czwartek, 1 lutego 2018

Czas alternatywny (Rok VII, Rozdział 13)

Rok 2048 (26 lat od chwili obecnej)

Strażnik Czasu unosił się setki metrów nad ziemią, gdzie opływały go fale porywczego, zimowego wiatru. Góry nadal roztaczały swoją opiekę nad doliną i jeziorem. Stary las ciągnął się w oddali, podobnie jak wstęga rzeki. Można by pomyśleć, że krajobraz nie uległ zmianie, ale on wiedział.
     Wiedział doskonale patrząc na przykrytą grubą warstwą śniegu kotlinę, że wszystko się tu zmieniło. Nie istniał już żaden zamek, który mógłby dać schronienie swoim uczniom. Nie istniała też wioska, przytulona do zbocza góry. Miejsce, które stanowiło symbol wspomnień, młodości, czarodziejstwa i magii, było teraz jedynie kupką kamieni i resztką murów.
     Pomimo tego, że można było wykorzystać zamek, jako twierdzę, agresorzy woleli zniszczyć centrum magii i wbić nóż w serca czarodziei.
     Z torby wyjął sakiewkę i wziął w palce szczyptę złotego proszku. Dmuchnął nim na ruiny zamku, a w górę wbił się tuman lejącego się złota, w którym wyłoniły się kształty, pokazując mu, co dokładnie miało tu miejsce. Była to największa bitwa III wojny czarodziejów, ale nie jedyna. Ta była ostatnia, a zamek musiał się poddać. Niewielu osobom udało się zbiec z pola bitwy. Obserwował w telegraficznym skrócie, jak dzień po dniu padali czarodzieje broniący zamku, aż w końcu nie został nikt.
     To nie była wersja przyszłością, jaką on znał. To nie była przyszłość, którą pamiętał, gdy ostatni raz odwiedzał ten czas.
     Wszystko... uległo zmianie.
     To było niedopuszczalne.
     Budziło jego gniew.
     Wywołał kroniki Wielkiej Brytanii i przejrzał okres ostatnich pięciu lat. Zginęło 10 tysięcy czarodziejów. Czarodziejami obecnie dowodziło ugrupowanie, które było zbyt potężne, dla garstki ruchu oporu, który przetrwał. Sprawdził osoby, które go interesowały.
     Rodzina Potterów i Weasleyów w większości zaginęła, a według niego po prostu przestała istnieć w tym czasie, ale była jedna osoba, która mogła mu powiedzieć, co się stało i oszczędzić mu czytania kroniki.
     Zleciał na dół i w postaci piasku przesypał się między szczelinami ruin pod ziemię. Tam w ocalałych korytarzach i lochach, pod jeziorem i ziemią ukryty był ruch oporu.
     Owinął wysoką blondynkę i uśpił ją w chwilę, a potem przeniósł się z nią do odosobnionej przestrzeni. Gdy pstryknął otworzyła oczy i krzyknęła.
     Jikan przybrał ludzką postać i powiedział:
     - Nie znasz mnie, ale ja znam ciebie. Jestem przyjacielem...
     - No, tak bo jakbyś był wrogiem na pewno byś to przyznał! - prychnęła, odrzucając włosy do tyłu.
     Jikan wyjął z torby szklaną kulę i pokazał jej momenty życia od chwili na rodzin do tego momentu.
     - Jestem Strażnikiem Czasu.
     Gdyby popatrzyła na niego sceptycznie, zmienił się w piasek i owinął dookoła niej, sprawiając, że jej młoda, jasna skóra zmieniła się po woli w zmarszczone połacie skóry, a potem w rozkładający się korpus.
     Dziewczyna krzyknęła.
     - Wierzysz mi? Nie będę pytał o to, co robicie, co chcecie zrobić i jak chcecie walczyć...
     - Walczyć? - prychnęła. - Nie ma już nikogo kto chciałby walczyć...
     - Chcę wiedzieć, co stało się z Potterami.
     Coś błysnęło w jej oczach, a potem spuściła głowę.
     - Nie znam nikogo o takim nazwisku.
     - Ale znałaś, Jennifer Jarou. - Strażnik Czasu wyjął szczyptę pyłu i posypał na jej włosy. -Niech powróci twój pierwotny czas, Jednnifer - szepnął. - Czy też, jak cię nazywali "J.J."...
     Jennifer Jarou potrząsnęła głową, a potem zamrugała. Złapała się za głowę.
     - Nic nie rozumiem - jęknęła.
     - Co się stało z Potterami? - powtórzył Jikan.
     - Potterowie nie istnieją... - powiedziała stłumionym głosem. - Weasleyowie tak... przynajmniej kilku starszych, to wszystko, co wiem...
     - Wytłumacz i nigdy już mnie nie zobaczysz... A ja zmienię waszą przeszłość... musisz mi jednak pomóc, zrozumieć...
     - Nie można zmienić czegoś, co było...
     - Jestem Strażnikiem Czasu - powtórzył, spokojnie patrząc w jej obojętne oczy.
     Wzruszyła ramionami.
     - Pięć lat temu... miałam tylko 21 lat... a to wszystko dopiero się zaczynało. Mój ojciec wiecznie powtarzał: "Czuję to w kościach, Jennifer... coś się zaczyna..." - powiedziała gorzko. - Całe wieki nasz klan chronił tajemnice Merlina - jego wojowników... Każdy z naszej rodziny był wyszkolony do walki z najlepszymi czarnoksiężnikami Morgany i tępił ich przez tysiąclecia. Zabiliśmy ich setki, bo zawsze ktoś myślał, że tym razem mu się uda... aż w końcu mu się udało...
     - Komu?
     - Nazywali go Generałem... Widziałam go tylko raz... W ten sam dzień, w który wszystko legło w gruzach, tak jak ten zamek, a Morgana przejęła władzę... Udało im się... a my przegraliśmy...
     - Odrodziła się?
     - I pozabijała wszystkich, którzy byli na powierzchni ziemi. Zniknął zamek i wioska, pod wpływem jej jednego pstryknięcia palcami...
     - Gdzie byli wtedy Potterowie?
     - Potterowie? Za dużo powiedziane... - zaśmiała się ochryple. - Był tam tylko Harry Potter i skończył tak, jak wszyscy, którzy byli tego dnia w zamku...
     - A pozostali?
     - Zniknęli dużo wcześniej... - zamknęła oczy. - Gdy poznałam tego szczeniaka, wiedziałam, że przyniesie tylko kłopoty... - w jej śmiechu pobrzmiały łzy. - Niech cię szlag, Tristan!
     - Tristan Potter?
     - Tak... Najstarszy z wnuków Harry'ego Pottera. Był ode mnie młodszy, mój ojciec wpuścił go za próg naszego domu, naszego klanu, naszego życia. Nienawidziłam go przez rok, a gdy zaczęłam... - przełknęła ślinę. - Mój ojciec wiedział, że coś się dzieję. Morganiści zaczęli być tak aktywni, że sami nie dawaliśmy im rady. Tristan do nas dołączył. Utrzymywał stałą łączność między nami i Czarodziejskimi Siłami Specjalnymi, którymi dowodził jego ojciec oraz Jednostką Wywiadowczą, którą prowadziła jego matka. Znałam ich wszystkich... Uwielbiałam jego matkę - Arthemis była... inna. Oni wszyscy byli inni. Cała ich rodzina to była jedna wielka Jednostka Specjalna...
     - Od czego się zaczęło?
     - Wiceminister Magii - Rose Weasley-Malfoy zapadła w śpiączkę, akurat wtedy, gdy miała przeprowadzić głosowanie o stworzeniu sił wojskowych Ministerstwa. Wszyscy byli przekonani, że jej się uda. Że ta decyzja to tylko kwestia czasu, a gdy jej zabrakło... przegraliśmy po raz pierwszy. Obudziła się kilka dni później... - zaśmiała się gorzko.
     Poprawiła się, szukając wygodniejszej pozycji na ścianie.
     - Jeszcze mieliśmy szansę... ale wtedy zniknęły jej dzieci - Nick, Eleanor i Trevor. I zaczęli znikać, jeden po drugim... Najpierw dzieciaki... brat i siostra Tristana, potem... on sam... Jego kuzyni... Potem... zniknęła jego ciotka - Lily, i jego wuj - Albus. Znikali z powierzchni ziemi, jakby nigdy nie istnieli... Jego ojciec... matka... To było, jakby ich nigdy nie poznała... Jakby nie istnieli. Nie było na ich temat żadnych historii, kronik, danych... Dzieciaki zniknęły z artykułów w gazetach, z list uczniów szkoły..., a jedyna informacja jaką znalazłam na temat Arthemis i Jamesa Potterów to ich nagrobki w Dolinie Godryka, z datą sprzed 20 lat. To nie miało sensu... nic nie miało sensu... Pan Potter - oszalał. Cały czas powtarzał, że oni wszyscy zginęli w tamtej bitwie 20 lat temu... a przecież ich znałam... czułam... widziałam... Może to ja oszalałam? Może sobie to wszystko wymyśliłam?! - z jej oczy błysnęły łzy.
     Jikan położył dłoń na złotych włosach dziewczyny, a jej głowa opadła do tyłu. Zabrał jej wszystkie wspomnienia z ich spotkania, a potem, ponieważ już wiedział, co się stało udał się tam, gdzie mógł znaleźć, wszystkich, którzy byli mu potrzebni - do alternatywnego czasu.


     Lily, Arthemis i Rose zostały odstawione przez Molly Weasley do Hogwartu, gdyż Victoire została zabrana przez Dominique i oddana pod opiekę Teddy'emu.
     Gdy przekroczyły próg Sali Wejściowej było już po kolacji. Filch pędził w ich kierunku, rozszalały i wściekły wykrzykując:
     - Uczniowie na korytarzu! Szlaban! Szlaban!
     Rose wykazała się szybkim refleksem, gdyż szybko zastąpiła mu drogę, mówiąc:
     - Panie Filch, wykonywałyśmy bardzo ważną pracę dla profesor Alexander. To nie jest tak, że jesteśmy na korytarzu o tej godzinie, bo nam się chce - powiedziała spokojnym, chłodnym głosem. - Przecież wie Pan doskonale, że to zazwyczaj ja osobiście karzę uczniów, którzy nie przestrzegają regulaminów...
     Filch burknął coś pod nosem, ale Rose nie zmieniła wyrazu twarzy, więc odwrócił się na pięcie i odszedł.
     Rose odetchnęła z ulgą. Lily poklepała ją po ramieniu.
     - Całkiem nieźle...
     - Tak, ale chodźmy spać, zanim wpadniemy na jakiegoś nauczyciela - mruknęła Rose.
     - Tak, chodźmy - zgodziła się ochoczo Lily, łapiąc Arthemis pod ramię, w tym samym czasie, kiedy drugą ręką popchnęła z całej siły Rose, w kierunku bocznego korytarza.
     Rose krótko krzyknęła, zaskoczona, a w tym samym momencie rozległ się stłumiony głos:
     - Co, do cholery!
     - Nie dziękuj! - krzyknęła Lily przez ramię, ciągnąc Arthemis.
     - Nie zamierzałem! - odkrzyknął opryskliwie Malfoy.
     - Ilość twojej energii mnie przeraża - powiedziała Arthemis, patrząc na Lily spod uniesionej brwi.
     Lily uśmiechnęła się do niej szeroko.
     - Czasami trzeba ich popchnąć, bo strasznie się migają, nie sądzisz?
     Arthemis pokręciła z westchnieniem głową i poszła za Lily na siódme piętro. W tym czasie na parterze Scorpius trzymał dłonie na ramionach Rose, którą złapał, gdy straciła równowagę. Ponad jej głową gromił małą rudowłosą postać, która grała mu na nerwach, jak na harmonijce.
     Zerknął w dół na czubek głowy Rose, który widział, bo jej twarz ukryta była w jego bluzie. Rose podniosła na niego wzrok.
     - Co tu robisz? - zapytała.
     - Rudzielec powiedział mi, że wrócicie około tej godziny, więc tylko sprawdzałem...
     ... czy nic ci nie jest - dokończył w myślach.
     - Nic mi nie jest - powiedziała, jakby czytała mu w myślach i uśmiechnęła się słodko. - Nie martw się. Dobrze się bawiłam. Wiem, że Lily coś ci powiedziała, ale naprawdę wszystko jest ok...
     - Rozumiem... - powiedział powoli, opuszczając dłonie po jej rękach. - W takim razie powinienem wyrwać jej język za kłamstwa...
     Rose zamrugała zaskoczona.
     - Och, nie... Jestem pewna, że nie chciała nic złego, po prostu myślała, że gdzieś po drodze mogę po tym wszystkim potrzebować... hmm... trochę pewności... ale naprawdę wszystko jest w porządku...
     - Po, czym wszystkim? - zapytał Scorpius dociekliwie, delikatnie ściskając jej palce.
     Rose nabrała wody w usta, a Scorpius podejrzliwie zmrużył oczy.
     - Po, czym wszystkim? - powtórzył.
     - To głupie... - mruknęła do siebie na boku, a on zmrużył oczy bardziej. Złapał ją za rękę i pociągnął w ciemny korytarz. Rose nie próbowała się wyrwać, przeciwnie, ścisnęła jego rękę mocniej, gdzieś w trakcie tej szaleńczej wędrówki w górę, poczuła łaskotanie motylków w żołądku i kiedy w końcu wypadli na zachodnią wieżę, roześmiała się w głos, łykając zimne powietrze.
     - Odbiło ci? - zapytał Scorpius.
     - Tak - odparła. - Trochę tak - przytuliła ich złączone dłonie do policzka i patrzyła, jak biały kłębuszek jej oddechu znika na zimnym powietrzu.
     - Zwariuje z kobietami z twojej rodziny - syknął. - Najpierw rudzielec mówi mi, że wyjeżdżacie na cały dzień, a po powrocie możesz być trochę rozbita, a potem ty nie chcesz powiedzieć, co się stało. Arthemis wygląda, jak duch, z podkrążonymi oczami, który pogodził się z tym, że jest duchem, a ty nagle zaczynasz się śmiać, jak szalona. Nie rozumiem kobiet... A zwłaszcza ciebie... Zamartwiasz się o Arthemis, ale o siebie nie dbasz. Potem wracacie z jakiegoś babskiego zlotu i każda z was wygląda trochę lepiej, aczkolwiek mam wrażenie, że kilka rzeczy jest też trochę gorzej. Nie mam czasu na rozszyfrowanie waszych nastrojów!! - Spokojny jak tafla jeziora Scorpius, podnosił głos coraz bardziej. - Przypominam ci, że jestem tutaj jedynym facetem, który ma na głowie was trzy...
     Rose słuchała go i uśmiechała się, coraz szerzej.
     - ... bo twój młodszy kuzyn nie ma kręgosłupa i na wszystko wam pozwala; twój starszy kuzyn to idiota, a Williamson, który potrafił jeszcze jakoś potrząsnąć rudzielcem, akurat teraz robi karierę sportową! Zanim zaczniecie uśmiechać się w sposób, którego żaden facet nie rozumie, zlitujcie się nade mną i ...
     Rose wspięła się na palce i zamknęła mu usta własnymi. Czując się, jak na lekkim haju, pozwoliła sobie na przyciśnięcie się z całej siły do tego stabilnego, pewnego ciała, które ją wspierało i otaczało opieką. Poczuła, jak jego usta odpowiadają na nacisk jej warg, jak Scorpius obejmuje ją i przechyla jej ciało w tył, przejmując na nią kontrolę. Czuła się, jakby leciała, jakby ją uniósł w pewnym momencie i kręcił się z nią dookoła, nie odrywając tych cudownie miękkich ust.
     W końcu jednak dał jej odetchnąć, ale jej nie puścił. Ujęła jego twarz w dłonie i dotknęła nosem, jego nosa.
     - Uwielbiam cię, wiesz? Uwielbiam każdy nerw w twoim ciele, każdą myśl... Jak to się stało, że tu jesteśmy? Dzisiaj sobie to przypomniałam i ogarnęła mnie taka bezbrzeżna wdzięczność, za każdą tę cholerną, ciężko chwilę, którą przeżyłam, żeby tu dotrzeć. Tak się cieszę, że wiem jak to boli - nie mieć cię; i jakie to uczucie, gdy wiem, że cię mam. Nie oddałabym niczego. Ani jednej łzy, ani jednego ostrego słowa... Gdy na mnie czekałeś to wystarczyło... każda cząstka niepewności, którą wywołał dzisiejszy dzień odpłynęła - Rose zamknęła oczy, oddychając ciepłym powietrzem z jego ust.
     Poczuła, jak Scorpius otacza ciaśniej jej plecy i przyciąga ją bliżej.
     - Chodź bliżej, bo się przeziębisz - mruknął opryskliwie.
     Uśmiechnęła się pod nosem, z chęcią wtapiając się w niego jeszcze bardziej. Scorpius oparł podbródek na jej głowie, spoglądając w grudniowe, rozgwieżdżone niebo.
     - Nie mów takich rzeczy... - burknął, chwilę później, nie pozwalając jej podnieść głowy na swoją twarz. - Nie wiem, co wtedy zrobić...
     Rose nie mogła zetrzeć uśmiechu z twarzy wtulonej w jego pierś. Jej serce przyśpieszyło bieg, gdy biła się przez chwilę ze swoimi myślami. Zakłuło ja w brzuchu, a ręce schowane w na plecach bluzy Scorpiusa, zadrżały.
     - Jeżeli słowa wprawiają cię w zakłopotanie, powiem wszystko za jednym zamachem, aczkolwiek nie obiecuję, że nie już nigdy ich nie usłyszysz... - powiedziała głosem stłumionym przez materiał.
     - Hmm? - mruknął, przeciągając ręką po jej włosach. - Co takiego?
     - Kocham cię. Naprawdę cię kocham - powiedziała.
     Ręka na jej włosach zamarła, a serce, które czuła pod policzkiem na sekundę przestało bić, a potem jak szalone zaczęło pompować krew.
     - Cały czas wiedziałam, że jestem w tobie bezgranicznie, szaleńczo i młodzieńczo zakochana, ale to, że martwisz się nie tylko o mnie, ale też o Arthemis i Lily, uświadomiło mi, że to coś więcej. To takie uczucie na zabój, na amen, aż po grób i musiałam ci to powiedzieć...
     Na Zachodniej Wieży nastała długa, pełna napięcia cisza. Rose przełknęła ślinę.
     - Scorpius? - chciała spojrzeć na jego twarz, ale jego ręka przycisnęła jej głowę do jego piersi.
     - Zamknij się... Nie patrz na mnie... - rzucił ostro.
     Całe ciało Rose dopiero teraz ogarnął dreszcz niepokoju, a ona jakby wynurzając się z różowej mgiełki szczęścia i endorfiny, zdała sobie sprawę, co właśnie palnęła. Bez niczego. Bez namysłu. Na wieży. W środku zimy... Tak... po prostu, jakby mówiła mu, że jutro jest zebranie prefektów...
     - O mój Boże... prze...
     - Zamknij się - powtórzył.
     Oczy Rose wypełniły się łzami, gdy zdała sobie sprawę, że musiał to być dla niego szok. Do cholery, mało mu się nie oświadczyła... Chciała się odsunąć i na spokojnie to wszystko wyjaśnić, ale wtedy poczuł, jak w zwolnionym tempie Scorpius pochyla się, aż jego czoło spoczęło na jej ramieniu. Ręce Rose opadły wzdłuż ciała.
     - Powiedziałem ci prawda? Ostrzegałem... - Scorpius mówiła tak cicho, że ledwo wyczuła drżenie jego głosu. Gdyby nie jego bliskość, nie usłyszałaby też z trudem wypowiedzianych słów. - Żebyś nie mówiła takich rzeczy...
     Rose zamknęła oczy czując słodycz spływającą wzdłuż jej ciała i wplotła palce w jego włosy, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nie pozwoli jej na siebie spojrzeć, chociaż bardzo chciała zobaczyć jego zawstydzoną twarz.
     - Przepraszam, jeżeli wprawiłam cię w zakłopotanie.
     - W porządku - rzucił lekko, jakby właśnie nie doszło między nimi do uczuciowej lawiny.
     Rose wpatrywała się w gwiazdy na ich głową, zimne i wyraziste, błyszczące jak diamenty. Mogła by tak trwać jeszcze długo i nie byłoby jej zimno. I nie czułaby nic oprócz jego ciepła i zapachu. Wydawało jej się, że ta sytuacja nie mogłaby być słodsza, gdy powiedział szeptem:
     - Jestem teraz idiotycznie szczęśliwy...


Arthemis zapukała do gabinetu profesora Luciana kilka dni później, gdy już nie miała energii kłócić się z samą sobą w myślach. Po ich ostatnim spotkaniu wylądowała w szpitalu. Była ciekawa, gdzie wyląduje tym razem... Mogła się zgodzić na wszystko, jeżeli nie byłby to Św. Mung.
     Zza drzwi słychać było zaproszenie, więc weszła.
     Nie spodziewała się ciepłego przyjęcia. To była taktyka Luciana. Niezadowoleniem prowokował ją do mówienia rzeczy, których nie powiedziałaby po dobroci.
     - Czego? - burknął znad książki, którą czytał.
     Arthemis uciekła wzrokiem nad sufit.
     - No, wykrztuś to z siebie... Mogę cię przetrenować w walce, jak chcesz, ale nic ponadto... - dodał chłodno.
     - Wiem - mruknęła Arthemis.
     Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
     - Ma Pan rację. W dużej ilości kwestii. Nigdy nie lubiłam tej mocy. Zawsze stanowiła dla mnie tylko źródło odmienności i cierpienia. Od dziecka uczę się ją tłumić i blokować, a nie korzystać z niej.
     - Chcesz mi powiedzieć, że ta moc nigdy ci się do niczego przydała? Nigdy w niczym ci nie pomogła? Nigdy nie uratowała? - zapytał podchwytliwie.
     Arthemis wyszczerzyła zęby w uśmiechu, spodziewając się, że to pytanie padnie.
     - Właśnie nad tym się ostatnio zastanawiałam i stwierdziłam, że strasznie się ograniczam. Wszystko, co kiedykolwiek się ta moc umiała zrobić pojawiło się i pod wpływem silnych emocji. Nigdy nie uczyłam się z nich korzystać, nigdy ich nie szukałam, ale zawsze jak już się pojawiły to wykorzystywałam je jak mogłam. To hipokryzja z mojej strony, prawda?
     Ponieważ nie doczekała się odpowiedzi, kontynuowała:
     - W każdym bądź razie zaczęłam być ciekawa do czego jestem zdolna. Ale warunek jest taki, że nikogo w ten sposób nie skrzywdzę i będę umiała to kontrolować...
     Lucian westchnął znużony i zamknął książkę.
     - Powiedz mi, umiesz się powstrzymać przed zadaniem komuś ciosu pięścią?
     - Oczywiście.
     - Nawet w ostatniej chwili?
     - Tak - powiedziała bez wahania.
     - Skąd wiesz? - zapytał.
     - Znam swoje możliwości. Znam swoje ruchu i szybkość. Swoją siłę. Nie tyle kalkuluje, ile po prostu zdaję się na pamięć ruchową...
     - Więc ufasz swojemu ciału?
     - Jasne. Inaczej bym zginęła.
     - A umysłowi nie? - rzucił z niedowierzaniem, a Arthemis zamrugała, jakby trafił ją pięścią miedzy oczy. - Pozwól, że zapytam dalej: w skąd wiesz, że twoje ciało cię nie zawiedzie? Że umiesz je kontrolować?
     - Z doświadczenia - odparła ostrożnie Arthemis. - Z ćwiczeń, pamięci.
     - Wiesz to wszystko, a nadal jesteś taka głupia? - powiedział bez ogródek.
     Arthemis się zjeżyła.
     - Nie patrz tak na mnie - żachnął się profesor. - Pod tym względem jesteś wyjątkową ignorantką! Wyobraź sobie, że twoja moc to dodatkowa ręka. Dodatkowa pięść, którą możesz posyłać ciosy w walce... Jest zapomniana, niećwiczona, pozbawiona mięśni i doświadczenia, zwiotczała i obumarła! Doprowadziłabyś do takiego stanu swoje ciało, o które tak dbasz?! - rzucił. - Równie dobrze mogłabyś obciąć sobie jedno ramię, tylko dlatego, że czasami łapie je skurcz!
     - Zrozumiałam! - burknęła Arthemis, marszcząc brwi.  - Ale ta moc próbuje sie wydostać zbyt szybko! Nie jestem w stanie nad nią zapanować.
     - Oczywiście, że jesteś! Ale nienawidzisz jej tak bardzo, że traktujesz, jak chorobę, która toczy twoje ciało... - westchnął. - Tłamsisz ją tak długo, że nic dziwnego, że próbuje się wyrwać na wolność...
     - Rozumiem, że mogę i powinnam być zła, ale ten gniew jest tak silny, że tracę panowanie nad tą mocą. Nie mogę sobie na to pozwolić!
     - Źródło twojego gniewu jest daleko stąd, prawda? Więc może poluzować sobie sznurki... - rzucił lekko. - Do cholery, Arthemis, baw się tym! Naucz się czegoś nowego! To coś... niezwykłego! Kiedy zaczniesz rozumieć i znać swoja moc, nie będziesz musiała starać się jej kontrolować, bo ona nie zareaguje, jeżeli tego nie zechcesz! To twoja pięść! I możesz ją zatrzymać centymetr od twarzy przeciwnika, jeżeli tego zechcesz.
     Arthemis spojrzała na niego zaintrygowana.
     - Nie wiem, co będę mogła robić...
     - Jestem pewien, że kilka naprawdę fajnych rzeczy, które znam i kilka takich, których zupełnie nie znam.
     - Skąd Pan wie?
     - Sprawdziłem twoją krew - rzucił prosto z mostu. - I rozmawiałem z twoim ojcem.
     - Jak miło wiedzieć - mruknęła chłodno Arthemis, myśląc, że powinna poważnie porozmawiać z tatą.
     - Razem z Honoratą...
     - Coraz lepiej...
     -      Nie narzekaj - skarcił ją. - Sprawdziliśmy też co razem z krwią krąży w twoich żyłach... Jest tam kilka ciekawych składników, które normalnie wywołują krótkotrwałe umiejętności telekinetyczne...
     - Telekinetyczne?
     - Możesz przesuwać myślami przedmioty. I ludzi.
     - Och. Tak. Rzeczywiście mogę...
     - Powinnaś mieć też duże zdolności oklumencji i liglimencji bez większego wysiłku i używania zaklęć.
     - Serio? Znaczy, że co? Mogę tropić kogoś myślami i znaleźć jego lokalizację?
     Tym razem to Lucian zamrugał.
     - A możesz?
     - Tak...?
     - Super! Tego się nie spodziewałem. To znaczy, że możesz też odczytywać pamięć aury...
     - Chwila. Co?
     - Dojdziemy do tego. Co jeszcze możesz?
     - Mogę. Dotknąć czyjejś skóry i rozmawiać z nim w myślach. I... na odległość też mogę z kilkoma osobami...
     - Dlaczego tylko z kilkoma?
     - Bo muszą mieć moją krew - wymamrotała, ale oczywiście nie umknęło to uszom wampira.
     Uniósł brew.
     - No proszę... Jaka była twoja pierwsza umiejętność?
     - Odczuwanie cudzych emocji - powiedziała ponuro.
     - To musiało być ciężkie.
     - Było - ucięła krótko.
     - Co jeszcze?
     - Pamięć przedmiotów...
     - W porządku. To bardzo dobrze. Skoro to umiesz, to powinnaś też szybko załapać odczytywanie pamięci aury. W sumie, możemy od tego zacząć...
     - A Pan to umie?
     - Umiem. Jeżeli użyję zaklęcia i eliksiru - powiedział, uśmiechając się krzywo.
     - Czy może mi Pan pokazać, co się stanie? - zapytała niepewnie.
     Westchnął ciężko.
     - Domyślam się, że tego potrzebujesz, żeby zacząć, więc mogę. Możemy wykorzystać przybycie Ptolemeusza, jako punkt zaczepienia, prawda? Chodźmy do klasy historii magii.
     - Punktu zaczepienia? - mruknęła Arthemis pod nosem, idąc za nim.
     Prawda była taka, że poddała się Lucianowi w każdej kwestii, bo mógł jej pomóc, a ona potrzebowała pomocy. I potrzebowała pewności, że może uwolnić z klatki te emocje, które zamknęła w sobie tak głęboko, żeby w żadnej sytuacji nie wypłynęły na wierzch. Nie wiedziała natomiast, jak długo wytrzyma zanim cała wściekłość, żal, smutek i ból wypłynął z niej i zaleją wszystko, co ją otacza. Nie zamierzała z nich rezygnować, nie zamierzała też ich stłamsić. Chciała mieć tylko pewność, że nie wyrządzi nikomu krzywdy, gdy już je uwolni. Jeżeli pomysły Luciana, mogły stanowić kamień milowy, to zamierzała się od niego odbić.
     Gdy znaleźli się w sali historii magii Lucian wyjął różdżkę i eliksir.
     - Stań w drzwiach - polecił jej, a sam wziął małą fiolkę i podszedł do każdego z kątów sali. Skropił jej kilkoma kroplami, a potem stanął obok niej. Wyciągnął różdżkę i zamknął oczy. Mamrotał coś pod nosem dość długo, wykonując skomplikowaną sekwencję ruchów. Otworzył oczy.
     - Teraz patrz - powiedział. - To stara metoda śledcza, ale wymaga wiele wysiłku i dużo umiejętności. Nie mówić już o tym, że można pomarzyć, żeby po przecenie kupić ten eliksir...
     Arthemis zmarszczyła brwi i przyjrzała się pokojowi. To było niesamowite, ale nagle cały kurz z podłogi, krzeseł, biurek i szafek... cały kurz w pokoju zaczął tańczyć w sali, a potem układać się w postaci, które się ruszały i przechodziły z jednej sceny i jednego ruchu w drugi. Po chwili Arthemis zauważyła, że pokazuje nie tylko poszczególne etapy, ale też, że cofa się do wcześniejszego czasu. Oglądała w przyśpieszonym tempie, jak kształty pokazywane przez kurz opowiadają wstecz historię w tej sali. To było fascynujące...
     - I myśli Pan, że mogę coś takiego zrobić?
     - Sądzę, że możesz zrobić o wiele, więcej... - powiedział i zatrzymał scenę. - Znasz aurę Ptolemeusza?
     - Tak.
     - Więc poszukaj jej w tym pomieszczeniu. Wyświetl ją i obejrzyj. Odczytaj wspomnienia,  z tych cząsteczek, które znajdziesz w powietrzu.
     - Nie mogę dotknąć powietrza - burknęła.
     - Na pewno nie ręką, aczkolwiek to bzdura, bo powietrze dotyka ciebie... Po prostu zacznij od jakiegoś fragmentu... Jeżeli ci się uda, nawet przez chwilę, powiem ci co jeszcze możesz z tym zrobić...
     Ponieważ Arthemis stwierdziła, że opanowanie czegoś takiego, bardzo jej się przyda. Mogłaby tropić w ten sposób ludzi w przyszłości. Sprawdzać: co, gdzie i kiedy się działo...
     - Nie mam takiej mocy, więc nie mogę ci powiedzieć, jak to zrobić, ale zdaj się na siebie. Sama zrobisz to, co ci pasuje...
     Arthemis podeszła do biurka, bo tam najsilniej wyczuwała obecność profesora Davisa. Zobaczyła oczywiście, wszystko co się działo z tym biurkiem, ale nie o to jej chodziło, prawda? Więc "wyciągnęła" obraz Davisa z tego biurka i jego cząsteczek. Wyciągnęła ten spokojny, chłodny biały ślad, który po sobie pozostawił i nagle kurz się poderwał. Pojawiła się przed nią postać profesora Davisa, który pisał coś przy tablicy. Arthemis była tak zaskoczona, że nagle projekcja się zatrzymała, ale nie zniknęła.
     - Możesz to zatrzymać i obejrzeć? - zapytał Lucian.
     - ... Chyba... tak...
     - To dobrze. Na dziś wystarczy, ale możesz to ćwiczyć z ludźmi, których znasz lepiej. Na początku w małych pomieszczeniach.        I, co? Nie bolało, prawda?
     - Nie. To podstawa i nie może mnie to zranić. A ja nie mogę przez coś takiego zrobić komuś krzywdy.
     Lucian westchnął zrezygnowany.
     - Co jeszcze mogę zrobić? - zapytała Arthemis, zmieniając temat.
     - Możesz sprawdzać powiązania.
     - Co?
     - Załóżmy, że wcześniej rozmawiałem z Morganą, mniej więcej stojąc metr od niej. Możesz ją wyczuć, bo został na mnie ślad jej aury, jak zapach. Im bliższy kontakt, tym lepszy ślad. Morganę znasz, ale odpowiednio wyszkolona, będziesz mogła na nieznanej osobie, wyczuć inne nieznane ci osoby, które później poznasz po aurze...
     - Chce mi Pan powiedzieć, że gdy złapię jakiegoś złego gościa, będę mogła dotrzeć po śladach na nim do jego szefa albo współpracowników?
     - Może nie dotrzesz, ale na pewno rozpoznasz ich, gdy się na nich natkniesz.
     - Cholernie przydatne! - powiedziała z mocą Arthemis. - Gdybym umiała to wcześniej, mogłabym przez Beverly dotrzeć do tego ich całego "Generała". Genialne! I jasna cholerna, że o tym nie wiedziałam...
     - Widzisz. Skupiałaś się na złych konsekwencjach swojej mocy, zamiast na dobrych... W ogóle, chcesz jechać do Japonii?
     - Do Japonii? - zdziwiła się.
     - Mhm. Tuż przed świętami muszę sfinalizować jedną z transakcji i spotkać się z kilkoma znajomymi. Potrzebuję kogoś, kto będzie pilnował papierów. To wyjazd na weekend, więc mogę porozmawiać z twoim ojcem i dyrektorem.
     - Czy będę mogła odwiedzić cmentarz?
     Lucian zamrugał zdziwiony.
     - Cmentarz?
     - Tak.
     - Skoro chcesz...
     - W porządku. Chętnie pojadę i spotkam się ze znajomym...
     - W takim razie możesz ćwiczyć to, co już umiesz, a ja przygotuję wszystko do telekinezy. Skoro tak ci się śpieszy...
     - Dziękuję - powiedziała Arthemis, gdy skierowali się do drzwi.
     - A tak przy okazji to nie pakuj za dużo. Będziesz miała do noszenia walizkę z dokumentami... - rzucił lekko, ale całkiem poważnie.
     - Zabiera mnie Pan jako tragarza?!
     - Oczywiście - powiedział nie rozumiejąc jej zdziwienia.
     Arthemis pokręciła głową, ale odpowiadało jej to, co się działo. Dostawała wszystko to, czego chciała, więc nie mogła narzekać. Jeszcze tylko dwa miesiące. Potrzebne jej były dwa cholerne miesiące...


James zaczynał rozumieć dlaczego Arthemis wstawała zawsze o świcie, biegała, urabiała się po łokcie, wypruwała żyły, zalewała potem, zamiast spać i robi tylko to, co przyjemne.
     Spać i tak nie mógł, więc gdy wstawał miał się przynajmniej czym zająć. A dzięki temu, że na koniec dnia jego organizm odmawiał posłuszeństwa zarówno przez wyczerpanie fizyczne, magiczne, a także psychiczne, zapadał w sen bez snów.
     Błogosławił w myślach obóz w Kanadzie, gdzie dosłownie wszystko było cielesną, umysłową i czarodziejską wyżymaczką, prawdopodobnie stworzoną do ich zabicia, aby wyeliminować najsłabsze jednostki. On był kapitanem 4 osobowej drużyny, do której należała również Antonette. Szczerze mówiąc cieszył się, że pozostałe 2 osoby - Noah i Nate - otaczały ją opieką, bo dzięki temu nie musiał jej cały czas pilnować.
     - Aj, aj kapitanie - rzucił Nate, siadając przy nim. - Jutro wielki dzień, co? Jak bardzo mamy przerąbane?
     James pochylał się nad mapą szlaku, którym mieli podążyć. To była naprawdę zagwozdka. Wszyscy kadeci zostali podzieleni na cztery drużyny po cztery-pięć osób. Każda z drużyn miała rozwiązać quest, który polegał na odbiciu zakładników z posiadłości szalonego czarnoksiężnika. Musieli ostrożnie przedrzeć się przez okalające rezydencję ogrody i wejść do piwnicy, tak aby nie zauważyli ich strażnicy, bo inaczej mogli stracić zakładników.
     - Nad czym myślisz? - zapytał Nate.
     - Co to jest? - zapytał James, pokazując palcem na zaznaczoną na mapie posiadłości budowlę.
     - Jakaś ogrodowa altana? - Nate wzruszyła ramionami.
     - Po, co czarnoksiężnikowi-psychopacie ogrodowa altana? - zapytał James.
     Nate się roześmiał, ale po chwili zdał sobie sprawę, że James pyta na poważnie, więc odchrząknął:
     - To psychopata... - powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało.
     - Bo są ładne i czarujące - rzuciła Antonette, jakby przyłączała się do zabawy.
     - Dziwnie blisko bramy, nie? - zauważył Noah, patrząc Jamesowi przez ramię.
     - No, właśnie - mruknął James. - Altana w ogrodzie powinna być ukryta i oddalona, a nie niedaleko przy bramie i murze...
     - Może jest otoczona drzewami? - zastanawiała się Antonette.
     - Czemu się czepiasz altany? - burknął Nate.
     - Bo nie pasuje - powiedział James, z uporem w głosie. Miał wrażenie, jakby komponował melodię, do której wkradały się niewłaściwe tony. Potrzebował stroiciela...
     Wyobraził sobie, że na przeciwko niego siedzi Arthemis.
     ~ Dlaczego? - zapytał.
     ~ Jest czarnoksiężnikiem. Kto wie, co siedzi w jego głowie? - rzuciła tajemniczo.
     ~ Ty byś wiedziała...
     ~ Jak na szaleńca bardzo dba o to, żeby wszystko było zadbane i wygodne, prawda? Ogrody... dom... tarasy... Po, co mu to wszystko skoro przetrzymuje tam ludzi wbrew ich woli?
     ~ Uważa się za ich dobroczyńcę, dopóki nie zaczyna wykorzystywać ich do eksperymentów...
     ~ Skoro tak, zapewne nie trzyma ich przykutych do ścian łańcuchami - Arthemis patrzyła na niego wyczekująco.
     James zamrugał, gdy to do niego dotarło. To była najbardziej niesamowita rozmowa, jaką odbył z samym sobą... to, co, że miał wrażenie, że ktoś mu właśnie zrobił pięścią dziurę w piersi, gdy jego wizualizowana Arthemis zniknęła.
     - Bariera teleportacyjna - powiedział do swojej drużyny.
     - Nic o tym nie mówili - zauważyła Antonette.
     - No, tak, bo przecież prawdziwy czarnoksiężnik miałby napisane na bramie: "Na terenie obowiązuje zakaz teleportacji. Przepraszamy za utrudnienia." - rzucił ironicznie James.
     Antonette pokazała mu język. Noah i Nate uważali cały wyjazd za świetną zabawę. Dla Jamesa było to kolejne wyzwanie, a gdyby była tu Arthemis postawiłaby poprzeczkę tak wysoko, jakby miała do czynienia z najprawdziwszym przestępcą.
     Dosyć! Musiał przestać o niej, co chwilę myśleć!
     - Ta altana przy bramie jest zapewne jeszcze bardziej strzeżona niż każde inne miejsce na terenie posiadłości, bo tylko z niej można się teleportować. Pewnie nikt nie ma do niej wstępu oprócz czarnoksiężnika.
     - To znaczy, że nie będziemy się tam mogli teleportować - mruknęła niezadowolona Antonette.
     - To przede znaczy, że nie będziemy mogli stamtąd szybko wydostać zakładników - poprawił ją James.
     - To prawda! James, twój umysł mnie zadziwia - powiedziała z zachwytem się w niego wpatrując.
     To było nawet miłe, że ktoś go docenił, aczkolwiek niepokoiło go, że tylko on się nad tym zastanawiał.
     - Musimy zmienić strategie - powiedział z zastanowieniem. - Przede wszystkim musimy się rozdzielić.
     - Co?! - powiedziała zaniepokojona Antonette. - Dlaczego? To niebezpieczne!
     - Jest nas za mało, żeby sobie poradzić ze wszystkim na raz. Rozdzielimy się na dwójki.
     - Chcę iść z tobą - powiedziała natychmiast Antonette.
     James pokręcił głową.
     - Ty i Nate wejdziecie do domu wejściem kuchennym, które jest od strony ogrodów. Wyprowadzicie zakładników. My w tym czasie z Noah pozbędziemy się strażników na drodze do altany. Noah zostanie na straży, a ja wrócę, żeby wam pomóc. Pamiętajcie też, że nie wiemy, co zamierzają pozostałe drużyny, a nie wolno nam działać przeciwko nim.
     - Dlaczego nie mogę iść z tobą? - zapytała Antonette uparcie, a Noah i Nate zachichotali.
     - Chcę, żebyś wyprowadziła zakładników, bo na pewno będą przerażeni, a dzieci i kobiety będą mniej przestraszeni, gdy cię zobaczą - odpowiedział spokojnie James, tonem nie znoszącym sprzeciwu i trochę wzdrygnął się na myśl, że mówi niemal jak własny ojciec. - Nate będzie cię asekurował.
     Antonette naburmuszyła się.
     - Nie sądzę, żeby rozdzielanie się było dobrym pomysłem - powiedziała pod nosem.
     - Rozumiem, ale ja podejmuję decyzję. Jeżeli posiadasz jeden rozsądny powód, dla którego mam zmienić zdanie to słucham...
     Antonette założyła ręce na piersi i posłała mu rozżalone spojrzenie.
     - Nie patrz tak na mnie. Mam siostrę i sześć bliskich kuzynek. Takie spojrzenie na mnie nie działa - powiedział jej oschle. - Pójdziesz z Natem i zrobisz to, co do ciebie należy.
     - Porównujesz mnie do swoich sióstr? - rzuciła z niedowierzaniem.
     - Oczywiście. Możesz się obrażać, krzyczeć, stroić fochy i płakać. Przeżyłem 19 lat takich zachowań i sobie z tobą poradzę...
     - Jestem ciekawa, czy Arthemis też byś odesłał...
     - Kto to Arthemis? - zapytał natychmiast Nate.
     - Moja dziewczyna - powiedział James.
     - Wciąż? - zapytała ironicznie Antonette.
     James zmrużył oczy.
     - Próbujesz mnie wkurzyć, żeby postawić na swoim. Ostrzegam cię, Antonette, to również przerabiałem. Nie zmienię zdania...
     - Dobra! - warknęła Antonette. - Tylko to będzie twoja wina, jak coś nam się stanie! - odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę namiotu, który rozstawili na wypadek deszczu.
     - No, to śpimy na dworze - mruknął Nate.
     - Dobrze, że jej nie ustąpiłeś - powiedział cicho Noah. - Nie ma powodu, żebyś to robił...
     - Wiem. Niby czemu miałbym jej ustąpić? - rzucił James nie rozumiejąc.
     - Bo jest ładna - powiedział Nate, jakby to było oczywiste. - Jest dziewczyną i wysyła ci oczywiste sygnały...
     James zamrugał zdziwiony. Po chwili jednak zdał sobie, że Nate może sobie żartować. Był ich grupowym śmieszkiem. James uwielbiał chodzić z nim na piwo i grać w rzutki. Ponadto dobrze było mieć go przy sobie, bo był szybki. Był, jak cholerna błyskawica, gdy biegał i rzucał zaklęcia. Był trochę narwany podczas pojedynków i dlatego często je przegrywał, ale nie można było odmówić mu szybkości.
     Z kolei Noah był spokojny jak tafla jeziora. Był genialnym obserwatorem i szybko wyłapywał silne i mocne strony sytuacji, które umiał taktycznie wykorzystać. James bardzo lubił z nim pracować. Podczas różnych zadań grupy i liderzy się zmieniali. Jamesowi dobrze się pracowało z Noah nawet, jako jego dowódcą.
     Antonette raczej unikała bycia liderem. Ale gdy ją do tego zmuszali, jakoś dawała sobie radę korzystając z rad innych osób. Była za to genialnym wsparciem i wszyscy lubili mieć ją w drużynie, bo często była bezdennym źródłem informacji.
     Jamesowi trudno było zrozumieć jej dzisiejsze zachowanie...
     - A więc masz dziewczynę...? - zagaił szczerząc zęby Nate. - To na pewno jakaś seksbomba...
     Z namiotu dobiegło drwiące prychnięcie. James patrząc na niego zmarszczył brwi.
     - Masz jej zdjęcie? - zapytał Nate.
     - Nie. A nawet, gdybym miał to bym ci nie pokazał...
     - Jest gorąca? Jaki to typ? Podobna do Antonette?
     - To, czy jest gorąca to nie twoja sprawa - najeżył się James. - I wierz mi, nigdy nie spotkałeś osoby takiej, jak Arthemis, więc nawet nie będziesz miał jej z czym porównać... A teraz powiem wam, jaki jest plan. Antonette, chodź tu!
     - Nie mam ochoty!
     - Przyjdź tu albo po ciebie pójdę! - krzyknął James ostrzegawczo. - Jesteś tutaj na szkoleniu do cholery!
     Antonette wyczołgała się z namiotu i wyprostowała się z godnością.
     - Masz rację. Przepraszam... Po prostu uważam, że pracuję lepiej, gdy jestem w parze z tobą...
     - Tym razem jesteś mi potrzebna, gdzie indziej - zakończył dyskusję James. Pokazał na mapę mi sprawił, że cztery punkciki na niej zaczęły się poruszać. - Wejdziemy równocześnie. Wiemy, że zakładnicy są przetrzymywani na piętrze od strony podwórza, a nie ogrodów, żeby było ciężej uciec... Noah i ja sprawdzimy i zabezpieczymy parter. Nate i Antonette od razu pobiegniecie na piętro. Upewnijcie się, że jest czysto zanim zaczniecie akcje. My pobiegniemy do ogrody i oczyścimy drogę do altany. Noah zostanie przy altanie, ja wrócę, żeby pomóc przy ewakuacji. Wszyscy wiedzą, co mają robić? Sygnał alarmowy znacie. Nie zastanawiajcie się. Jak będzie sie działo coś, z czym nie dacie sobie rady to dajecie znać od razu.
     Gdy wszyscy mruknęli potakująco, James się przeciągnął, a potem rozłożył przy ogniu na macie i przykrył kocem.
     - Obudźcie mnie, jak będzie moja kolej na wartę.
     - Hee?! - rozczarowanie Nate'a było wyraźnie słyszalne. - To wszystko? I nic nam nie opowiesz?! Bądź kumplem! Nie byłem z dziewczyną od dwóch miesięcy, jestem wyschnięty! No, chyba, że ty sie piszesz - mrugnął do Antonette.
     - Nie, dzięki... idę spać.
     Chłopacy rozłożyli się wokół ogniska i oddając namiot Antonette.
     - Nie wiedziałem, że masz dziewczynę - nie wytrzymał w końcu Nate. - Jakbym miał dziewczynę to bym wiecznie o niej gadał i przyprowadzał ja do Ministerstwa, żeby wiedziała, jaki jestem wspaniały... Nie sądzi, że jesteś supermęski, bo trenujesz na aurora - zaśmiał się.
     James uśmiechnął się w myślach kwaśno. Arthemis uważała, że szkolenie Jamesa na aurora to raczej oczywistość, niż coś wyjątkowego.
     - Jest ładna? - zapytał cicho Nate.
     - Tak - odpowiedział równie cicho James, patrząc w granatowe niebo, usiane gwiazdami.
     - Długo jesteście razem?
     - Prawie dwa lata.
     - Serio!? Nie wierzę! Wydawało mi się, że z radością używasz życia...
     - Niby czemu?
     - Zamknij się, Nate - mruknął Noah.
     - Nie. Powiedzcie mi - powiedział James, podpierając się na łokciu.
     - Antonette dużo czasu spędza z tobą - wyznał cicho Nate. - W sumie interesuje się tylko tobą... Myśleliśmy, że kręcicie ze sobą...
     - Co? Nie! - zaprzeczył gwałtownie James.
     - Aha... - rzucił enigmatycznie Nate, spoglądając w niebo. - Mogłeś powiedzieć o tym Antonette zanim zaczęła się do ciebie przystawiać... - burknął.
     - Przystawiać? - zapytał z niedowierzaniem James. - A poza tym od początku wiedziała, że mam dziewczynę. Nawet ją poznała...
     Noah i Nate nie odpowiedzieli tylko jednocześnie się skrzywili.
     - To pewnie ten jej amerykański styl bycia... Przykro mi, stary - rzucił Noah i odwrócił się od towarzyszy układając do snu.
     - Dlaczego? Nate?
     - Idź już spać - zaproponował Nate. - Dam znać, gdy będzie twoja kolej.
     James odwrócił się z mentlikiem w głowie i przykrył kocem. Gdy tylko skończy się ich szkolenie terenowe musi uważnie i obiektywnie rozważyć zachowanie Antonette.
     Jego oddanie Arthemis było dla niego tak oczywiste, że mógł nie zauważać, jak to wygląda z boku, bo nigdy nie myślał o Antonette inaczej niż o siostrze, czy przyjaciółce. Może jednak zachowanie, które dla niego było zwyczajnie przyjacielskie dla innych wyglądało jak coś głębszego. Miał zamiar jednak spokojnie to wszystko przeanalizować, jak tylko jutrzejszy plan się powiedzie.

    
     Nie powiódł się. Co więcej okazał się totalną klapą.
     Antonette nie tylko nie zrobiła tego, co do niej należało. Ona zniszczyła cały plan działania... Oczywiście na początku, wszystko przebiegało jak w zegarku. Dali sobie radę na terenie posiadłości, wyminęli się z inną drużyną, która chciała skorzystać z drzwi kuchennych i wspólnie udało im się oczyścić parter.
     Potem Nate i Antonette ruszyli na piętro, a James i Noah do ogrodów.
     I wtedy wszystko zaczęło się walić.
     Po pierwsze strażników było więcej niż James przypuszczał i byli coraz lepsi w miarę, jak zbliżali się do altany. Jednak z tym można było sobie jakoś poradzić...
     Po drugie... Antonette.
     James mało nie dostał zawału, gdy przybiegła z paniką, kulejąc, do ogrodów. Wpadła mu w ramiona, jakby goniło ją stado diabłów.
     - Co się stało?! - złapał ją za ramię, próbując odsunać.
     Pokręciła głową, łapiąc łapczywie powietrze.
     - Jesteś ranna? Gdzie jest Nate?
     - Został... - wykrztusiła.
     James rozejrzał się dookoła, szybko analizując sytuację. Noah właśnie dotarł do ostatniego ze strażników. A Nate był sam...
     - Noah, zabezpiecz altanę - polecił. - Antonette opatrz rany i pomóż mu...
     - Nie! Nie idź! - Antonette przywarła do niego.
     - Zostań tu! - nakazał, siłą ją od siebie odsuwając.
     Gdy w końcu dobiegł do rezydencji okazało się, że nie dzieję się tam, aż tak bardzo źle. Podczas gdy członkowie innej drużyny sprowadzali po schodach uwięzionych, Nate osłaniał ich ze szczytu schodów. James do niego podbiegł. Miał rozbity, krwawiący nos.
     - Co się dzieje? - rzucił w biegu.
     Nate rozejrzał się uważanie i zaczął mówić:
     - Pomagam innej drużynie ewakuować rannych i tych którzy są w szoku.
     - Gdzie czarnoksiężnik?
     - Inna drużyna wzięła go na siebie - wyjaśnił. - Według Henry'ego z drużyny zielonych.
     - Co się stało Antonette?
     Nate posłał mu długie, ponure spojrzenie.
     - W skrócie? Spanikowała.
     - Słucham?
     - To było podejrzana już wtedy, gdy nie chciała podejść do żadnej z rannych zakładników. Zaczęła wyprowadzać tych, którzy byli w najlepszej kondycji. A potem otworzyła drzwi do jednego z laboratorium - Nate zbladł. - To była masakra James... Czarodzieje z dwiema głowami... Psy mówiące ludzkim głosem, z ludzkimi oczami. Wszędzie pełno krwi. Klatki ze zwierzętami. Klatki z ludźmi... Osoba na stole operacyjnym jeszcze żyła, kiedy zaczęli ją kroić... Wydaje mi się, że część tego co... wyciągali... z ludzi, jest teraz w składnikach do zaklęć i eliksirów, który czarnoksiężnik sprzedaje - Nate się wzdrugnął.
     - Kto ci to zrobił? - zapytał James, wskazując na oko Nate'a.
     Wzruszył ramionami.
     - Antonette.
     - Co?
     - Spanikowała. Wybiegła. Chciałem ją zatrzymać, więc złapałem ją za ramię. Krzyknęła, żebym ją puścił i walnęła w nos. Potem, gdy zbiegała ześlizgnęła się ze schodów, więc mogła sobie coś zrobić.
     Jamesowi krew w żyłach się zagotowała, ale wziął głęboki oddech.     
     - Pogadam z kapitanem zielonych. Rób to, co robisz...
     - Aj, aj sir! - mruknął żartobliwie Nate, ale James juz zbiegał po schodach. Podszedł do Henry'ego Simmonsa.
     - Potter - skinął mu głową.
     - Nie dasz rady ich stąd ewakuować - powiedział prosto z mostu James.
     - Ach, tak? - Henry popatrzył na niego podejrzliwie i ze złością.
     - Teren jest zabezpieczony zaklęciem teleportacyjnym - wyjaśnił. - Oczyściliśmy ogród ze strażników. Możesz doprowadzić zakładników do altany i stamtąd teleportować.
     - A mówisz  mi to, bo...?
     - Gdyby to była prawdziwa sytuacja, to najważniejsi byliby zakładnicy... - odpowiedział James. - Dalibyśmy sobie radę sami, gdyby mój plan nie zawiódł, więc lepiej dla sprawy  jeżeli połączę z tobą siły.
     Henry westchnął.
     - W porządku. Dzięki! Będziemy osłaniać zakładników, dopóki nie dotrą do altany...
     James przeszedł przez ogród, sprawdzając czy jest bezpiecznie. Po drodze spotkał jeszcze Mayę - kapitana drużyny żółtych i powiedział jej, jak wygląda sytuacja. Maya zabrała swoich, żeby pomóc przy ewakuacji, Henry'emu.
     James dotarł w końcu do Noah. Antonette na jego widok zerwała się z miejsca. James rzucił jej lodowate przeciągłe spojrzenie.
     - Drużyny zielonych i żółtych przyprowadzą zakładników razem z Natem. Antonette sprawdź, czy teleportacja działa. Jeżeli znajdziesz się w punkcie zbiórki daj znać patronusem. Jeżeli coś pójdzie nie tak, wracaj za wszelką cenę...
     - Nie sądzę, żebym z tą nogą mogła... - zaczęła.
     - Nic ci nie będzie - powiedział twardo James.
     Antonette skinęła głową i teleportowała się. Spotkali się dwie godziny później w ich niewielkim obozie. Noah ze spokojem usiadł na kamieniu i analizował nad mapą ich błędy. Nate przebierał stopą rozgarniając liście i nie patrząc na nikogo. James i Antonette mierzyli się wzrokiem.
     - Co to miało być? - zapytał okrutnie zimnym głosem James.
     - Byłam w szoku - powiedziała Antonette lekko drżącym głosem.
     - Opuściłaś partnera. Złamałaś polecenia, a co najgorsze zignorowałaś wszystkich ludzi, którym natychmiast powinnaś udzielić pomocy. Szok to gówniana wymówka - oznajmił bezlitośnie.
     - Nie widziałeś tego, co ja...
     - Nate widział, a mimo tego został tam gdzie miał zostać i błyskawicznie dostosował się do sytuacji - zauważył James.
     - Jestem dziewczyną...
     - Jesteś aurorem! - James uciął jej słowa, jak biczem.
     - Czemu jesteś taki zły? - zapytała drżąco. - Miałam prawo mieć chwilę słabości...
     - Naraziłaś siebie, partnera i zakładników! Nie. Uważam, że w tej sytuacji nie miałaś prawa mieć chwili słabości - powiedział kąśliwie.  - A nawet jeżeli zajęłoby ci minutę przyswojenie tego, powinnaś stanąć na wysokości zadania, zamiast w panice gnać do kapitana!
     - Chciałam cię zobaczyć! Powiedzieć ci o tym! - Antonette nie mieściło się w głowie, że do Jamesa to nie dociera. Jak mógł być taki chłodny i nieczuły? Przecież zawsze był taki kochany i wspierający. Pomocny i wyrozumiały. Była na skraju łez, a on nadal na nią krzyczał.
     - Nie obchodzi mnie, co chciałaś! Nie była to sytuacja na tyle poważna, żebyś użyła sygnału alarmowego, ale miałaś czas, żeby przebiec w panice cały ogród?! - warknął James, zrzucając kurtkę na ziemię z wściekłością.
     - Byłam w szoku!! - powiedziała z naciskiem, jakby to była odpowiedź na wszystko.
     - MAM TO GDZIEŚ!
     - Odpuść jej James - powiedział w końcu cicho Nate. - Wiesz, że dziewczyny są delikatniejsze...
     Antonette spojrzała na niego z wdzięcznością i łzami w oczach. Miała nadzieję, że James zrozumie, o co jej chodziło.
     James posłał w kierunku Nata ostre, bezkompromisowe spojrzenie.
     - BZDURA! - warknął. - Znam kobiety, które są delikatne, a kiedy trzeba twarde, jak stal. - Antonette zmrużyła oczy. - Nie ma usprawiedliwienia, dla tego, co zrobiła Antonette!
     - Mówiłam ci, że rozdzielanie się to zły pomysł! - Tupnęła nogą Antonette. - Mówiłam ci, że nie chce iść sama! Arthemis byś tam samej nie posłał!! - krzyknęła na końcu, oczekując, że James zakończy kłotnie.
     - Nie mieszaj do tego osoby, której tu nie ma - zwrócił jej uwagę Noah, spokojnym lecz chłodnym tonem.
     - Ależ czemu nie - zaśmiał się James mrocznie. - Tylko, pamiętaj, że to ty zaczęłaś - dodał, w kierunku Antonette. - Oczywiście, że bym tam nie posłał Arthemis - zaczął, a Antonette zacisnęła zęby odczuwając jednocześnie triumf i wściekłość. - Nie posłałbym jej tam, bo bym nie musiał... Pobiegłaby tam tak, szybko, że nie miałbym szans jej zatrzymać. Obstawałaby za podziałem grupy, żebyśmy mogli zrobić więcej, a znając ją na widok tego, co ty zobaczyłaś, poczułaby taką wściekłość, że chciałaby od razu dostać czarnoksiężnika w swoje ręce, ale opanowałaby to dopóki nie wyprowadziłaby wszystkich zakładników bezpiecznie na zewnątrz. Potem natomiast bardzo bym się wkurzył, bo poszłaby szukać czarownika-psychopaty sama, a ja dowiedziałbym się tego przypadkiem. Tak, mniej więcej, zareagowałaby Arthemis. Radzę ci następnym razem nie przywoływać jej, jako argumentu...
     - Ona jest nienormalna! Każda inna dziewczyna zareagowałaby...
     - Dosyć tego!  - przerwał jej James. - Obrażasz wszystkie dziewczyny, które uczestniczą w tym szkoleniu. Były tam dzisiaj wszystkie...
     Antonette zadrżały usta.
     - Myślałam, że zrozumiesz... Myślałam, że jesteś moim przyjacielem...
     - Jestem twoim przyjacielem, Antonette - powiedziała zmęczonym tonem James. - Ale nie rozumiem... i nie zrozumiem, jak można zostawić kogoś kto tak bardzo potrzebuje pomocy...
     Antonette odwróciła się i sztywno odmaszerowała do namiotu.
     James przetarł dłonią twarz.
     - Dostałeś pochwałę, razem z Mayą i Henrym za współpracę. Instruktorom bardzo podobało się urealnienie całej akcji - powiedział, jakby gdyby nigdy nic Noah.
     - Chyba na tym właśnie to wszystko polega, prawda? - rzucił James, ciężko siadając na kłodzie obok kolegi. Spojrzał na Nate'a. Uniósł brew w niemym pytaniu.
     - Gdybyś chciał ją przelecieć byłbyś dla niej milszy? - zapytał rozciągając się po przeciwnej stronie paleniska.
     - Nie. Jest aurorem, który jest członkiem w zespole. Wszyscy powinni mieć gdzieś, jakiej jest płci i czy możecie uprawiać seks, czy nie - powiedział James twardo.
     Nate pokiwał głową i doszedł do wniosku, że tylko żelazne zasady Jamesa chronią go przed utratą niewinności z Antonette. Nawet przez chwilę nie podejrzewał, że ta próbuje grać na jego uczuciach i słabościach. Był niemal pewien, że wcale tak bardzo się nie przestraszyła... Bardziej jej zależało na tym, żeby James zobaczył ją słabą, drobną i przestraszoną, i mógł zagrać prawdziwego macho. Miała pecha, bo nie pomyślała, że widocznie nie powinna wykorzystywać swoich sztuczek w pracy, którą James tak poważnie traktował.
     Ta jego Arthemis musimy być naprawdę ciekawa, pomyślał sennie zaintrygowany Nate. - Ciekawe, czy kiedyś ją poznam...



Czas alternatywny. 15 lipca 2045 roku. 23 lata od chwili obecnej.


     Coroczny zjazd rodzinny odbywał się tym razem w posiadłości Arthemis i Jamesa Potterów na wyspie Arran, gdzie stał nowo wybudowany pałac w miejscu, gdzie przed pożarem stało stare domostwo Northów. Zaprojektowany przez Scorpiusa Malfoya - czarodziejskiego architekta, miał dwa piętra, przestronne poddasze, stanowiące zapasową przestrzeń na liczne przyjazdy rodzinne, oraz olbrzymi taras, przy którym obecnie siedziało większość rodziny.
     W porównaniu z zamkiem Malfoyów, w którym zjazd odbył się w zeszłym roku, można było uznać ten dom za skromny... Scorpius w swoim zamku zaprojektował setki tajemnych przejść i ukrytych schodów. Młodzież miała doskonałą zabawę.
     Ciemnowłosa kobieta, obejmowana przez wysokiego, przystojnego blondyna, śmiała się, żartobliwie głaszcząc chłopca po głowie.
     - Ile ty masz lat, Cam - prychnął czarnowłosy siedemnastolatek, o oczach koloru mlecznej czekolady. - Dopiero co skończyliśmy szkołę, a ty nadal kleisz się do mamy, jak jakiś szczeniak...
     - Właśnie! Nie klej się do mojej żony, Camden - James Potter żartobliwie odepchnął bratanka od Arthemis i objął ją zaborczo.
     Zabójczo przystojny Camden Potter, był blondynem z jasnozielonymi oczami odziedziczonymi po ojcu, wysoki, z idealnie białymi zębami, szerokim uśmiechem i przebojową osobowością. Spoglądał teraz na wuja i kuzyna z pobłażliwością.
     - Nadejdzie taki dzień, że będą ją miał tylko dla siebie...
     Ręka ojca pacnęła go w tył głowy.
     - Nie wiem, skąd się biorą te głupoty w twojej głowie... - Albus, którego skronie przyprószyła siwizna miał już czterdzieści lat i był dyrektorem szpitala świętego Munga, więc bardzo rzadko ostatnio go widywali.
     - Nie słuchaj ich, Cam... - powiedziała Arthemis, czochrając włosy chłopca, który był dla niej, jak syn. Potem spojrzała na siedemnastoletnią replikę ojca i powiedziała do syna zwodniczo łagodnie:
     - Czy ja mam przewidzenia, Devlin? Widzę cię tu, a powinieneś pomagać siostrom przy deserze...
     - A on nie musi! - poskarżył się Devlin. - Kładłaś nas w jednej kołysce, a mimo tego jego nie wykorzystujesz!
     - Camden, jest na tyle dobrze wychowany, że pójdzie razem z tobą, bez upominania - powiedziała lekko Arthemis.
     Cam westchnął ciężko. Jeżeli ciotka tak stawiała sprawę nie mógł nic zrobić. Klepnął w ramię najlepszego przyjaciela i kuzyna w jednej osobie i razem poszli w kierunku kuchni.
     Po drodze dołączył do nich kolejny blondyn o stalowoszarych oczach - Nicholas Malfoy. Trzeci z ich nierozłącznej trójki Gryfonów, którzy właśnie skończyli szkołę i rozpoczynali czarodziejskie życie.
     - Matka wysłała was do pomocy?
     Arthemis nie była biologiczną matką Camdena, jednak nikt nigdy nie robił rozróżnienia pod tym względem. Camden wychowywał się ze swoimi kuzynami i miał praktycznie dwóch ojców.
     W końcu doszli do kuchni, w której rządziły dziewczyny: Serena Potter, Eleanor Malfoy i ich liczne ciotki i babki.
     - Któż to się w końcu zjawił! - rzuciła zgryźliwie starsza siostra Devlina. - Tristan! Rusz się! - warknęła do brata bliźniaka, który właśnie zajadał się owocami wkładanymi mu przez swoją dziewczynę do ust. - Jennifer, nie tucz go.
     Tristan cmoknął Jennifer w usta i wziął talerz z owocami, żeby zanieść je na stół.
     - Dziewczynki możecie już iść - rzuciła Ginny Weasley do wnuczek. - Pozabierajcie wszystko, co stoi na stole, a wy chłopcy zawołajcie już wszystkich do stołu.
     - Tak, jest! - Devlin ucałował babkę w policzek.
     Arthemis czekająca na dzieci na tarasie stała w otoczeniu starych przyjaciół i rodziny, i rozlewała szampana. Rose i Scorpius Malfoy, Lucas i Lily Williamson, Valentine i Fred Wealsey. Harry Potter  i Ron Weasley siedzieli w otoczeniu wnuków i dwóch psów Arthemis, Manfrediego i Johnsona. Był to już 20 ich zjazd rodzinny. Po tym, jak wielu z nich rozjechało się po świecie ustalili, że co roku 15 lipca będą się spotykali w domu jednej z rodzin na 2 dni.
     Nieźle sie rozrośliśmy, pomyślała Arthemis. Miała czwórkę dzieci. Dziewiętnastoletnie bliźniaki - Serenę i Tristana, osiemnastoletniego Devlina oraz piętnastoletnią rudowłosą, jak babka, Kasandrę. Cała czwórka była w Gryffindorze.
     Scorpius i Rose mieli za to każde dziecko w innej szkolnej barwie. Najstarszy - Nicholas był Gryfonem, Eleanor była czternastolenią Krukonką, a najmłodszy Trevor miał iść od września do szkoły, podobnie, jak najmłodszy syn Lucasa i Lily, Morgan. Ich starsza córka, Cassidy, była najlepszą przyjaciółką ich młodszej córki. Obie były gwiazdami quidditcha, a Cassie otrzymała tydzień temu odznakę kapitana drużyny.
     Bliźniaki Hugo, Ayane i Kristian, były w wieku Morgana Williamsona i właśnie oblegały dziadka Rona. Najmłodsza pociecha w rodzinie 3 letnia córka Albusa - Livia, właśnie usypiała w ramionach matki. Lisbeth po wielu latach od czasów szkoły, dołączyła do nich pięć lat temu i Albus w końcu zaznał trochę spokoju rodzinnego, po wydarzeniach związanych z matką Camdena.
     Bliźniaczki Freda i Valentine, Anne i Ashley, chodziły do Ravenclawu razem z Eleanor, a ich starszy brat - Jasper, zaczynał ostatni rok w Hogwarcie.
     Lucy przyjechała ze Stanów z Gregorym oraz piątką Blackhawków, a Molly z Rumunii razem z Dimitrim Krumem oraz ich dzieźmi: Natashą i Michaiłem.
     Domnique przywiozła z Francji, gdzie na co dzień mieszkała, Jean-Marca i Melanie.
     Axel, Blanche i Marie Lupin byli piękni, jak matka, i stanowili ikony mody i modeli w katalogu Victoire.
     Oprócz rodziny zaproszone były jeszcze przyszłe nowe nabytki: Jennifer Jarou, Violet - dziewczyna Devlina, Isabell - dziewczyna Nicka oraz ulubienica Arthemis, chłodna i spokojna Tiana - dziewczyna Camdena.
     James uniósł rękę w powitalnym geście, a Arthemis zobaczyła jak jej starsza córka się rozpromieniła. Przyjechał najlepszy przyjaciel Tristana i narzeczony Sereny - Gabriel St. John.
     Ludzi było mnóstwo, ale o dziwo Arthemis nie przeszkadzał gwar, hałas i krzyki. Pamiętała, że jeszcze niedawno mieli pełne ręce roboty próbując utrzymać dzieciaki w ryzach, a teraz siedziały już rozprawiając o swoich planach na przyszłość.
     Czas przeciekał jej między palcami...
     A potem... zatrzymał się.
     Arthemis zamrugała, a potem krzyknęła alarmująco, wyciągając różdżkę, gdy wiatr się wzmógł. Ci którzy byli w stanie przygotowali się do obrony, a reszta... po prostu zamarła.
     - Mamo! - krzyknął Tristan.
     - Stój, gdzie stoisz! - warknęła.
     - Co się dzieję! - zawołała Serena.
     - Zostańcie w domu - nakazał James.
     - Tato! - pisnęła Kassandra i chciała pobiec do nich, ale Gabriel złapał ją zanim zdążyła przekroczyć próg tarasu.
     James i Arthemis rozejrzeli się w około. Część osób zamarzło, jak zamrożone w różnych pozycjach. A część osób nadal normalnie funkcjonowało.
     - Ilu nas jest przytomnych? - zawołała Arthemis. - Wykrzyczcie swoje imię...
     James, Tristan, Devlin, Serena, Kassandra, Camden, Albus. Rose, Scorpius, Nick. Jennifer, Tiana, Violet i Gabriel. Lily. Fred.
     - Szesnastu - policzył Scorpius.  - Tylko szesnastu...
     - Nie lękajcie się - rozległ się głos. - Ich czas został zatrzymany, dla spokoju ich ducha.
     - Znam ten głos... - powiedziała cicho Arthemis, w tym samym momencie gdy z złotego, unoszącego się pyłu wyłoniła się lekka postać. - Strażnik Czasu...
     Jikan rozejrzał się po tłumie ludzi goszczących w ogrodzie i domu. Było ich około setki podczas, gdy w alternatywnym czasie, który właśnie zostawił, zostało ich kilkoro. Morgana i jej zwolennicy zaczęli wszystko od zniszczenia tej rodziny...
     - Nie zrobiliśmy nic złego - powiedziała Rose.
     - Nie wolno igrać z czasem...
     - Wiemy. Nauczyliśmy się tego dobrze, przy ostatniej Pana wizycie - rzucił Scorpius, opiekuńczo wysuwając się przed Rose.
     - W pierwotnej wersji waszej historii w ogóle mnie nie było. Ale ktoś postanowił zabawić się z czasem...
     - Dwadzieścia trzy lata temu powiedział Pan, że to sprawdzi - powiedział Albus. - I pojawia się Pan teraz?
     - Zaszły pewne komplikacje - Jikan westchnął ciężko. - To... - z rozmachem wskazał na ludzi i okolice. - ... jest teraz alternatywny świat, który przestał istnieć w rzeczywistym świecie...
     - Co? - Lily odruchowo złapała rękę nieruchomego Lucasa.
     - Ktoś od ciebie zaczął zmieniać wasz czas... - powiedział podchodząc do Rose. - W taki sposób, żebyście nie mogli nic zrobić...
     - Mówisz zagadkami i nie wiemy, czego od nas chcesz - rzucił James stanowczo.
     - Czy nic im nie będzie? - zapytał Fred, patrząc na zatrzymanych w czasie ludzi.
     - Nic im się nie stanie. Obudzą się w dokładnie tej samej minucie, w której zasnęli - obiecał Strażnik Czasu.
     Arthemis opuściła różdżkę.
     - W takim razie usiądźmy w salonie, bo oczy dzieciaków zaraz wywiercą nam dziury w plecach...
     Jikan spojrzał na szesnaście osób, których nie unieruchomił i zaczął mówić.
     - Świat i historia, które znacie, jeszcze istnieje, gdy  nie doszło do ostatecznego zniszczenia historii sprzed dwudziestu lat.  - Wpatrywał się w Arthemis. - W Hogwarcie 13 strażników jest na swoim miejscu, prawda?
     - Tak - odpowiedziała ostrożnie.
     - I coś się zaczyna dziać, prawda? Coś, co trudno jest udowodnić, czy opisać...
     - Pracujemy nad tym - powiedział James.
     Jikan skinął głową.
     - Dobrze pracujecie. Wygralibyście. Wygraliście to - poprawił się.
     - Ale? - rzucił chłodno Scorpius.
     - Ale wasz przeciwnik wiedział, że przegrają i postanowił temu zapobiec, dlatego powstała alternatywna rzeczywistość... Przeniósł cały swój plan do czasów, w których ma większe szanse. A zaczęło się od ciebie... - wskazał głową na Rose. - Człowiek, z którym walczycie będzie próbował ożywić Morganę w czasie, gdy przed zebraniem się wszystkich strażników Hogwartu i wtedy, gdy nie było was mniej.
     - Nieprawda - zaprzeczyła Lily. - Byliśmy tam wszyscy - wskazała na Arthemis i Jamesa, Rose i Scorpiusa oraz Freda i Albusa. - I był też Luke, Valentine i dziewczyny. I rodzice...
     - Ale ich tam nie było - Jikan wskazał laską na dzieciaki.
     - Uuu... robi się ciekawi - Camden zagwizdał przeciągle, uśmiechając się przebiegle.
     - Cam - powiedział ostrzegawczo Albus. Stojąca obok niego wysoka, ciemnowłosa dziewczyna, trąciła go łokciem w żebra.
     Camden wymienił znaczące spojrzenia  z Nickiem i Devlinem. Widać był, że między nimi przepłynęła rzeka myśli.
     - Chłopcy - rzucił ostrzegawczo Scorpius, patrząc na najstarszego syna.
     - Przecież nic nie robimy - żachnął się Nick, rozkładając ręce.
     - Jasne - prychnęła Rose.
     - Zaczęliście coś knuć, jak tylko położyliśmy waszą trójkę w jednej kołysce! - oznajmił Albus.
     Kassandra zachichotała.
     Strażnik Czasu odchrząknął.
     Arthemis z rozmachem rozsiadła się na kanapie.
     - Czego od nas chcesz? - zapytała.
     - Musimy wyrównać szale. I to szybko.
     - W jaki sposób?
     - W czasie, który jest zagrożony macie po szesnaście - siedemnaście lat. W oryginalnej bitwie wszyscy w jakiś sposób braliście udział, więc i tam musicie uczestniczyć wszyscy, żeby zapanowała równowaga. Mogę to kontrolować tak, aby w tym czasie dopóki, wszystko się nie skończy, nic się nie zmieniło.
     - Więc chcesz nas cofnąć w czasie?
     - Was nie - powiedział Jikan. - Wy już tam istniejecie.
     Scorpius uniósł dłoń.
     - Chcesz przenieść dzieciaki w czasie?
     - Odjazd - szepnął Devlin. I natychmiast siedząca na oparciu jego fotela rudowłosa dziewczyna zgromiła go wzrokiem. - Och, daj spokój, Violet! Możemy przenieść się w czasie! Będzie super!
     - Tak, samo jak wtedy, kiedy porwali Camdena? - prychnęła i nerwowo wstała, obejmując się ramionami. Drobna, filigranowa Isabelle podeszła do niej i objęła ją ramieniem.
     - Nikt nigdzie nie pojedzie, poleci, przeniesie się, czy jak to chcecie tam nazwać - powiedział definitywnie Albus, z autorytetem rodzinnego lekarza, który leczył ich od pierwszego dnia życia.
     - W takim razie cieszcie się tym czasem, póki trwa - Jikan uśmiechnął się enigmatycznie i złośliwie. - Bo w alternatywnym świecie... istniejesz tylko to - ukłonił się przed Jennifer, która odruchowo się cofnął.
     Zapadła zatrważająca cisza.
     - W miarę, jak w przeszłości zaczniecie ginąć... zaczniecie wszyscy znikać, a z wami... wasze dzieci... - powiedział lekko, a przedmioty, które od niechcenia dotykał, rozsypywały się w proch, jak pod wpływem starości.
     - Chcesz powiedzieć, że nie mamy wyboru? - zapytała Arthemis z mrocznym uśmiechem.
     - Pomogę wam...
     - A czas to potężny sprzymierzeniec... - powiedziała, wymieniając z nim spojrzenia.
     - Najważniejsze jest wyczucie chwili - Jikan skinął jej uprzejmie głową. -         Wkrótce zabierzemy się wszyscy do pracy, jednak najpierw... potrzebuję ciebie - podszedł do Tristana. - Zaraz wracamy... - rzucił do reszty i położył rękę na ramieniu chłopaka.
     Arthemis zdążyła zerwać się z kanapy w tym samym momencie, w której jej syn zniknął.
     - Serena? - zapytała natychmiast.
     Serena podeszła do bladej, jak ściana Jennifer.
     - Nic mu nie jest. Mamo, nic mu nie jest - powiedziała spokojnie.
     - Ten szczeniak! - warknęła JJ. - Przyciąga nieszczęście, jak czarny kot!
     - Dzieciaki, musimy opracować plan, a więc powinniście ze szczegółami poznać czas, do którego się przenosicie - powiedział James. - Zacznijmy zatem od grudnia, gdy w Hogwarcie była już połowa strażników.
     - Pojechałam wtedy z profesorem Lucianem do Japonii... - zaczęła Arthemis, a wszyscy rozsiedli się dookoła niej.

    
James wrócił z Kanady psychicznie wyczerpany. Postanowił się nie zastanawiać, tylko rzucił wszystkie rzeczy na środek pokoju w mieszkaniu i wziął prysznic.
     Antonette go wkurzyła. Powinna się wziąć w garść, skoro szkoliła się na aurora. Postąpił z nią, tak jak postąpiłby z każdą z kuzynek. Ale ona nie tylko nie zrozumiała tego, ale też sprzeciwiała się, płakała i obrażała. Ok, zniósłby nawet to, ale nie podczas misji.
     I gdyby nie wciągała w to wszystko Arthemis...
     Boże, jak za nią tęsknił!
     Potrzebował jej spokoju, racjonalizmu, aktywności... To wszystko bez niej było takie pochrzanione. On był bez niej pochrzaniony...
     Wyszedł spod prysznica i spojrzał na łóżko. Przestawił datę w magicznym kalendarzy stojącym na stoliku i uprzytomnił sobie, że do Bożego Narodzenia został zaledwie tydzień. Oznaczało to, że to ostatnia sobota przed wyjazdem uczniów na przerwę świąteczną. A to znaczyło - Hogsmead.
     James błyskawicznie wysuszył się powietrzem z różdżki i ubrał w to, co było pod ręką. Teleportował się do jedynej wioski w Wielkiej Brytanii, w której nie mieszkał żaden czarodziej.
     Wylądował na głównej ulicy w śniegu po kostki. Postanowił najpierw sprawdzić Zonka, a potem Trzy Miotły. Właśnie wchodził na pierwszy stopień, gdy przez drzwi przeszły Rose i Lily, a za nimi obładowany paczkami stał Albus.
     - Cześć! - rzucił.
     Cała trójka zamarła.
     - Hej! Nie blokujcie przejścia! - krzyknął ktoś z tyłu, więc zeszli na ulicę.
     - Cześć, James - powiedziała w końcu Rose.
     To była zadziwiająca myśl, że był tu niemile widziany. Uderzająca... Bolesna.
     Lily mrużyła oczy, a Albus unikał jego wzroku.
     - Po prostu odpuście i powiedzcie mi, gdzie ona jest - powiedział zniecierpliwiony.
     Gdy żadne mu nie odpowiedziało, westchnął.
     - Muszę z nią porozmawiać. Dobrze o tym wiecie.
     - Och, James to cudownie - powiedziała Rose, a potem nagle zamilkła i zmieszana odwróciła wzrok.
     - No, co?
     Nastała długa chwila milczenia.
     - Nie ma jej tu - powiedziała w końcu Lily hardo.
     - Jest w zamku? - dopytywał siląc się na cierpliwość.
     - Profesor Lucian potrzebował pomocnika, więc zabrał ją ze sobą.
     - Gdzie? Do Londynu?
     Rose coś wymamrotała. James był pewien, że się przesłyszał.
     - Do Japonii! - powtórzył w końcu głośno Albus.
     James zamrugał. Kilka razy, a potem potrząsnął głową.
     - Do Japonii? - zaśmiał się ironicznie. - Pojechała do Japonii?
     - Chciała się zobaczyć z tym chłopakiem, którego poznaliście podczas turnieju - zaczęła cicho Rose.
     - I pojechała sobie? Na drugi koniec świata? Tak po prostu?!
     - A co?! Miała cię zapytać o zgodę?! - warknęła Lily. - Raczej nie przejawiasz ostatnio zainteresowania tym, co się z nią dzieje!
     - Uważaj sobie - mruknął groźnie James. - Po, co chciała się spotkać z Naokim?
     - Tak po prostu - Albus wzruszył ramionami. - Chciała odwiedzić grób tego drugiego chłopaka...
     James oblał się zimnym potem.
     - Pozwoliliście jej wejść na cmentarz?!
     - Raczej nie pytała nas o zdanie - mruknął Albus.
     - Co za idiotka! Co za cholerna idiotka! - mówił, ciągnąc się za włosy James.
     - O co chodzi? Co się dzieje James? Czemu ona nie może wejść na cmentarz? - zapytała zdenerwowana Rose.
     James zgromił ich wzrokiem.
     - Nie obwiniajcie mnie, jeżeli coś jej się stanie! - warknął i teleportował się.
     - Co za palant!!! - warknęła Lily. - Arthemis nic nie będzie! - dodała, poprawiając zakupy w ramionach. - Wracajmy do zakupów - odwróciła się w stronę ulicy, żeby nikt nie zobaczył jej miny. Wierzyła, że Arthemis nie zrobiłaby czegoś, co by naraziło jej życie. I tyle! A James nie powinien udawać troskliwej kwoki, skoro sam był sobie winien, że Arthemis nic mu nie mówiła.

     Rose i Albus ruszyli za Lily, wymieniając niepokojące spojrzenia. Nie tylko dlatego, że martwili się, że Arthemis wejdzie na cmentarz, ale też dlatego, że jeżeli coś by się jej na nim stało, to profesor Lucian obdarłby ją ze skóry...

1 komentarz:

  1. Bardzo uroczy fragment z Rose i Scorpiusem. Dobrze ze Lucian zna sie na rzeczy i będzie w stanie nauczyć Arthemis jak kontrolować moce które posiada i jak rozwinąć nowe. Fajnie ze dorzucono fragment ze szkoleniem. Ciekawe rzeczy dzieją sie w przyszlosci, fajnie bylo czytać o tym jak oni sie "rozrosna" 😂

    OdpowiedzUsuń