuła. Miała płakać, czy wrzeszczeć?
Cieszyć się, czy wkurzać?
Ostrożnie sprawdziła tył
koperty i zobaczyła adresata wypisanego nieznanym jej pismem. Jej przeczucie
się pogorszyło. Otworzyła kopertę i przebiegła wzrokiem treść listu.
- Tss... - syknęła
pogardliwie, jak wściekła kotka, czując niemal jak na koniuszkach jej palców
samoczynnie pojawia się ogień, który osmolił brzegi pisma. Rzuciła go na stół z
nadzieją, że spłonie na naprawdę drobny popiół. Wstała i sztywno wymaszerowała
z Wielkiej Sali, zostawiając zaskoczone przyjaciółki.
Lily porwała list gasząc
go rękawem szaty.
- Lily! - natychmiast skarciła ją Rose, ale Lily nie dała sobie wyrwać
listu.
- To pierwsza rzecz, która ją ożywiła oprócz prób zabicia się na
treningach z Lucianem... Jeżeli ten idiota znowu coś napisał, nie odpuszczę mu,
chociażby stała przede mną armia Arthemis! - warknęła.
Rose zżerała
ciekawość, za co w duszy przepraszała, więc nie oponowała za bardzo. Nachyliła
się nad ramieniem Lily, gdy ta zgrzytnęła zębami i zapytała z niedowierzaniem:
- Dlaczego ta laska jeszcze żyje?!
Rose zerknęła na
przesadnie ozdobne pismo i zmarszczyła brwi, jednak z każdym następnym zdaniem
zaczęły się one unosić do góry.
List był rzecz jasna od
Antonette.
Droga
Arthemis,
chciałam
cię bardzo, bardzo przeprosić za to, co się stało. Nigdy nie sądziłam, że tak
dam się ponieść emocjom. Nie chciałam cię skrzywdzić, po prostu dałam się
złapać chwili. Na pewno to rozumiesz, jako kobieta. Do tego kobieta Jamesa!
Nie wiń go proszę za
ten pocałunek. To była całkowicie moja wina. James jest nieswój przez to
wszystko i bardzo źle wpływa to na jego szkolenie. Czy ze względu na to nie
możesz mu odpuścić? To naprawdę była wyłącznie moja wina.
Mam nadzieję, że
będziesz rozważna w tej kwestii i okażesz się dobrą dla niego partnerką.
Antonette
- Co za szmata! - wyrwało się Rose. Zreflektowana rozejrzała się
szybko dookoła, aby się upewnić, czy ktoś nie daj Boże ją usłyszał.
- Rose, nie rozumiem - powiedziała Lily zgrzytając zębami. - Dlaczego
Arthemis czegoś z tym nie zrobi?
- Może ma jakiś plan?
- Jaki plan!? Mój durny brat całował się z tym
pustakiem! Na co Arthemis czeka?! Aż ta jego koleżaneczka wskoczy mu do łóżka?!
Dosyć tego! - powiedziała, zamykając torbę. - Mam już dosyć tego jej
cierpiętniczego milczenia i nic nie robienia! To nie jest Arthemis jaką znamy!
To nie jest MOJA Arthemis! - z rozmachem wstała z krzesła. Rose pobiegła za
nią, jednak na drodze zaraz w drzwiach stanął im Albus.
- A wam co? - zapytał, widząc ich rewolucyjne miny.
- Zamierzam potrząsnąć Arthemis - powiedziała obrzydliwie wesoło Lily.
Albus zamrugał
zaskoczony.
- Czyś ty się z koniem na łeb zamieniła? - zapytał spokojnie.
Lily spłonęła rumieńcem,
który tylko jeszcze bardziej podkreślił jej złość.
- Nie powiesz mi, że nie masz dość jej
zachowania. Tej jej cholernej bierności! Jakbym dostała coś takiego to najpierw
bym strzelała, a potem zadawała pytania! - powiedziała, machając mu przed nosem
listem od Antonette.
Albus wyrwał go jej ze
spokojem i rozłożył. Przebiegł po tekście wzrokiem, a jego zielone oczy
rozbłysły mrocznie. Wyraz jego oczy kłócił się z obojętnością, z jaką złożył
list i oddał Lily.
- Arthemis nie jest bierna - powiedział chłodno i spokojnie. Jego ton
był odzwierciedleniem cholernej tafli jeziora, co jeszcze bardziej działało
Lily na nerwy. - A tak na marginesie ten list nie był do was... - skarcił je
poważnie.
- Nie powiesz mi, że cię to nie wkurzyło - burknęła Rose.
- Moja reakcja nie jest tu istotna. I wasza też nie - dodał stanowczo.
- Arthemis w ogóle nie reaguje.
- Arthemis reaguje tak,
jak pozwala jej na to obecnie psychika. Jeżeli nie chce na nic, więcej sobie
pozwolić znaczy to, że jeszcze nie jest na to gotowa...
- Ona nie jest sobą - warknęła Lily.
Albus pstryknął ją w
czoło z całej siły. Zamrugała zaskoczona.
- Głupek... Wydaje ci się, że ona nic nie robi, ale to nie prawda... -
Lily spojrzała na niego spode łba. - Ona walczy i ciężko nad tą walką pracuje.
Nie wiemy z czym walczy, więc wydaje ci się, że wszystko jest jej obojętne...
Rose westchnęła,
pocierając czoło.
- Nie podoba mi się to... Zbytnio się zdystansowała do nas...
Al pokręcił głową.
- Dajcie jej się
doprowadzić do porządku. Serio. Ona niczego teraz nie chce tylko spokoju...
Lily zagryzła wargi.
- No, to może być
problem...
- Bo?
- Przyjeżdżają dziewczyny... i Arthemis miała iść z nami...
- Nie możecie jej odpuścić?
- Nie! Bardzo się nad
tym napracowałyśmy... Gorzej, że jak przyjedzie Valentine i Victoire to rzucą się
na Arthemis jak wilki na owcę...
Albus westchnął ciężko,
współczując Arthemis z całych sił. Jednocześnie czuł pod skórą ostrą falę
gniewu, nie mógł jednak jej uwolnić. Nie, dopóki Arthemis nie załatwi
wszystkiego tak, jak sama zdecydowała.
Lucian patrzył na
Arthemis, z której uszów parowało. Naprawdę... widział biały dym unoszący się
nad jej głową... Oczywiście nie byłby sobą, gdyby tego nie wykorzystał. Nie
mogła się skupić, a przez to była bardziej podatna na emocje.
- Co cię tak
zdenerwowało? - zapytał spokojnie, gdy wieczorem weszła do jego klasy.
- Nic.
Dość długo na nią
patrzył, czekając aż zmieni zdanie. Kilka godzin wcześniej ją taką zobaczył i
do tej pory poziom jej emocji nie opadł, więc musiało to być poważne. Arthemis
wolała jednak temu zaprzeczać. Dobrze się jednak składało, bo mógł ją dzięki
temu wprowadzić na właściwe tory.
Parsknął drwiąco pod
nosem, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to słyszy.
Spojrzała na niego
podejrzliwie.
Wstał zza biurka i wyjął
różdżkę.
- To śmieszne, że taka drobnostka jest w stanie tak bardzo wyprowadzić
cię z równowagi... - wyjaśnił.
- To nie jest drobnostka - warknęła.
Uśmiechnął się drwiąco.
Wzruszył ramionami.
- Nic mnie to tak naprawdę nie obchodzi - powiedział rozbawiony. - To
po prostu zabawne...
Nic nie odpowiedziała,
tylko patrzyła na niego chłodno, stojąc sztywno na środku sali. Jej oczy
pociemniały, jednak nie położyła ręki na różdżce.
- Chcesz mnie
zaatakować? - mruknął, sięgając do wewnętrznej kieszeni surduta.
- Nie bardzo -
odpowiedziała beznamiętnie.
- Więc... - zaczął
Lucian, wystudiowanym ruchem wkładając papierosa między zęby i odpalając go
zapałką. Zaciągnął się, a potem od niechcenia zapytał: - przeleciał ją?
To był moment.
Na sekundę wszystko
zamarło, a potem wszystkie ławki błyskawicznie znalazły się nad ich głowami,
tak samo, jak wszystkie pozostałe przedmioty w pomieszczeniu.
Beznamiętny wyraz twarzy
Arthemis się nie zmienił. Lucian patrzył na nią z fascynacją. W jej ciele nie
drgnął żaden mięsień, ale od wyładowań elektrycznych, które pojawiły się w
przestrzeni między nimi stanęły mu włosy na rękach. Zapomniał o tlącym się
papierosie. Poczuł się, jak dziecko czekające na nową nieznaną przygodę, a
potem cała ekscytacja przeszła, gdy zerknął jej w oczy.
Pierwsze wrażenie, że
zupełnie nic jej to nie kosztowało było mylne. Była przerażona i zszokowana. I
zrozpaczona. Co dwie sekundy przez jej palce przechodziło drżenie. Gdy jeden z
wazonów pękł niedaleko Lucian się otrząsnął, a Arthemis wydała z siebie dźwięk,
jak osoba, chcąca krzyczeć, ale nie mogąca.
- Bardzo dobrze -
powiedział spokojnie Lucian, jakby nie był świadkiem czegoś niezwykłego, co
dodatkowo zagrażało jego życiu. Zaciągnął się papierosem. - Doskonale...
Arthemis posłała mu
przerażone spojrzenie.
- Nie patrz tak na mnie - odrzekł. - Bardzo chciałem to zobaczyć... A
teraz przestań z tym walczyć - nakazał, obchodząc ją. - Nie staraj się tego
stłamsić... Zaakceptuj to wszystko...
- Nie wolno mi -
warknęła, a ławki zadrżały nad nimi.
- Dlaczego? To część ciebie...
- Właśnie dlatego! Mogę zrobić komuś krzywdę!
- Nic się przecież nie stanie jeżeli rozbijesz kilka wazonów -
prychnął karcąco.
- Miał mnie Pan nauczyć jak to kontrolować!
- Właśnie to robię...
Jak możesz kontrolować coś czego nie rozumiesz i czego się boisz?
- Muszę to kontrolować! - upierała się gwałtownie Arthemis.
Lucian westchnął
zniecierpliwiony.
- Ta moc to ty, Arthemis. To część ciebie, której nie pozwalasz się
ujawnić... Jak myślisz dlaczego ten wybuch mocy zawsze jest taki nagły i
gwałtowny, że nie możesz go przewidzieć?
Kolejny delikatny
metalowy instrument wiszący w powietrzu rozpadł się na części, które poleciały
w różne strony klasy.
- Bo nie umiem nad nim zapanować - wydyszała z całych sił próbując się
opanować.
- Zła odpowiedź -
odrzekł niemal wesoło Lucian. Zafascynowany patrząc na krążące dookoła nich
instrumenty i ławki. - Ta moc jest tak silna, bo jest złożona z emocji, których
nie pozwalasz sobie odczuwać...
- Co do tego mają moje emocje? - warknęła, zaciskając zęby. Wbiła
paznokcie w lewe przedramię, mając nadzieje, że ból jak zawsze jej pomoże i
sprowadzi ją na ziemię.
- Cała twoja moc jest
związana z emocjami, czyż nie? Z twoimi własnymi... Z emocjami innych ludzi.
Ona się nimi żywi a one ją prowadzą. - Lucian zgasił papierosa i wolno podszedł
do Arthemis. - Gdy uda jej się wyrwać na wolność nie możesz sobie z nią
poradzić, a przecież to takie proste...
W oczach Arthemis
stanęły łzy frustracji.
- To nie jest proste! Nic w tej mocy nigdy nie było proste! I nigdy
nie przyniosła nic dobrego!
Ściany zaczęły pokrywać
się szczelinami i pęknięciami.
- Ta moc potrafi jedynie
niszczyć - wykrztusiła Arthemis.
- Nie, Arthemis -
powiedział łagodnie Lucian, - ta moc nie jest destrukcyjna. Próbujesz się jej
oprzeć, zamiast ją przyjąć i dlatego dochodzi do zniszczeń... Jesteś sobą tak
bardzo przerażona, że nie widzisz, co ta moc próbuje ci powiedzieć...
Jedno z biurek uderzyło
o ziemię, rozpadając się na części.
- Co takiego? - zapytała
apatycznym, pozbawionym jakiejkolwiek nadziei głosem.
Lucian stojący za nią
położył jej ręce na ramionach, a ona nie mając żadnych barier nie umiała
zapanować nad tym co się działo. Wszystkie biurka, urządzenia i delikatne
szklane przedmioty w jednej chwili rozpadły się w drobne wiórki i kryształki i
zaczęły opadać jak kolorowy deszcz.
Jednocześnie Lucian
powiedział cicho niemal prosto do jej ucha:
- Że masz prawo być na niego zła...
Eksperyment Luciana wcale nie skończył się dla Arthemis dobrze.
Cóż, można było go usprawiedliwić tylko tym, że nie zdawał sobie sprawę z tego,
że gdy Arthemis już opadnie z sił błyskawicznie zaleje się krwią i straci
kontakt z rzeczywistością.
Nie była zadowolona, gdy
następnego ranka obudziła się w skrzydle szpitalnym, tak samo jak profesor
Lucian, który musiał wysłuchać 15 minutowej tyrady pielęgniarki na temat
nieodpowiedzialności i szczeniactwa, które nie przystoją nauczycielowi.
Lucian stanął w nogach
łóżka i butnie założył ręce na piersi. Przezroczysta cera i sińce pod oczami
dziewczyny wcale mu się nie podobały, ale nie miał na tyle jaj w tym momencie,
żeby powiedzieć to Arthemis na głos... Nie sądził, żeby pofatygowała się użyć
tej swojej fascynującej mocy, lub chociaż różdżki, żeby się z nim policzyć...
Patrzył na nią
wyzywająco, a gdy odpowiedziała mu tym samym, rzucił.
- Jesteś zła?
- Tak.
Wyszczerzył zęby.
- Gdybyś była nie
powiedziałabyś tego głośno.
W odpowiedzi jedynie
uniosła brew i przerzuciła nogi przez krawędź łóżka.
- Nie mam czasu na leniuchowanie. Mam za dużo do zrobienia...
- Czy rozumiesz dlaczego to zrobiłem?
- Nie wnikam w pańskie metody nauczania tak długo, jak są skuteczne -
odpowiedziała profesorowi Arthemis.
- A ja nie mogę pracować nad czymś czego nie widzę i nie znam...
- W porządku.
- Nie chciałem cię skrzywdzić - powiedział cicho profesor Lucian.
Na policzkach Arthemis
pojawił się blady róż, ale szybko znikł, podobnie, jak wyraz zmieszania na jej
twarzy.
- Chciał Pan - odpowiedziała spokojnie. - Ale to nic...
- Znowu to robisz... Pozwalasz innym odczuwać za ciebie emocje,
których się boisz. Zmieszanie, wściekłość, żal... Mam wrażenie, że wszyscy twoi
przyjaciele wściekle manifestują swoje niezadowolenie z twojej sytuacji, oprócz
ciebie. Dlatego ta moc zawsze z tobą wygra. Boisz się jej i nie rozumiesz jej.
A ona jest banalnie prosta, Arthemis.
- Mam ją kontrolować, a
nie analizować - burknęła.
Lucian prychnął i
uśmiechnął się drwiąco.
- Chcesz sobie z nią poradzić, prawda? A więc wyjaśnię ci prostą
rzecz, moja droga... Możesz ją kontrolować tylko jeżeli ją zaakceptujesz, tylko
jeżeli ją obejmiesz i poznasz i pogodzisz się z tym, że jest częścią ciebie -
nachylił się nad nią, emanując drwiną i niemal stykając nos z jej nosem. -
Dopóki nie będziesz na to gotowa nawet sam Merlin ci nie pomoże...
Jikan, dla nielicznych ludzi, którzy to przeżyli, znany jako
Strażnik Czasu znajdował się w Chronoelis - Starożytnej Wieży Czasu . Strażnicy
mieli do niej dostęp, ale nie korzystali z niej. Jeżeli już musieli się tu
znaleźli, znaczy że coś spieprzyli. Jikan bardzo nie lubił kiedy ktoś mu się
wtrącał w jego idealnie czasowo ułożony rozkład zajęć i kontroli. Co 100 lat
sprawdzał jedno stulecie na obszarze Wysp Brytyjskich, chyba, że wyczuwał
wyraźne zakłócenia, które mogły mieć poważne konsekwencje, bądź wymagały
regulacji.
Algernon Andreas Lucian
nie był powodem obecnych komplikacji, chociaż stworzył podwójną linię życia.
Jikan musiał uregulować to kosztem nienarodzonych dzieci i prawnuków jego
siostry. Z tego względu nigdy nie było tam więcej niż 2 potomstwa, a zazwyczaj
rodziły się jedynaki, zamiast bliźniaków. Takie delikatne zmiany w liniach
czasu nie wstrząsały późniejszymi pokoleniami.
Jikan mógł wybrać takie
rozwiązanie, które nieświadomych niczego żyjących ludzi nie krzywdziło, albo
uśmiercać kogoś co jakiś czas w miarę przedłużania się życia Luciana.
Powstawanie wampirów
było uciążliwe... Musiały uzupełniać krew obcych ludzi, żeby czas ich nie
usunął, jako pasożytów, a wyrównanie zabranego czasu musiało być bardzo
dokładne i możliwie bezinwazyjne.
Chronelis była
teoretycznie nieograniczoną przestrzenią, w której nie istniała grawitacja.
Układało się w kształt niekończącej się okrągłej wieży, która nie miała ani
początku, ani końca. Poruszając się po niej miało się wrażenie, że pływa się w
złocistych piaskach czasu. Lejące się kształty tworzyły dookoła półki i
półeczki, zwoje większe i mniejsze, księgi i kroniki czasu. Jikan dał się
ponieść aż do roku 2050 i przesuwał się jeszcze wyżej wybierając właściwe
zwoje. Unosiły się ona na przeciwko niego, tak aby mógł je swobodnie czytać.
W Chronolis nic nie
znikało. Wszelkie zmiany, jakie zostały wprowadzone w czasie i przeznaczeniu.
Jeżeli coś w momencie urodzenia zostało zapisane i miało się rozegrać było
widoczne, a jeżeli...
Jikan zmarszczył brwi i zbliżył
się do jedno z rozwiniętych szeroko zwojów. Potem podpłynął do drugiego i jego
oczu rozszerzyły się z niepokoju. Porwał następny zwój i sprawdził jeszcze raz.
... a jeżeli ktoś
zmienił w czasie i historii, w zwojach znajdujących się w Chronoelis tworzyły
się zapisy dwóch równoległych historii.
Jikan rozejrzał się z
wściekłym przerażeniem. Dookoła niego znajdowało się 31 (i na pewno nie były to
wszystkie) naruszonych zwojów, wśród których
13 było doszczętnie zmienionych.
Złapał jeden z tomów
kroniki rodziny Potterów od zamierzchłych czasów i sprawdził od jakiego momentu
zaczęło się to zmieniać i dlaczego.
Odesłał wszystkie zwoje
i księgi na miejsce i zniknął w przyszłości, ze strachem stwierdzając, że
zmiany na taką skalę mogły zostać wprowadzone jedynie przez innego strażnika
czasu.
Arthemis siedziała na
zajęciach psychicznie wyczerpana. Nie z powodu wczorajszego treningu z Lucianem
- nad tym przeszła do porządku dziennego. Wyczerpała ją kłótnia z Panią
Pomfrey, która nie chciała wypuścić jej na lekcje. Gdy logiczne wg Arthemis
argumenty nie odniosły sukcesu, powiedziała pielęgniarce, żeby poskarżyła się
na nią dyrektorowi i wyszła. Nie widziała powodu, aby leżeć w łóżku szpitalnym
skoro doskonale wiedziała co jej jest i jak to naprawić.
Drugim aspektem jest
pogarszającego się dobrego samopoczucia były wbijające się w nią ciężkie
spojrzenia Rose i Albusa. Gdy w końcu zdołała uchwycić wzrok Rose, a ta
natychmiast spuściła wzrok w poczuciu winy, zdała sobie sprawę, że nierozważnie
pod wpływem emocji zostawiła szmatławy list Antonette na stole.
Westchnęła ciężko. Rose
mogła się martwić w milczeniu, ale jeżeli Lily zobaczyła ten list...
Arthemis westchnęła
jeszcze ciężej. Kreśliła na pergaminie bezsensowne zawijasy i kółka, co zupełnie
do niej nie pasowało. Lucian ją denerwował swoją fascynacją jej mocą i
mówieniem jej rzeczy, których w ogóle nie chciała słyszeć. Jednak nie było w
nim tego czegoś, co było w Forsythcie - tego chorego przekonania, że to coś
boskiego i wyjątkowego. Lucian traktował to raczej, jako nowy rodzaj magii -
narzędzie które można wykorzystać.
Kłóciła się to jednak z
ideologią, którą wyznawała całe życie...
Gdy rozległ się dźwięk
dzwonka Rose i Albus otoczyli, ją jak myśliwi dzikie zwierzę. Otworzyła usta, aby
im powiedzieć, żeby sobie odpuścili, ale zaskoczyli ją w ogóle nie poruszając
tematu listu. Zamiast tego oblała się zimnym potem, gdy usłyszała:
- Pamiętasz, że w weekend przyjeżdża Victoire z dziewczynami?
Arthemis znużona
przymknęła oczy.
- Błagam, powiedzcie mi, że one nic nie wiedzą...
Nie musieli odpowiadać.
Nawet pytając wiedziała, jak brzmi odpowiedź...
- Kto im powiedział!? -
warknęła.
- Ja nie! - powiedzieli jednocześnie.
- No, to w takim razie kto? - zapytała złośliwie.
- Sądzę, że Fred? - rzucił niepewnie Albus.
- Fred? A niby skąd
on... - oczy Arthemis się rozszerzyły. Skąd Fred mógł wiedzieć? Cóż... tylko od
jednej osoby. - Powinnam mu była oderwać ... jak miałam okazję! - warknęła,
trzaskając torbą o ławkę, ale ani Albus, ani Rose nie wiedzieli kogo ta
obrazowa groźba dotyczy.
Sabat. Przejeżdżał sabat
czarownic, kiedy ona była w totalnej rozsypce. Bardziej przerażać ją mogło już
chyba tylko to, gdyby jej ojciec zapytał "Co się dzieje?" - myślała
Arthemis.
Sobota rano to totalnie
nie był jej dzień. Był tylko jeden plus. Lily była tak podekscytowana, że
zapomniała o liście, o Arthemis i Jamesie, o świecie... Liczył się tylko jej
projekt. Pobiegła do Hogsmead godzinę przed Rose i Arthemis, z aparatem, torbą
wypchaną po brzegi zapiskami i szkicami. To było trochę straszne... Arthemis
bardzo chciała wiedzieć, co one wszystkie planowały.
Ubierała się zamyślona,
więc dopiero gdy Rose na nią spojrzała z lekkim niepokojem zdała sobie sprawę,
że ubrała się całkowicie na czarno i wybierając najmroczniejsze ciuchy jakie
miała w kolekcji.
- Dobrze się czujesz? -
zapytała Rose.
Arthemis spojrzała na
nią spode łba.
- Nie.
- Słuchaj... one się też martwią, ale jak powiesz, że nie chcesz żeby
się wtrącały to nie będą. Tylko nie mów, że to nie ich sprawa albo, że nic się
nie dzieje.
- W porządku -
powiedziała Arthemis spokojnie, ale wątpiła żeby Rose jej uwierzyła.
Przypomniała sobie jej
zaniepokojoną minę, stojąc przed Trzema Miotłami.
"One się
martwią".
Arthemis westchnęła.
Ostatnio często wzdychała. Wkurzało ją to...
Kilka lat temu
powiedziałaby, żeby trzymały nos z dala od jej spraw. Ale jakby jej to odbiły w
twarz, to czy ona kiedykolwiek trzymała nos z dala od ich spraw? Och, nie...
Zawsze musiała wcisnąć swoje trzy grosze, znaleźć dobre rozwiązanie, żeby
pomóc, nawet wbrew ich wiedzy i woli. Cholera... była beznadziejną
przyjaciółką...
Przetarła twarz dłonią i
weszła w ślad za Rose do kawiarni. Dziewczyny - Victorire, Dominique i Lily nie
siedziały przy stoliku, tylko stały na środku baru i o czymś gwałtownie
dyskutowały. Arthemis zdziwiła się nie widząc Valentine ani Molly. Gdy weszła
wszystkie trzy spojrzały na nią.
- Jesteście! Doskonale. No to wyruszamy - rzuciła Victoire zamiast
"Cześć", a w tym samym czasie Dominique wepchnęła ją i Rose do kręgu.
Zdezorientowana Arthemis chciała się wycofać i zapytać o co chodzi, kiedy złapała
je teleportacja. Złapała Rose za rękę, żeby się nie przewróciła, ale po chwili
już stały na pewnym gruncie.
- Co, do cholery!? - zapytała Arthemis.
- Porwanie zakończone sukcesem - usłyszała wesoły głos Molly, która
podała jej szklankę z sokiem. Zerknęła nad jej ramieniem na Valentine stojącą
obok szwedzkiego stołu zastawionego jedzeniem. Valentine nie wyglądała na
równie radosną, co Molly. Patrzyła na Arthemis z niepokojem i jakąś złością,
którą starała się ukryć.
Arthemis rozejrzała się
dookoła. Znajdowały się w naprawdę dziwnym miejscu. Była to ogromna szklarnia w
której były czarami stworzone krajobrazy tak różne, że Arthemis nie mogła w to
uwierzyć. W jednym pomieszczeniu była dżungla. W innym rozpościerał się ocena.
Jeszcze inny wyglądał jak luksusowa sypialnia, bądź wypełniona kwiatami łąka.
Arthemis dała się ponieść i zajrzała do wszystkich, bo było to niesamowite
doświadczenie. Na samych krajobrazach się nie kończyło. Można była też
regulować porę dnia, bo Arthemis widziała raz rozgwieżdżone niebo w górach.
Zwiedzając pomieszczenia, Arthemis zupełnie zapomniała o dziewczynach. Gdy więc
doszła do części, w której stały i napotkała ich poważne, zmartwione i (znowu)
wypełnione ukrytą złością oczy. Nawet Lily i Rose wydawały jej się dzisiaj
bardziej wyraziste.
Arthemis poddała się.
- Nie powiem, że jest "ok". Ani że nie macie się o co
martwić... Ale dajcie mi działać po swojemu, dobrze?
- Najpierw powiedz nam
co się stało - powiedziała Valentine.
- A nie wiecie? - zapytała drwiąco.
- Znamy tylko jedną... - zaczęła Valentine.
- Beznadziejną - wpadła jej w słowo Molly.
- I bardzo męską -
dodała chłodno Victoire.
- ... wersję - dokończyła Valentine.
Arthemis streściła im
ostatnie 5 miesięcy w telegraficznym, beznamiętnym, żołnierskim skrócie. Podała
krótko czemu się wściekała na Jamesa i co jej przeszkadzało, a także o co się w
końcu pokłócili.
- Ale wszystko naprawię... Serio, ale potrzebuję trochę czasu...
- A co ty chcesz naprawiać?! - zapytała wściekle Victoire. - Powiedz
mi, czy ty zrobiłaś coś źle?!
- Vic... to nie chodzi o...
- Nie obchodzi mnie, co ty sobie myślisz, bo zawsze miałaś nie po
kolei w głowie! Dlaczego ta zdzira ma jeszcze obie nogi?! Na miłość boską, od
kiedy James jest takim idiotą! I dlaczego ty mu w końcu do głowy nie
przemówisz...
- Victoire... - zaczęła
Arthemis.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że każda normalna dziewczyna zerwałaby z
nim w momencie kiedy przedstawił ci tamtą laskę?!
- Victorie...
- Skąd ci w ogóle przyszło do głowy, żeby chcieć coś naprawiać?!
- ... prawie go zaatakowałam... - rzuciła
wolno i cicho Arthemis.
- Skopię mu tyłek,
jeżeli ty nie... - Victoire zamilkła i spojrzała w spokojne oczy Arthemis.
- Dlatego powiedziałam,
że to naprawię...
- Prawie!? - krzyknęła Valentine. - Powinien zakrwawiony leżeć i
błagać o przebaczenie! Masz prawo się na niego wściekać!
"Masz prawo być na
niego zła..." - słowa Luciana rozbłysły w myślach Arthemis.
- Wiem... że jesteście tym wszystkim... zaskoczone - powiedziała
spokojnie. - Wyjaśnię to wszystko, ale potrzebuję trochę więcej czasu...
Victoire wypuściła
sfrustrowana powietrze i podeszła do Arthemis. Zanim ta zdążyła zrozumieć, co
się dzieje objęła ją i powiedziała:
- TY nie musisz nic wyjaśniać...
" Pozwalasz innym
odczuwać za ciebie emocje, których się boisz" - Może Lucian miał rację? Arthemis
chłonęła złość i frustrację Victoire, jak balsam na zmęczoną duszę, której emocje
uwięziła głęboko w sobie.
Potrzeba jej było tylko
trochę czasu... Jeszcze tylko trochę...
- Więc zostawicie to
wszystko w spokoju? - upewniła się.
- Jeżeli o to chodzi... - zaczęła Victoire uśmiechając się chytrze. -
To będziesz musiała coś dla nas zrobić...
Arthemis spojrzała na
nią podejrzliwie.
- A właściwie to, co my tu robimy i gdzie to "tu" właściwie
jest?
Uśmiech Victoire wróżył
Arthemis ciężkie chwile.
Victoire rozłożyła ręce
ogarniając wszystkie scenerie i powiedziała z rozmachem:
- Witaj... na naszym placu zabaw...
- Chcesz mi powiedzieć, że to jakiś park rozrywki? - zapytała całkiem
poważnie Arthemis, a Victoire zrzedła mina.
- Nie jesteś zabawna - burknęła.
- Pozwól, że ci wyjaśnię w szczegółach - powiedziała, jak zwykle
spokojna Dominique. - Ponieważ biznes się nieźle kręci, Victoire nie może
opędzić się od indywidualnych projektów. Coraz trudniej jest ustalać, co
klientki rozumieją przez "kilka miesięcy temu widziała, jak tamta
czarownica, była w to ubrana itd.", więc stwierdziłyśmy, że stworzymy
katalog tych najczęściej wybieranych wzorów, bądź chociaż szablonów...
- Katalog? - Arthemis
zmarszczyła brwi.
- Valentine, która się zajmuje u nas i Freda marketingiem, sprzedażą i
dystrybucją stwierdziła też, że święta będą najlepszym okresem, żeby ten
katalog rozpropagować - kontynuowała Dominique.
- Jednak doszliśmy do wniosku, że sam katalog byłby nudny, więc
chcieliśmy stworzyć coś wyjątkowego, co da nam kopa na następny rok - rzuciła
Molly podgryzając winogrona.
- Oczywiście - mruknęła Arthemis z przekąsem. Przecież w ich przypadku
nie mogło być to coś zwyczajnego.
- Więc skontaktowaliśmy
się z artystyczną duszą naszej rodziny - Molly mrugnęła do Lily, która ślęczała
na wielkim szkicownikiem i mamrotała coś pod nosem, przyglądając się
scenografiom, - a jednocześnie naszym nadwornym fotografem...
- Długo ustalałyśmy
szczegóły, ale wyszło niesamowicie, co nie? - Victoire trąciła ramieniem Lily.
- Katalog będzie jednocześnie zbiorem plakatów o tytule "Oblicza
kobiety". Planujemy potem zrobić z najlepszych zdjęć też kalendarz -
Valentine wyszczerzyła zęby.
- Brzmi nieźle - Arthemis pokiwała głową.
- Dobrze, że się z nami
zgadzasz - rzuciła entuzjastycznie Victoire. - Każdej dziewczynie dobraliśmy
3-4 określenia i stroje, a Lily zaplanowała scenerię zdjęcia w taki sposób, aby
je uwidocznić. Molly i Dominique stanęły na głowie, żeby przygotować te
scenografie na czas...
- Wy to zrobiłyście?! -
Arthemis rozejrzała się po ruszających się, "żywych" miejscach, które
z magazynu przenosiły cię na krańce świata. - Niesamowite...
- Przestań, bo się zarumienię! - zachichotała Molly, klepiąc Arthemis po
ramieniu.
- Wybrałyśmy ci takie określenia, ale może chciałbyś coś dodać... -
Lily wyciągnęła w jej kierunku kartkę zatytułowaną: Arthemis. Pod spodem widać
było napisy: Odważna - scenografia 1; Wrażliwa - scenografia 9; Nieustraszona -
scenografia 23.
- Wrażliwa? - Arthemis zaśmiała się drwiąco. - Serio? Losowaliście to
z kapelusza, czy co? - Po chwili jednak dotarło do niej, niepokojące
podejrzenie. - Moment, moment, moment... CO?
- Chyba do niej dotarło - szepnęła Valentine do Victoire.
- Kto ma być na tych zdjęciach? - zapytała Arthemis ostrożnie.
- My... każda z nas...
Mózg Arthemis się
zawiesił.
- A nie lepiej wziąć profesjonalistów?
- Zdecydowanie nie - powiedziała Victoire. - Zdjęcia Lily są
wyjątkowe, bo scenografia i scena są dopasowane do charakteru każdej z nas, a
stroje które wybrałam tylko to podkreślają. Niektóre są nawet bardziej do
podkreślenia naszej osobowości, niż zareklamowania sklepu.
Arthemis się skrzywiła.
- Ale przecież ja się do
tego zupełnie nie nadaje... Victoire wiem, że na pewno włożyłyście w to mnóstwo
pracy, ale...
- Wiedziałam, że zacznie jęczeć i marudzić - rzuciła zdegustowana
Molly.
Arthemis zamilkła
natychmiast.
Victoire wzięła ją pod
ramię i pociągnęła:
- Chodź, coś ci pokażę... - zaprowadziła ją na tyły magazynu.
- Tylko uważaj! - krzyknęła za nimi Lily.
- Arthemis, nie chcę cię do niczego zmuszać. Ale też nie odpuszczę...
- powiedziała stanowczo Victoire. - Chcemy, żebyś była tego częścią... Chcemy,
żebyś chciała nas w tym wesprzeć, a przede wszystkim, chcę żebyś zobaczyła, jak
genialna jest Lily...
Victoire wprowadziła
Arthemis do ciemnego pomieszczenia długiego i wąskiego. Zamknęła drzwi i
zapaliła światło. Ściany były obwieszone powiększonymi plakatami.
Arthemis zamrugała
zaskoczona.
- Lily do każdego zdjęcia dobiera osobny stopień ruchliwości...
Czasami nadawała im stateczność, bo uważała, że tak wyglądają lepiej, a czasami
rusza się na nich tylko jakiś delikatny fragment. Na jeden plakat poświęca
mnóstwo czasu i dopracowuje je idealnie. - Podeszły do jednego ze zdjęć, na
których widniała Dominique.
Fotografia przedstawiała
park z placem zabaw dla dzieci. Domnique w krótkiej letniej sukience
przyklękiwała przed małym złotowłosym chłopcem ze zdartym kolanem. Jej jasna
dłoń spoczywała na jego policzku, poznaczonym od łez. Słodko-słony wyraz jej
twarzy, jej dłoń, które wyglądała, jakby miała zaraz dotknąć bańki mydlanej a
nie dziecięcego policzka, były uosobieniem miękkości. Lily nadała temu dziwnie
ulotny wyraz sprawiając, że na zdjęciu dookoła nich drzewa się ruszały, fruwały
dmuchawce, miało się wrażenie, że słuchać śmiech innych dzieci, a jednak dwójka
bohaterów wydawała się być całkowicie nieruchoma. Tylko dziecięce usteczka
drżały, a oczy chłopca wypełniły się łzami. Portret zatytułowany był:
Delikatna.
- Niesamowite prawda? Dominique zawsze wydaje mi się taka pełna
rezerwy i mocno stąpająca po ziemi... - powiedziała cicho Victoire.
- Ten chłopiec... - zaczęła Arthemis.
- To nasz kuzyn z Francji. Jest śliczny, prawda? Był bardzo dzielny,
gdy robiliśmy mu to zdjęcie.
- Kiedy Lily zdążyła to wszystko zrobić?
- Poświęca nam soboty już od miesiąca - wyjaśniła Victoire, prowadząc
ją do innego zdjęcia. - Spójrz na ten...
Arthemis zamrugała
zaskoczona widząc na portrecie panią Potter. Coś w niej się ścisnęło, gdy
przyjrzała się bliżej.
W łóżku na wpół
siedziała dziewczynka z rudymi włosami. Była bardzo blada i rozogniona. Spod
wpół przymkniętych powiek patrzyła, w górę na kobietę, na której się opierała.
Kobieta trzymała jej dłoń na czole, jakby chciała je ochłodzić, a drugą ręką
przytrzymywał książkę z opowiadaniami. Okulary zsunęły się jej na czubek nosa,
ale nie zabrała ręki z czoła córki. Ubrana była przytulnie, codziennie, ale
jednocześnie elegancko.
- Lily powiedziała, że to scena którą najlepiej pamięta z dzieciństwa.
Głos matki, gdy czytała jej książkę i jej dłoń, którą gładziła jej włosy.
Fala słodko-gorzkich
uczuć zalała Arthemis, gdy przeczytała tytuł: Opiekuńcza.
Sama podeszła do
następnego portretu, na którym była Victoire w długiej, seksownej sukience,
zapalająca świecę na stole przygotowanym do kolacji we dwoje. Seks bił z tego
obrazka podgrzewając temperaturę niemal tak jak świece, których płomienie delikatnie
drżały.
Romantyczna - Arthemis
nawet nie musiała widzieć tytuły, żeby zrozumieć.
- Rumienię się za każdym razem, gdy to widzę, chociaż pozowanie wcale
nie było takie emocjonujące - powiedziała zawstydzona i rozbawiona Victoire.
- Ten model będzie się sprzedawał tonami - rzuciła, a jej towarzyszka
się roześmiała.
Na portrecie nazwanym
"Zaborcza" widniała Molly, przyciągająca do siebie krawat jakiegoś
faceta, który wydawał się raczej z tego zadowolony.
Valentine widniała na
zdjęciu o tytule "Porywcza" idąca wśród płomieni i spadających w dół
kawałków papierów, jakby chciała powiedzieć, że niczego nie żałuje.
Na jeszcze innym
portrecie były razem Molly i Valentine, oparte o siebie plecami. Molly
delikatnie trzymała rękę Valentine, która zakrywała oczy drugą ręką. Po jej
policzkach rzęsiście spływały łzy. Molly jak skała podpierała ją. Niezachwianie
i stabilnie.
Lily nazwała to ujęcie
"Wspierająca".
Były ich dziesiątki.
Emocjonalna - Victoire, Spokojna - Molly, Namiętna - Valentine, Współczująca -
Hermiona Weasley, Nieśmiała - Lucy Weasley, Towarzyska - Roxanne. Każda miała
2-3 portrety który pokazywały ich różne oblicza. Czasami mogłeś się domyślić ze
zdjęcia jaki ma tytuł zanim go przeczytałeś.
- Jest niesamowita - powiedziała cicho Arthemis. - To niezwykłe, że w
takim małym ciele kryje się tyle tego wszystkiego... wrażliwości, piękna,
wyobraźni...
- Tak, Lily jest wspaniałą artystką... - zgodziła się Victoire. -
Zostałyście tylko wy trzy... Rose już się przygotowuje.
- A jak Lily zrobi własne zdjęcia? - zainteresowała się Arthemis.
- Klonujące bombki Albusa - wyjaśniła Victoire szczerząc zęby.
Arthemis też się
uśmiechnęła i wpatrzyła w kolejny niezwykły portret. Po chwili milczenia
usłyszała:
- Nie chcesz się dowiedzieć? Co ona widzi, gdy na ciebie patrzy?
Arthemis zaśmiała się
krótko i sztucznie.
- Nie wiem. Boję się, że to wszystko zepsuje.
- Nie próbuje cię przekonać, że to proste i przyjemne - Victoire
podeszła do portretu Molly i Valentine, który oglądała wcześniej. - Lily
potrafiła obedrzeć je ze wszystkiego, żeby to z nich wydobyć. Może i bolało,
ale było też oczyszczające... Gdy Valentine pozowała do tego zdjęcia,
powiedziała nam wszystko to, czego nie wiedziałyśmy do tej pory o sytuacji z
Fredem, a Molly była tam cicho, milcząca, spokojna jak zawsze, jakby mówiła: To
ok, że to nadal boli. To w porządku, że nadal się tego boisz. Jestem tu... Były
niesamowite...
- Victoire... nie mam siły, żeby się z tym wszystkim teraz mierzyć -
wyszeptała Arthemis.
Victoire objęła ją
ramieniem,
- Wiem o tym. I Lily też o tym wie. To, że tak się czujesz też jest w
porządku. My będziemy tu niezależnie od wszystkiego... Wybrałyśmy dla ciebie te
3 przymiotniki nie tylko dlatego, że tak cię widzimy, ale chcemy, żebyś też
widziała tak siebie. Lily marzy, żeby zrobić z tego 3 arcydzieła, nie tylko ze
względów artystycznych i marketingowych... - dodała z krzywym uśmiechem
Victoire.
- A dlaczego jeszcze? - zapytała Arthemis.
- Ten katalog trafi mam nadzieję do każdej czarownicy w Anglii, a
ponieważ te zdjęcia emanują kobiecością zobaczą je również wszyscy faceci i
taki jest ich cel. Chcemy, żeby każda kobieta uwierzyła, że akurat taka jest i
ma pełne prawo być, a każdy facet zdawał sobie sprawę z tego, że kobiety to
małe puszki pandory i powinien się z tego cieszyć... Chcemy faceci marzyli o
nas, ślinili się na nasz widok i byli zazdrośni...
- No nie wiem, czy chłopcy będą z tego zadowoleni - powiedziała
Arthemis, wyobrażając sobie reakcje Teddy'ego na widok śliniących się
wielbicieli Victoire...
- Nasi o tym wiedzą... - odparła Victoire.
- A więc... Och... -
rzuciła Arthemis, gdy dotarło do niej, kto jako jedyny nie będzie wiedział.
- Daj nam go kopnąć między jaja chociaż w ten sposób - powiedziała
Victoire ze zimnym, pełnym złości, drapieżnym uśmiechem.
Coraz więcej kluczy się pojawia w zamku co na pewno nie może oznaczać nic dobrego. Do tego ta cała sytuacja ze Strażnikiem Czasu. Nazwanie spotkania dziewczyn sabatem idealnie do nich pasuje 😂
OdpowiedzUsuń