czwartek, 1 lutego 2018

Gniew (Rok VII, Rozdział 11)

Arthemis wychodziła ze skóry, żeby zaspokoić wymagania Luciana. Jadła, spała, biegała, strzelała z łuku. Robiła wszystko, co mogło poprawić jej stan fizyczny. Gdy tego nie robiła, zamykała się w wieży i uczyła się jak skryba zamknięty w klasztorze.
     Było już późno w nocy, a ona akurat ćwiczyła praktyczne zaklęcia z transmutacji, których nie cierpiała, gdy poczuła dziwny rezonans w powietrzu. Był podobny do aur i sygnałów, które czuła w pobliżu kluczy, ale jednak inny. Nowy.
     Czyżby nowy nauczyciel?
     Odłożyła książki i pogasiła świecę. Podążając za sygnałem, który odczuwała, doszła na Wieżę Astronomiczną. Weszła po krętych schodach, wyciągając różdżkę.
     Przeszła przez klapę w podłodze, żeby zobaczyć, jak na murze otaczającym wieże, tuż przy teleskopie stoi niezbyt wysoka osoba i potarganych włosach, wyglądających na srebrne w blasku księżyca, więc zapewne musiały być blond. Wojskowe buty zakrywające łydki, bojówki oraz szeroki pas, przytrzymujący różne przyrządy. Krótka skórzana kurtka narzucona na ramiona. Arthemis po kształcie sylwetki oceniła, że ma do czynienia z kobietą.
     - Kim Pani jest i co Pani tu robi? - zapytała znienacka.
     Kobieta odwróciła się zaskoczona, chwiejąc się na murku. Złapała równowagę i spojrzała na Arthemis. Nawet w ciemności Arthemis widziała jej połyskujące jasnobłękitne oczy. Zeskoczyła na ziemię i podeszła bliżej. Listopadowa noc dała o sobie znać mroźnym podmuchem wiatru.
     - Jestem Valentina T. Carter. Nauczycielka astronomii.
     - Nie znam Pani - zauważyła Arthemis, choć wiedziała, że jej słowa zapewne są prawdziwe.
     - Cóż, pracuję tutaj dopiero od 6 godzin, więc dyrektor nie zdążył mnie jeszcze przedstawić.
     - Profesor Sinistra zrezygnowała niedawno, znalazła Pani ogłoszenie?
     Profesor Carter poczochrała krótkie blond włosy.
     - W sumie to nie. Profesor Sinistra studiowała razem z moją babką, a ja z kolei z Morganą Alexander, więc we dwie przypuściły na mnie zmasowany atak i wezwały mnie z badań w Chile, mówiąc, że potrzebują krótkotrwałego zastępstwa...
     - Rozumiem. Nie będę w takim razie Pani przeszkadzać, pani profesor - powiedział Arthemis i krótko się skłoniła z zamiarem odejścia.
     - Chwila, chwila! - zatrzymała ją nowa nauczycielka. - Wydaje mi się, że Morgana mówiła mi, że uczniom nie wolno chodzić nocą po zamku...
     - Ja tylko... - zaczęła Arthemis, ale profesor Carter nie dała jej dokończyć.
     - Oj nie nie nie... Jeszcze nie znam regulaminu, więc zaprowadzę cię do profesor Alexander, ale sądzę, że czeka cię szlaban... - chwyciła Arthemis  za ramię, a ta musiała zwalczyć odruch wyrwania się i cierpliwie poszła za nią.
     - W sumie to zamek jest bardzo piękny - mówiła po drodze nauczycielka. - Nie mówiąc już o tym, że szkoła jest doskonałym obserwatorium. Wieża Astronomiczna jest idealnie usytuowana, można śledzić z niej wszystkie zmiany planet i gwiazd...
     Arthemis zastanawiała się, czy profesor Carter już wie, że jest kluczem, czy raczej grono nauczycielskie czeka, aż sama na to wpadnie. Nie mniej, nawet znając profesor Bennett z jej wesołym, przyjacielskim sposobem bycia oraz nieprzytomnie zakochanego w swoich badania profesora Davisa, Arthemis zastanawiała się, czy pojawi się drugi bardziej roztrzepany klucz od niej. Niemniej gdy stała na murze w blasku księżyca obserwując gwiazdy, wydawała się chłodna i odległa jak jedna z komet. Skupiona i niedostępna, jak daleka galaktyka. Żyła w gwiazdach, więc może dlatego nie czuła potrzeby uporządkowywania życia na ziemi.
     Zanim doszły do gabinetu profesor Alexander zdążyły zabłądzić trzy razy. Za każdym jednak razem, nim Arthemis zdołała wyjaśnić trasę Valentina wyciągała z kieszeni mały zegarek, który po otwarci pokazywał mapę nieba, zawracała i znowu były na właściwej trasie. Arthemis bardzo sie ten gadżet podobał.
     - Ma Pani bardzo interesujący zegarek...
     - To zegar astralny. Działa, w oparciu o położenie gwiazd i reaguje na najmniejsze zmiany kierunku. Można wyznaczać dzięki niemu właściwe trasy na całym świecie i w jego obrębie. Jest wygodniejszy niż kompas i zegarek, i o wiele bardziej dokładny. Dostałam go w prezencie od pewnego starszego człowieka, gdy padałam mapy nieba w jednej z mołdawskich wiosek.
     - Zna Pani Kartografa? - zapytała zaskoczona Arthemis.
     - Kartografa? Hmm... rzeczywiście niektórzy właśnie tak go nazywali... Wydaje mi się, że sporo ludzi tu go zna. To jakiś patron szkoły?
     - Tak, jakby... - odparła Arthemis półgłosem.
     Dotarły w końcu do drzwi profesor Alexander. Valentina zapukała.
     - Wejdź proszę, jeszcze nie śpię - usłyszały głos profesor Alexander.
     - Dlaczego zawsze wiesz, że to ja?! - zapytała Valentina.
     - Bo nikt inny nie puka w drzwi używając paznokci. Włosy mi od tego stają dęba! Zawsze tak robiłaś. Miałam ochotę poobcinać ci paluchy! - odparła Morgana. - Masz jakiś problem.
     - Złapała uczennicę, która chodziła nocą po zamku. Przyszła na Wieżę Astronomiczną. Nie do końca wiem, co z nią zrobić...
     - Och... - Arthemis oczami wyobraźni widziała zapeszoną profesor Alexander. Cierpliwie czekała, stojąc za profesor Carter, aż wicedyrektorka wyjdzie za drzwi. Uniosła brew, gdy Morgana ją zobaczyła. - Och... - powiedziała po raz kolejny, - ... panna North. Co Pani robiła w nocy na Wieży Astronomicznej?
     - Wyczułam nieznaną osobę, więc poszłam to sprawdzić?
     - Rozumiem... - westchnęła.
     - No, i? Co mam z nią zrobić? - dopytywała profesor Carter.
     - Odejmij jej pięć punktów i puść do dormitorium.
     - Tylko tyle? - zdziwiła się Valentina.
     - W jej przypadku już nic nie pomoże - westchnęła. - Wyjaśnię ci to przy herbacie - dodała wpychając Valentinę do gabinetu. - Dobranoc panno North.
     - Dobranoc pani profesor - Arthemis pochyliła głowę. - Dobranoc profesor Carter.
     - I żadnych wycieczek po drodze. Rozumiesz Arthemis?
     - Oczywiście profesor Alexander.
     Gdy zamknęły się za nimi drzwi, Arthemis zniknęła w mrokach korytarzy uśpionego zamku Hogwart.
    

Profesor Valentina T. Carter była pocieszna. Arthemis przynajmniej za taką ją postrzegała. Wiecznie coś gubiła, chodziła po zamku zaspana, a przez większość czasu po prostu w piżamach. Studenci podśmiewali się z niej, mijając ją na korytarzach, jednak gdy okazało się, że sama uważa się za wyjątkowo roztrzepaną osobę, wszyscy zaczęli ją traktować z wyraźną sympatią. Częstokroć widziano ją w towarzystwie profesor Alexander, która próbowała jej chyba wlać trochę oleju do rozczochranej blond głowy.
     Może i profesor Carter była roztrzepana, ale Arthemis wydawało jej się po prostu, że wynika to z jej przełączania organizmu na tryb oszczędzania energii, gdy tylko słońce wschodziło nad zamkiem. Była to kobieta, którą nie rozświetlało światło słońca, a gwiazd.
     Arthemis nie wchodziła jej w drogę. W sumie to od jakiegoś czasu nie wchodziła w drogę nikomu... Jedynie profesora Luciana dręczyła, męczyła i była wyjątkowo stanowcza, jeżeli chodziło o kwestię jej treningów i korepetycji. Minęły dwa tygodnie. Dwa tygodnie nim zgodził się wznowić jej dodatkowe lekcje. Tego dnia miała być pierwsza...
     Arthemis zwlekła się z łóżka. Miała wrażenie, że głowa jej pęknie. Za każdym razem, gdy brała na sen eliksiry Albusa, rano bolała ją głowa. Jakby jej organizm walczył z próbą uśpienia jej świadomości. Miała to jednak w nosie, dopóki dzięki temu mogła osiągnąć to, czego żądał Lucian.
     Zeszła więc na śniadanie i zjadła wystarczającą wg niej ilość jedzenie. Rose i Lily również jadły w milczeniu. Czasami, gdy udawało jej się coś poczuć, Arthemis odczuwała wyrzutu sumienia z ich powodu. Widziała, że się o nią martwią natomiast... nie miała zamiaru ich w to wszystko wciągać. Miała swoją misję, prawda? Miała swój cel... Gdy już jej się to uda wynagrodzi im to wszystko.
     Nad ich głowami przefrunęły sowy roznoszące codzienną pocztę. Na talerz Rose spadła gazeta, a Lily dostała list. Co dziwne Arthemis też. Patrząc na kopertę leżącą przed nią, jak na jadowitego węża, zastanawiała się, co to ma być... Listy od ojca zazwyczaj przychodziły w nocy prosto do niej.
     James?
     Arthemis bardzo nie podobała się mieszanka wybucha, którą poczuła. Miała płakać, czy wrzeszczeć? Cieszyć się, czy wkurzać?
     Ostrożnie sprawdziła tył koperty i zobaczyła adresata wypisanego nieznanym jej pismem. Jej przeczucie się pogorszyło. Otworzyła kopertę i przebiegła wzrokiem treść listu.
     - Tss... - syknęła pogardliwie, jak wściekła kotka, czując niemal jak na koniuszkach jej palców samoczynnie pojawia się ogień, który osmolił brzegi pisma. Rzuciła go na stół z nadzieją, że spłonie na naprawdę drobny popiół. Wstała i sztywno wymaszerowała z Wielkiej Sali, zostawiając zaskoczone przyjaciółki.
     Lily porwała list gasząc go rękawem szaty.
     - Lily! - natychmiast skarciła ją Rose, ale Lily nie dała sobie wyrwać listu.
     - To pierwsza rzecz, która ją ożywiła oprócz prób zabicia się na treningach z Lucianem... Jeżeli ten idiota znowu coś napisał, nie odpuszczę mu, chociażby stała przede mną armia Arthemis! - warknęła.
       Rose zżerała ciekawość, za co w duszy przepraszała, więc nie oponowała za bardzo. Nachyliła się nad ramieniem Lily, gdy ta zgrzytnęła zębami i zapytała z niedowierzaniem:
     - Dlaczego ta laska jeszcze żyje?!
       Rose zerknęła na przesadnie ozdobne pismo i zmarszczyła brwi, jednak z każdym następnym zdaniem zaczęły się one unosić do góry.
     List był rzecz jasna od Antonette.


                     Droga Arthemis,

                     chciałam cię bardzo, bardzo przeprosić za to, co się stało. Nigdy nie sądziłam, że tak dam się ponieść emocjom. Nie chciałam cię skrzywdzić, po prostu dałam się złapać chwili. Na pewno to rozumiesz, jako kobieta. Do tego kobieta Jamesa!
         Nie wiń go proszę za ten pocałunek. To była całkowicie moja wina. James jest nieswój przez to wszystko i bardzo źle wpływa to na jego szkolenie. Czy ze względu na to nie możesz mu odpuścić? To naprawdę była wyłącznie moja wina.
         Mam nadzieję, że będziesz rozważna w tej kwestii i okażesz się dobrą dla niego partnerką.

Antonette                                        


     - Co za szmata! - wyrwało się Rose. Zreflektowana rozejrzała się szybko dookoła, aby się upewnić, czy ktoś nie daj Boże ją usłyszał.
     - Rose, nie rozumiem - powiedziała Lily zgrzytając zębami. - Dlaczego Arthemis czegoś z tym nie zrobi?
       - Może ma jakiś plan?
       -    Jaki plan!? Mój durny brat całował się z tym pustakiem! Na co Arthemis czeka?! Aż ta jego koleżaneczka wskoczy mu do łóżka?! Dosyć tego! - powiedziała, zamykając torbę. - Mam już dosyć tego jej cierpiętniczego milczenia i nic nie robienia! To nie jest Arthemis jaką znamy! To nie jest MOJA Arthemis! - z rozmachem wstała z krzesła. Rose pobiegła za nią, jednak na drodze zaraz w drzwiach stanął im Albus.
     - A wam co? - zapytał, widząc ich rewolucyjne miny.
     - Zamierzam potrząsnąć Arthemis - powiedziała obrzydliwie wesoło Lily.
     Albus zamrugał zaskoczony.
     - Czyś ty się z koniem na łeb zamieniła? - zapytał spokojnie.
     Lily spłonęła rumieńcem, który tylko jeszcze bardziej podkreślił jej złość.
       -    Nie powiesz mi, że nie masz dość jej zachowania. Tej jej cholernej bierności! Jakbym dostała coś takiego to najpierw bym strzelała, a potem zadawała pytania! - powiedziała, machając mu przed nosem listem od Antonette.
     Albus wyrwał go jej ze spokojem i rozłożył. Przebiegł po tekście wzrokiem, a jego zielone oczy rozbłysły mrocznie. Wyraz jego oczy kłócił się z obojętnością, z jaką złożył list i oddał Lily.
     - Arthemis nie jest bierna - powiedział chłodno i spokojnie. Jego ton był odzwierciedleniem cholernej tafli jeziora, co jeszcze bardziej działało Lily na nerwy. - A tak na marginesie ten list nie był do was... - skarcił je poważnie.
     - Nie powiesz mi, że cię to nie wkurzyło - burknęła Rose.
     - Moja reakcja nie jest tu istotna. I wasza też nie - dodał stanowczo.
     - Arthemis w ogóle nie reaguje.
     - Arthemis reaguje tak, jak pozwala jej na to obecnie psychika. Jeżeli nie chce na nic, więcej sobie pozwolić znaczy to, że jeszcze nie jest na to gotowa...
     - Ona nie jest sobą - warknęła Lily.
     Albus pstryknął ją w czoło z całej siły. Zamrugała zaskoczona.
     - Głupek... Wydaje ci się, że ona nic nie robi, ale to nie prawda... - Lily spojrzała na niego spode łba. - Ona walczy i ciężko nad tą walką pracuje. Nie wiemy z czym walczy, więc wydaje ci się, że wszystko jest jej obojętne...
     Rose westchnęła, pocierając czoło.
     - Nie podoba mi się to... Zbytnio się zdystansowała do nas...
     Al pokręcił głową.
     - Dajcie jej się doprowadzić do porządku. Serio. Ona niczego teraz nie chce tylko spokoju...
     Lily zagryzła wargi.
     - No, to może być problem...
     - Bo?
     - Przyjeżdżają dziewczyny... i Arthemis miała iść z nami...
     - Nie możecie jej odpuścić?
     - Nie! Bardzo się nad tym napracowałyśmy... Gorzej, że jak przyjedzie Valentine i Victoire to rzucą się na Arthemis jak wilki na owcę...
     Albus westchnął ciężko, współczując Arthemis z całych sił. Jednocześnie czuł pod skórą ostrą falę gniewu, nie mógł jednak jej uwolnić. Nie, dopóki Arthemis nie załatwi wszystkiego tak, jak sama zdecydowała.


     Lucian patrzył na Arthemis, z której uszów parowało. Naprawdę... widział biały dym unoszący się nad jej głową... Oczywiście nie byłby sobą, gdyby tego nie wykorzystał. Nie mogła się skupić, a przez to była bardziej podatna na emocje.
     - Co cię tak zdenerwowało? - zapytał spokojnie, gdy wieczorem weszła do jego klasy.
     - Nic.
     Dość długo na nią patrzył, czekając aż zmieni zdanie. Kilka godzin wcześniej ją taką zobaczył i do tej pory poziom jej emocji nie opadł, więc musiało to być poważne. Arthemis wolała jednak temu zaprzeczać. Dobrze się jednak składało, bo mógł ją dzięki temu wprowadzić na właściwe tory.
     Parsknął drwiąco pod nosem, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to słyszy.
     Spojrzała na niego podejrzliwie.
     Wstał zza biurka i wyjął różdżkę.
     - To śmieszne, że taka drobnostka jest w stanie tak bardzo wyprowadzić cię z równowagi... - wyjaśnił.
     - To nie jest drobnostka - warknęła.
     Uśmiechnął się drwiąco. Wzruszył ramionami.
     - Nic mnie to tak naprawdę nie obchodzi - powiedział rozbawiony. - To po prostu zabawne...
     Nic nie odpowiedziała, tylko patrzyła na niego chłodno, stojąc sztywno na środku sali. Jej oczy pociemniały, jednak nie położyła ręki na różdżce.
     - Chcesz mnie zaatakować? - mruknął, sięgając do wewnętrznej kieszeni surduta.
     - Nie bardzo - odpowiedziała beznamiętnie.
     - Więc... - zaczął Lucian, wystudiowanym ruchem wkładając papierosa między zęby i odpalając go zapałką. Zaciągnął się, a potem od niechcenia zapytał: - przeleciał ją?
     To był moment.
     Na sekundę wszystko zamarło, a potem wszystkie ławki błyskawicznie znalazły się nad ich głowami, tak samo, jak wszystkie pozostałe przedmioty w pomieszczeniu.
     Beznamiętny wyraz twarzy Arthemis się nie zmienił. Lucian patrzył na nią z fascynacją. W jej ciele nie drgnął żaden mięsień, ale od wyładowań elektrycznych, które pojawiły się w przestrzeni między nimi stanęły mu włosy na rękach. Zapomniał o tlącym się papierosie. Poczuł się, jak dziecko czekające na nową nieznaną przygodę, a potem cała ekscytacja przeszła, gdy zerknął jej w oczy.
     Pierwsze wrażenie, że zupełnie nic jej to nie kosztowało było mylne. Była przerażona i zszokowana. I zrozpaczona. Co dwie sekundy przez jej palce przechodziło drżenie. Gdy jeden z wazonów pękł niedaleko Lucian się otrząsnął, a Arthemis wydała z siebie dźwięk, jak osoba, chcąca krzyczeć, ale nie mogąca.
     - Bardzo dobrze - powiedział spokojnie Lucian, jakby nie był świadkiem czegoś niezwykłego, co dodatkowo zagrażało jego życiu. Zaciągnął się papierosem. - Doskonale...
     Arthemis posłała mu przerażone spojrzenie.
     - Nie patrz tak na mnie - odrzekł. - Bardzo chciałem to zobaczyć... A teraz przestań z tym walczyć - nakazał, obchodząc ją. - Nie staraj się tego stłamsić... Zaakceptuj to wszystko...
     - Nie wolno mi - warknęła, a ławki zadrżały nad nimi.
     - Dlaczego? To część ciebie...
     - Właśnie dlatego! Mogę zrobić komuś krzywdę!
     - Nic się przecież nie stanie jeżeli rozbijesz kilka wazonów - prychnął karcąco.
     -      Miał mnie Pan nauczyć jak to kontrolować!
     - Właśnie to robię... Jak możesz kontrolować coś czego nie rozumiesz i czego się boisz?
     - Muszę to kontrolować! - upierała się gwałtownie Arthemis.
     Lucian westchnął zniecierpliwiony.
     - Ta moc to ty, Arthemis. To część ciebie, której nie pozwalasz się ujawnić... Jak myślisz dlaczego ten wybuch mocy zawsze jest taki nagły i gwałtowny, że nie możesz go przewidzieć?
     Kolejny delikatny metalowy instrument wiszący w powietrzu rozpadł się na części, które poleciały w różne strony klasy.
     - Bo nie umiem nad nim zapanować - wydyszała z całych sił próbując się opanować.
     - Zła odpowiedź - odrzekł niemal wesoło Lucian. Zafascynowany patrząc na krążące dookoła nich instrumenty i ławki. - Ta moc jest tak silna, bo jest złożona z emocji, których nie pozwalasz sobie odczuwać...
     - Co do tego mają moje emocje? - warknęła, zaciskając zęby. Wbiła paznokcie w lewe przedramię, mając nadzieje, że ból jak zawsze jej pomoże i sprowadzi ją na ziemię.
     - Cała twoja moc jest związana z emocjami, czyż nie? Z twoimi własnymi... Z emocjami innych ludzi. Ona się nimi żywi a one ją prowadzą. - Lucian zgasił papierosa i wolno podszedł do Arthemis. - Gdy uda jej się wyrwać na wolność nie możesz sobie z nią poradzić, a przecież to takie proste...
     W oczach Arthemis stanęły łzy frustracji.
     - To nie jest proste! Nic w tej mocy nigdy nie było proste! I nigdy nie przyniosła nic dobrego!
     Ściany zaczęły pokrywać się szczelinami i pęknięciami.
     - Ta moc potrafi jedynie niszczyć - wykrztusiła Arthemis.
     - Nie, Arthemis - powiedział łagodnie Lucian, - ta moc nie jest destrukcyjna. Próbujesz się jej oprzeć, zamiast ją przyjąć i dlatego dochodzi do zniszczeń... Jesteś sobą tak bardzo przerażona, że nie widzisz, co ta moc próbuje ci powiedzieć...
     Jedno z biurek uderzyło o ziemię, rozpadając się na części.
     - Co takiego? - zapytała apatycznym, pozbawionym jakiejkolwiek nadziei głosem.
     Lucian stojący za nią położył jej ręce na ramionach, a ona nie mając żadnych barier nie umiała zapanować nad tym co się działo. Wszystkie biurka, urządzenia i delikatne szklane przedmioty w jednej chwili rozpadły się w drobne wiórki i kryształki i zaczęły opadać jak kolorowy deszcz.
     Jednocześnie Lucian powiedział cicho niemal prosto do jej ucha:
     - Że masz prawo być na niego zła...


Eksperyment Luciana wcale nie skończył się dla Arthemis dobrze. Cóż, można było go usprawiedliwić tylko tym, że nie zdawał sobie sprawę z tego, że gdy Arthemis już opadnie z sił błyskawicznie zaleje się krwią i straci kontakt z rzeczywistością.
     Nie była zadowolona, gdy następnego ranka obudziła się w skrzydle szpitalnym, tak samo jak profesor Lucian, który musiał wysłuchać 15 minutowej tyrady pielęgniarki na temat nieodpowiedzialności i szczeniactwa, które nie przystoją nauczycielowi.
     Lucian stanął w nogach łóżka i butnie założył ręce na piersi. Przezroczysta cera i sińce pod oczami dziewczyny wcale mu się nie podobały, ale nie miał na tyle jaj w tym momencie, żeby powiedzieć to Arthemis na głos... Nie sądził, żeby pofatygowała się użyć tej swojej fascynującej mocy, lub chociaż różdżki, żeby się z nim policzyć...
     Patrzył na nią wyzywająco, a gdy odpowiedziała mu tym samym, rzucił.
     - Jesteś zła?
     - Tak.
     Wyszczerzył zęby.
     - Gdybyś była nie powiedziałabyś tego głośno.
     W odpowiedzi jedynie uniosła brew i przerzuciła nogi przez krawędź łóżka.
     - Nie mam czasu na leniuchowanie. Mam za dużo do zrobienia...
     - Czy rozumiesz dlaczego to zrobiłem?
     - Nie wnikam w pańskie metody nauczania tak długo, jak są skuteczne - odpowiedziała profesorowi Arthemis.
     - A ja nie mogę pracować nad czymś czego nie widzę i nie znam...
     - W porządku.
     - Nie chciałem cię skrzywdzić - powiedział cicho profesor Lucian.
     Na policzkach Arthemis pojawił się blady róż, ale szybko znikł, podobnie, jak wyraz zmieszania na jej twarzy.
     - Chciał Pan - odpowiedziała spokojnie. - Ale to nic...
     - Znowu to robisz... Pozwalasz innym odczuwać za ciebie emocje, których się boisz. Zmieszanie, wściekłość, żal... Mam wrażenie, że wszyscy twoi przyjaciele wściekle manifestują swoje niezadowolenie z twojej sytuacji, oprócz ciebie. Dlatego ta moc zawsze z tobą wygra. Boisz się jej i nie rozumiesz jej. A ona jest banalnie prosta, Arthemis.
     - Mam ją kontrolować, a nie analizować - burknęła.       
     Lucian prychnął i uśmiechnął się drwiąco.
     - Chcesz sobie z nią poradzić, prawda? A więc wyjaśnię ci prostą rzecz, moja droga... Możesz ją kontrolować tylko jeżeli ją zaakceptujesz, tylko jeżeli ją obejmiesz i poznasz i pogodzisz się z tym, że jest częścią ciebie - nachylił się nad nią, emanując drwiną i niemal stykając nos z jej nosem. - Dopóki nie będziesz na to gotowa nawet sam Merlin ci nie pomoże...


Jikan, dla nielicznych ludzi, którzy to przeżyli, znany jako Strażnik Czasu znajdował się w Chronoelis - Starożytnej Wieży Czasu . Strażnicy mieli do niej dostęp, ale nie korzystali z niej. Jeżeli już musieli się tu znaleźli, znaczy że coś spieprzyli. Jikan bardzo nie lubił kiedy ktoś mu się wtrącał w jego idealnie czasowo ułożony rozkład zajęć i kontroli. Co 100 lat sprawdzał jedno stulecie na obszarze Wysp Brytyjskich, chyba, że wyczuwał wyraźne zakłócenia, które mogły mieć poważne konsekwencje, bądź wymagały regulacji.
     Algernon Andreas Lucian nie był powodem obecnych komplikacji, chociaż stworzył podwójną linię życia. Jikan musiał uregulować to kosztem nienarodzonych dzieci i prawnuków jego siostry. Z tego względu nigdy nie było tam więcej niż 2 potomstwa, a zazwyczaj rodziły się jedynaki, zamiast bliźniaków. Takie delikatne zmiany w liniach czasu nie wstrząsały późniejszymi pokoleniami.
     Jikan mógł wybrać takie rozwiązanie, które nieświadomych niczego żyjących ludzi nie krzywdziło, albo uśmiercać kogoś co jakiś czas w miarę przedłużania się życia Luciana.
     Powstawanie wampirów było uciążliwe... Musiały uzupełniać krew obcych ludzi, żeby czas ich nie usunął, jako pasożytów, a wyrównanie zabranego czasu musiało być bardzo dokładne i możliwie bezinwazyjne.
     Chronelis była teoretycznie nieograniczoną przestrzenią, w której nie istniała grawitacja. Układało się w kształt niekończącej się okrągłej wieży, która nie miała ani początku, ani końca. Poruszając się po niej miało się wrażenie, że pływa się w złocistych piaskach czasu. Lejące się kształty tworzyły dookoła półki i półeczki, zwoje większe i mniejsze, księgi i kroniki czasu. Jikan dał się ponieść aż do roku 2050 i przesuwał się jeszcze wyżej wybierając właściwe zwoje. Unosiły się ona na przeciwko niego, tak aby mógł je swobodnie czytać.
     W Chronolis nic nie znikało. Wszelkie zmiany, jakie zostały wprowadzone w czasie i przeznaczeniu. Jeżeli coś w momencie urodzenia zostało zapisane i miało się rozegrać było widoczne, a jeżeli...
     Jikan zmarszczył brwi i zbliżył się do jedno z rozwiniętych szeroko zwojów. Potem podpłynął do drugiego i jego oczu rozszerzyły się z niepokoju. Porwał następny zwój i sprawdził jeszcze raz.
     ... a jeżeli ktoś zmienił w czasie i historii, w zwojach znajdujących się w Chronoelis tworzyły się zapisy dwóch równoległych historii.
     Jikan rozejrzał się z wściekłym przerażeniem. Dookoła niego znajdowało się 31 (i na pewno nie były to wszystkie) naruszonych zwojów, wśród których  13 było doszczętnie zmienionych.
     Złapał jeden z tomów kroniki rodziny Potterów od zamierzchłych czasów i sprawdził od jakiego momentu zaczęło się to zmieniać i dlaczego.
     Odesłał wszystkie zwoje i księgi na miejsce i zniknął w przyszłości, ze strachem stwierdzając, że zmiany na taką skalę mogły zostać wprowadzone jedynie przez innego strażnika czasu.


     Arthemis siedziała na zajęciach psychicznie wyczerpana. Nie z powodu wczorajszego treningu z Lucianem - nad tym przeszła do porządku dziennego. Wyczerpała ją kłótnia z Panią Pomfrey, która nie chciała wypuścić jej na lekcje. Gdy logiczne wg Arthemis argumenty nie odniosły sukcesu, powiedziała pielęgniarce, żeby poskarżyła się na nią dyrektorowi i wyszła. Nie widziała powodu, aby leżeć w łóżku szpitalnym skoro doskonale wiedziała co jej jest i jak to naprawić.
     Drugim aspektem jest pogarszającego się dobrego samopoczucia były wbijające się w nią ciężkie spojrzenia Rose i Albusa. Gdy w końcu zdołała uchwycić wzrok Rose, a ta natychmiast spuściła wzrok w poczuciu winy, zdała sobie sprawę, że nierozważnie pod wpływem emocji zostawiła szmatławy list Antonette na stole.
     Westchnęła ciężko. Rose mogła się martwić w milczeniu, ale jeżeli Lily zobaczyła ten list...
     Arthemis westchnęła jeszcze ciężej. Kreśliła na pergaminie bezsensowne zawijasy i kółka, co zupełnie do niej nie pasowało. Lucian ją denerwował swoją fascynacją jej mocą i mówieniem jej rzeczy, których w ogóle nie chciała słyszeć. Jednak nie było w nim tego czegoś, co było w Forsythcie - tego chorego przekonania, że to coś boskiego i wyjątkowego. Lucian traktował to raczej, jako nowy rodzaj magii - narzędzie które można wykorzystać.
     Kłóciła się to jednak z ideologią, którą wyznawała całe życie...
     Gdy rozległ się dźwięk dzwonka Rose i Albus otoczyli, ją jak myśliwi dzikie zwierzę. Otworzyła usta, aby im powiedzieć, żeby sobie odpuścili, ale zaskoczyli ją w ogóle nie poruszając tematu listu. Zamiast tego oblała się zimnym potem, gdy usłyszała:
     - Pamiętasz, że w weekend przyjeżdża Victoire z dziewczynami?
     Arthemis znużona przymknęła oczy.
     - Błagam, powiedzcie mi, że one nic nie wiedzą...
     Nie musieli odpowiadać. Nawet pytając wiedziała, jak brzmi odpowiedź...
     - Kto im powiedział!? - warknęła.
     - Ja nie! - powiedzieli jednocześnie.
     - No, to w takim razie kto? - zapytała złośliwie.
     - Sądzę, że Fred? - rzucił niepewnie Albus.
     - Fred? A niby skąd on... - oczy Arthemis się rozszerzyły. Skąd Fred mógł wiedzieć? Cóż... tylko od jednej osoby. - Powinnam mu była oderwać ... jak miałam okazję! - warknęła, trzaskając torbą o ławkę, ale ani Albus, ani Rose nie wiedzieli kogo ta obrazowa groźba dotyczy.
      

     Sabat. Przejeżdżał sabat czarownic, kiedy ona była w totalnej rozsypce. Bardziej przerażać ją mogło już chyba tylko to, gdyby jej ojciec zapytał "Co się dzieje?" - myślała Arthemis.
     Sobota rano to totalnie nie był jej dzień. Był tylko jeden plus. Lily była tak podekscytowana, że zapomniała o liście, o Arthemis i Jamesie, o świecie... Liczył się tylko jej projekt. Pobiegła do Hogsmead godzinę przed Rose i Arthemis, z aparatem, torbą wypchaną po brzegi zapiskami i szkicami. To było trochę straszne... Arthemis bardzo chciała wiedzieć, co one wszystkie planowały.
     Ubierała się zamyślona, więc dopiero gdy Rose na nią spojrzała z lekkim niepokojem zdała sobie sprawę, że ubrała się całkowicie na czarno i wybierając najmroczniejsze ciuchy jakie miała w kolekcji.
     - Dobrze się czujesz? - zapytała Rose.
     Arthemis spojrzała na nią spode łba.
     - Nie.
     - Słuchaj... one się też martwią, ale jak powiesz, że nie chcesz żeby się wtrącały to nie będą. Tylko nie mów, że to nie ich sprawa albo, że nic się nie dzieje.
     - W porządku - powiedziała Arthemis spokojnie, ale wątpiła żeby Rose jej uwierzyła.
     Przypomniała sobie jej zaniepokojoną minę, stojąc przed Trzema Miotłami.
     "One się martwią".
     Arthemis westchnęła. Ostatnio często wzdychała. Wkurzało ją to...
     Kilka lat temu powiedziałaby, żeby trzymały nos z dala od jej spraw. Ale jakby jej to odbiły w twarz, to czy ona kiedykolwiek trzymała nos z dala od ich spraw? Och, nie... Zawsze musiała wcisnąć swoje trzy grosze, znaleźć dobre rozwiązanie, żeby pomóc, nawet wbrew ich wiedzy i woli. Cholera... była beznadziejną przyjaciółką...
     Przetarła twarz dłonią i weszła w ślad za Rose do kawiarni. Dziewczyny - Victorire, Dominique i Lily nie siedziały przy stoliku, tylko stały na środku baru i o czymś gwałtownie dyskutowały. Arthemis zdziwiła się nie widząc Valentine ani Molly. Gdy weszła wszystkie trzy spojrzały na nią.
     - Jesteście! Doskonale. No to wyruszamy - rzuciła Victoire zamiast "Cześć", a w tym samym czasie Dominique wepchnęła ją i Rose do kręgu. Zdezorientowana Arthemis chciała się wycofać i zapytać o co chodzi, kiedy złapała je teleportacja. Złapała Rose za rękę, żeby się nie przewróciła, ale po chwili już stały na pewnym gruncie.
     - Co, do cholery!? - zapytała Arthemis.
     - Porwanie zakończone sukcesem - usłyszała wesoły głos Molly, która podała jej szklankę z sokiem. Zerknęła nad jej ramieniem na Valentine stojącą obok szwedzkiego stołu zastawionego jedzeniem. Valentine nie wyglądała na równie radosną, co Molly. Patrzyła na Arthemis z niepokojem i jakąś złością, którą starała się ukryć.
     Arthemis rozejrzała się dookoła. Znajdowały się w naprawdę dziwnym miejscu. Była to ogromna szklarnia w której były czarami stworzone krajobrazy tak różne, że Arthemis nie mogła w to uwierzyć. W jednym pomieszczeniu była dżungla. W innym rozpościerał się ocena. Jeszcze inny wyglądał jak luksusowa sypialnia, bądź wypełniona kwiatami łąka. Arthemis dała się ponieść i zajrzała do wszystkich, bo było to niesamowite doświadczenie. Na samych krajobrazach się nie kończyło. Można była też regulować porę dnia, bo Arthemis widziała raz rozgwieżdżone niebo w górach. Zwiedzając pomieszczenia, Arthemis zupełnie zapomniała o dziewczynach. Gdy więc doszła do części, w której stały i napotkała ich poważne, zmartwione i (znowu) wypełnione ukrytą złością oczy. Nawet Lily i Rose wydawały jej się dzisiaj bardziej wyraziste.
     Arthemis poddała się.
     - Nie powiem, że jest "ok". Ani że nie macie się o co martwić... Ale dajcie mi działać po swojemu, dobrze?
     - Najpierw powiedz nam co się stało - powiedziała Valentine.
     - A nie wiecie? - zapytała drwiąco.
     - Znamy tylko jedną... - zaczęła Valentine.
     - Beznadziejną - wpadła jej w słowo Molly.
     - I bardzo męską - dodała chłodno Victoire.
     - ... wersję - dokończyła Valentine.
     Arthemis streściła im ostatnie 5 miesięcy w telegraficznym, beznamiętnym, żołnierskim skrócie. Podała krótko czemu się wściekała na Jamesa i co jej przeszkadzało, a także o co się w końcu pokłócili.
     - Ale wszystko naprawię... Serio, ale potrzebuję trochę czasu...
     - A co ty chcesz naprawiać?! - zapytała wściekle Victoire. - Powiedz mi, czy ty zrobiłaś coś źle?!
     - Vic... to nie chodzi o...
     - Nie obchodzi mnie, co ty sobie myślisz, bo zawsze miałaś nie po kolei w głowie! Dlaczego ta zdzira ma jeszcze obie nogi?! Na miłość boską, od kiedy James jest takim idiotą! I dlaczego ty mu w końcu do głowy nie przemówisz...
     - Victoire... - zaczęła Arthemis.
     - Czy zdajesz sobie sprawę, że każda normalna dziewczyna zerwałaby z nim w momencie kiedy przedstawił ci tamtą laskę?!
     - Victorie...
     - Skąd ci w ogóle przyszło do głowy, żeby chcieć coś naprawiać?!
     -      ... prawie go zaatakowałam... - rzuciła wolno i cicho Arthemis.
     - Skopię mu tyłek, jeżeli ty nie... - Victoire zamilkła i spojrzała w spokojne oczy Arthemis.
     - Dlatego powiedziałam, że to naprawię...
     - Prawie!? - krzyknęła Valentine. - Powinien zakrwawiony leżeć i błagać o przebaczenie! Masz prawo się na niego wściekać!
     "Masz prawo być na niego zła..." - słowa Luciana rozbłysły w myślach Arthemis.
     - Wiem... że jesteście tym wszystkim... zaskoczone - powiedziała spokojnie. - Wyjaśnię to wszystko, ale potrzebuję trochę więcej czasu...
     Victoire wypuściła sfrustrowana powietrze i podeszła do Arthemis. Zanim ta zdążyła zrozumieć, co się dzieje objęła ją i powiedziała:
     - TY nie musisz nic wyjaśniać...
     " Pozwalasz innym odczuwać za ciebie emocje, których się boisz" - Może Lucian miał rację? Arthemis chłonęła złość i frustrację Victoire, jak balsam na zmęczoną duszę, której emocje uwięziła głęboko w sobie.
     Potrzeba jej było tylko trochę czasu... Jeszcze tylko trochę...
     - Więc zostawicie to wszystko w spokoju? - upewniła się.
     - Jeżeli o to chodzi... - zaczęła Victoire uśmiechając się chytrze. - To będziesz musiała coś dla nas zrobić...
     Arthemis spojrzała na nią podejrzliwie.
     - A właściwie to, co my tu robimy i gdzie to "tu" właściwie jest?
     Uśmiech Victoire wróżył Arthemis ciężkie chwile.
     Victoire rozłożyła ręce ogarniając wszystkie scenerie i powiedziała z rozmachem:
     - Witaj... na naszym placu zabaw...
     - Chcesz mi powiedzieć, że to jakiś park rozrywki? - zapytała całkiem poważnie Arthemis, a Victoire zrzedła mina.
     - Nie jesteś zabawna - burknęła.
     - Pozwól, że ci wyjaśnię w szczegółach - powiedziała, jak zwykle spokojna Dominique. - Ponieważ biznes się nieźle kręci, Victoire nie może opędzić się od indywidualnych projektów. Coraz trudniej jest ustalać, co klientki rozumieją przez "kilka miesięcy temu widziała, jak tamta czarownica, była w to ubrana itd.", więc stwierdziłyśmy, że stworzymy katalog tych najczęściej wybieranych wzorów, bądź chociaż szablonów...
     - Katalog? - Arthemis zmarszczyła brwi.
     - Valentine, która się zajmuje u nas i Freda marketingiem, sprzedażą i dystrybucją stwierdziła też, że święta będą najlepszym okresem, żeby ten katalog rozpropagować - kontynuowała Dominique.
     - Jednak doszliśmy do wniosku, że sam katalog byłby nudny, więc chcieliśmy stworzyć coś wyjątkowego, co da nam kopa na następny rok - rzuciła Molly podgryzając winogrona.
     - Oczywiście - mruknęła Arthemis z przekąsem. Przecież w ich przypadku nie mogło być to coś zwyczajnego.
     - Więc skontaktowaliśmy się z artystyczną duszą naszej rodziny - Molly mrugnęła do Lily, która ślęczała na wielkim szkicownikiem i mamrotała coś pod nosem, przyglądając się scenografiom, - a jednocześnie naszym nadwornym fotografem...
     - Długo ustalałyśmy szczegóły, ale wyszło niesamowicie, co nie? - Victoire trąciła ramieniem Lily.
     - Katalog będzie jednocześnie zbiorem plakatów o tytule "Oblicza kobiety". Planujemy potem zrobić z najlepszych zdjęć też kalendarz - Valentine wyszczerzyła zęby.
     - Brzmi nieźle - Arthemis pokiwała głową.
     - Dobrze, że się z nami zgadzasz - rzuciła entuzjastycznie Victoire. - Każdej dziewczynie dobraliśmy 3-4 określenia i stroje, a Lily zaplanowała scenerię zdjęcia w taki sposób, aby je uwidocznić. Molly i Dominique stanęły na głowie, żeby przygotować te scenografie na czas...
     - Wy to zrobiłyście?! - Arthemis rozejrzała się po ruszających się, "żywych" miejscach, które z magazynu przenosiły cię na krańce świata. - Niesamowite...
     - Przestań, bo się zarumienię! - zachichotała Molly, klepiąc Arthemis po ramieniu.
     - Wybrałyśmy ci takie określenia, ale może chciałbyś coś dodać... - Lily wyciągnęła w jej kierunku kartkę zatytułowaną: Arthemis. Pod spodem widać było napisy: Odważna - scenografia 1; Wrażliwa - scenografia 9; Nieustraszona - scenografia 23.
     - Wrażliwa? - Arthemis zaśmiała się drwiąco. - Serio? Losowaliście to z kapelusza, czy co? - Po chwili jednak dotarło do niej, niepokojące podejrzenie. - Moment, moment, moment... CO?
     - Chyba do niej dotarło - szepnęła Valentine do Victoire.
     - Kto ma być na tych zdjęciach? - zapytała Arthemis ostrożnie.
     - My... każda z nas...
     Mózg Arthemis się zawiesił.
     - A nie lepiej wziąć profesjonalistów?
     - Zdecydowanie nie - powiedziała Victoire. - Zdjęcia Lily są wyjątkowe, bo scenografia i scena są dopasowane do charakteru każdej z nas, a stroje które wybrałam tylko to podkreślają. Niektóre są nawet bardziej do podkreślenia naszej osobowości, niż zareklamowania sklepu.
     Arthemis się skrzywiła.
     - Ale przecież ja się do tego zupełnie nie nadaje... Victoire wiem, że na pewno włożyłyście w to mnóstwo pracy, ale...
     - Wiedziałam, że zacznie jęczeć i marudzić - rzuciła zdegustowana Molly.
     Arthemis zamilkła natychmiast.
     Victoire wzięła ją pod ramię i pociągnęła:
     - Chodź, coś ci pokażę... - zaprowadziła ją na tyły magazynu.
     - Tylko uważaj! - krzyknęła za nimi Lily.
     - Arthemis, nie chcę cię do niczego zmuszać. Ale też nie odpuszczę... - powiedziała stanowczo Victoire. - Chcemy, żebyś była tego częścią... Chcemy, żebyś chciała nas w tym wesprzeć, a przede wszystkim, chcę żebyś zobaczyła, jak genialna jest Lily...
     Victoire wprowadziła Arthemis do ciemnego pomieszczenia długiego i wąskiego. Zamknęła drzwi i zapaliła światło. Ściany były obwieszone powiększonymi plakatami.
     Arthemis zamrugała zaskoczona.
     - Lily do każdego zdjęcia dobiera osobny stopień ruchliwości... Czasami nadawała im stateczność, bo uważała, że tak wyglądają lepiej, a czasami rusza się na nich tylko jakiś delikatny fragment. Na jeden plakat poświęca mnóstwo czasu i dopracowuje je idealnie. - Podeszły do jednego ze zdjęć, na których  widniała Dominique.
     Fotografia przedstawiała park z placem zabaw dla dzieci. Domnique w krótkiej letniej sukience przyklękiwała przed małym złotowłosym chłopcem ze zdartym kolanem. Jej jasna dłoń spoczywała na jego policzku, poznaczonym od łez. Słodko-słony wyraz jej twarzy, jej dłoń, które wyglądała, jakby miała zaraz dotknąć bańki mydlanej a nie dziecięcego policzka, były uosobieniem miękkości. Lily nadała temu dziwnie ulotny wyraz sprawiając, że na zdjęciu dookoła nich drzewa się ruszały, fruwały dmuchawce, miało się wrażenie, że słuchać śmiech innych dzieci, a jednak dwójka bohaterów wydawała się być całkowicie nieruchoma. Tylko dziecięce usteczka drżały, a oczy chłopca wypełniły się łzami. Portret zatytułowany był: Delikatna.
     - Niesamowite prawda? Dominique zawsze wydaje mi się taka pełna rezerwy i mocno stąpająca po ziemi... - powiedziała cicho Victoire.
     - Ten chłopiec... - zaczęła Arthemis.
     - To nasz kuzyn z Francji. Jest śliczny, prawda? Był bardzo dzielny, gdy robiliśmy mu to zdjęcie.
     - Kiedy Lily zdążyła to wszystko zrobić?
     - Poświęca nam soboty już od miesiąca - wyjaśniła Victoire, prowadząc ją do innego zdjęcia. - Spójrz na ten...
     Arthemis zamrugała zaskoczona widząc na portrecie panią Potter. Coś w niej się ścisnęło, gdy przyjrzała się bliżej.
     W łóżku na wpół siedziała dziewczynka z rudymi włosami. Była bardzo blada i rozogniona. Spod wpół przymkniętych powiek patrzyła, w górę na kobietę, na której się opierała. Kobieta trzymała jej dłoń na czole, jakby chciała je ochłodzić, a drugą ręką przytrzymywał książkę z opowiadaniami. Okulary zsunęły się jej na czubek nosa, ale nie zabrała ręki z czoła córki. Ubrana była przytulnie, codziennie, ale jednocześnie elegancko.
     - Lily powiedziała, że to scena którą najlepiej pamięta z dzieciństwa. Głos matki, gdy czytała jej książkę i jej dłoń, którą gładziła jej włosy.
     Fala słodko-gorzkich uczuć zalała Arthemis, gdy przeczytała tytuł: Opiekuńcza.
     Sama podeszła do następnego portretu, na którym była Victoire w długiej, seksownej sukience, zapalająca świecę na stole przygotowanym do kolacji we dwoje. Seks bił z tego obrazka podgrzewając temperaturę niemal tak jak świece, których płomienie delikatnie drżały.
     Romantyczna - Arthemis nawet nie musiała widzieć tytuły, żeby zrozumieć.
     - Rumienię się za każdym razem, gdy to widzę, chociaż pozowanie wcale nie było takie emocjonujące - powiedziała zawstydzona i rozbawiona Victoire.
     - Ten model będzie się sprzedawał tonami - rzuciła, a jej towarzyszka się roześmiała. 
     Na portrecie nazwanym "Zaborcza" widniała Molly, przyciągająca do siebie krawat jakiegoś faceta, który wydawał się raczej z tego zadowolony.
     Valentine widniała na zdjęciu o tytule "Porywcza" idąca wśród płomieni i spadających w dół kawałków papierów, jakby chciała powiedzieć, że niczego nie żałuje.
     Na jeszcze innym portrecie były razem Molly i Valentine, oparte o siebie plecami. Molly delikatnie trzymała rękę Valentine, która zakrywała oczy drugą ręką. Po jej policzkach rzęsiście spływały łzy. Molly jak skała podpierała ją. Niezachwianie i stabilnie.
     Lily nazwała to ujęcie "Wspierająca".
     Były ich dziesiątki. Emocjonalna - Victoire, Spokojna - Molly, Namiętna - Valentine, Współczująca - Hermiona Weasley, Nieśmiała - Lucy Weasley, Towarzyska - Roxanne. Każda miała 2-3 portrety który pokazywały ich różne oblicza. Czasami mogłeś się domyślić ze zdjęcia jaki ma tytuł zanim go przeczytałeś.
     - Jest niesamowita - powiedziała cicho Arthemis. - To niezwykłe, że w takim małym ciele kryje się tyle tego wszystkiego... wrażliwości, piękna, wyobraźni...
     - Tak, Lily jest wspaniałą artystką... - zgodziła się Victoire. - Zostałyście tylko wy trzy... Rose już się przygotowuje.
     - A jak Lily zrobi własne zdjęcia? - zainteresowała się Arthemis.
     - Klonujące bombki Albusa - wyjaśniła Victoire szczerząc zęby.
     Arthemis też się uśmiechnęła i wpatrzyła w kolejny niezwykły portret. Po chwili milczenia usłyszała:
     - Nie chcesz się dowiedzieć? Co ona widzi, gdy na ciebie patrzy?
     Arthemis zaśmiała się krótko i sztucznie.
     - Nie wiem. Boję się, że to wszystko zepsuje.
     - Nie próbuje cię przekonać, że to proste i przyjemne - Victoire podeszła do portretu Molly i Valentine, który oglądała wcześniej. - Lily potrafiła obedrzeć je ze wszystkiego, żeby to z nich wydobyć. Może i bolało, ale było też oczyszczające... Gdy Valentine pozowała do tego zdjęcia, powiedziała nam wszystko to, czego nie wiedziałyśmy do tej pory o sytuacji z Fredem, a Molly była tam cicho, milcząca, spokojna jak zawsze, jakby mówiła: To ok, że to nadal boli. To w porządku, że nadal się tego boisz. Jestem tu... Były niesamowite...
     - Victoire... nie mam siły, żeby się z tym wszystkim teraz mierzyć - wyszeptała Arthemis.
     Victoire objęła ją ramieniem,
     - Wiem o tym. I Lily też o tym wie. To, że tak się czujesz też jest w porządku. My będziemy tu niezależnie od wszystkiego... Wybrałyśmy dla ciebie te 3 przymiotniki nie tylko dlatego, że tak cię widzimy, ale chcemy, żebyś też widziała tak siebie. Lily marzy, żeby zrobić z tego 3 arcydzieła, nie tylko ze względów artystycznych i marketingowych... - dodała z krzywym uśmiechem Victoire.
     - A dlaczego jeszcze? - zapytała Arthemis.
     - Ten katalog trafi mam nadzieję do każdej czarownicy w Anglii, a ponieważ te zdjęcia emanują kobiecością zobaczą je również wszyscy faceci i taki jest ich cel. Chcemy, żeby każda kobieta uwierzyła, że akurat taka jest i ma pełne prawo być, a każdy facet zdawał sobie sprawę z tego, że kobiety to małe puszki pandory i powinien się z tego cieszyć... Chcemy faceci marzyli o nas, ślinili się na nasz widok i byli zazdrośni...
     - No nie wiem, czy chłopcy będą z tego zadowoleni - powiedziała Arthemis, wyobrażając sobie reakcje Teddy'ego na widok śliniących się wielbicieli Victoire...
     - Nasi o tym wiedzą... - odparła Victoire.
     - A więc... Och... - rzuciła Arthemis, gdy dotarło do niej, kto jako jedyny nie będzie wiedział.

     - Daj nam go kopnąć między jaja chociaż w ten sposób - powiedziała Victoire ze zimnym, pełnym złości, drapieżnym uśmiechem.

1 komentarz:

  1. Coraz więcej kluczy się pojawia w zamku co na pewno nie może oznaczać nic dobrego. Do tego ta cała sytuacja ze Strażnikiem Czasu. Nazwanie spotkania dziewczyn sabatem idealnie do nich pasuje 😂

    OdpowiedzUsuń