Arthemis wróciła niemal zadowolona do dormitorium. Cyferki i
kolumny skakały jej przed oczami. Była zmęczona, mogła położyć się spać i do
tego była w dostatecznie dobrym humorze, że wyjęła list z szuflady i
postanowiła odpisać Jamesowi. Miała w końcu bezpieczny temat, który mogła mu
przekazać. To było takie żałosne... Szukać tematu, kiedy miała mu miliony
rzeczy do powiedzenia...
Zacisnęła pięść na
piórze, gdy przez chwilę ją to przytłoczyło. Potem wolno wypuściła powietrze. Zanurzyła
końcówkę w kałamarzu i przyłożyła do pergaminu.
James,
zgadzam
się, że powinniśmy porozmawiać. Wszystko to, o czym nie rozmawiamy narasta zbyt
szybko i nie długo będę miała wrażenie, że jesteś na innej planecie, a nie
tylko w innym mieście.
(Arthemis spojrzała na pierwszy akapit, którego napisanie jej
zajęło dwadzieścia minut i miała ochotę je od razu wymazać, bo odsłaniało ją za
bardzo. Zmusiła się jednak, żeby je zostawić.)
Jest
dużo rzeczy, które powinieneś wiedzieć. Opowiem ci o wszystkim, co dzieje się w
Hogwarcie, gdy tylko będziemy mogli bezpiecznie porozmawiać.
Ale
dowiedziałam się dzisiaj czegoś dziwnego, w co w życiu nie uwierzysz. Profesor
Algernon Andreas Lucian, o którym ci wspominałam (Tak, ten sam, który ma
nietypowe nawyki żywieniowe.) jest moim przodkiem. W piątym pokoleniu, czy coś
koło tego. Był bratem mojej pra pra pra pra prababki. Szkoda, że nie widziałam
miny ojca, gdy Lucian mu powiedział. Na pewno była bezcenna... W każdym bądź
razie uważam, że teraz mam na kogo zwalać winę, za to, że jestem taka porąbana,
nie sądzisz? Dobrze, że go lubię. Tak między nami, to nawet się trochę cieszę z
tego powodu. On mnie nie próbuje zmienić według swojego widzimisię, a to
rzadkość w mojej rodzinie. Powinieneś go poznać i pewnie pewnego dnia poznasz.
Daj mi znać, kiedy będziesz mógł
wyrwać się z Londynu,
Arthemis
Arthemis krytycznie
przyjrzała się listowi i ponieważ nie chciała się zastanawiać, jakie to
wszystko jest żałosne, schowała go do koperty, żeby się nie rozmyślić i
postanowiła poprosić, którąś z dziewczyn, żeby przy okazji go wysłała.
Miała dziwne wrażenie,
że w ostatnich chwili jednak by go nie wysłała...
Następnego dnia jeszcze
nie było odpowiedzi od Jamesa, spędziła dzień wkuwając kolejny rozdział 7
części podręcznika do transmutacji. Tradycyjnie poszła na wieczorny trening z
Lucianem, który wydawał się być jeszcze bardziej bezwzględny, teraz gdy
wiedział, że Arthemis jest zbudowana z takiej samej gliny jak on... W pewnym
momencie, gdy niemal wyrzucił ją przez okno podczas pojedynku, dziewczyna
chciała mu przypomnieć, że w przeciwieństwie do niej jest tak, jakby
nieśmiertelny i ma czterometrowe skrzydła, ale oczywiście to było poniżej jej
godności...
Lucian wydawał się być
cały czas zamyślony, aż w końcu powiedział, że dyrektor coraz bardziej martwi
się brakującym nauczycielem astronomii. Uczniowie już od ponad miesiąca nie
mieli żadnych zajęć, a przecież niektórzy siódmoklasiści mieli w tym roku
OWTMety. Pomimo tego, że wiedział, że czekają na kolejny "klucz", dał
ogłoszenie do gazety, że przyjmie kogoś na okres próbny.
Następnego dnia podczas
śniadania obserwowała stół prezydialny i zastanawiała się, czy to dobry pomysł,
gdy wylądowała przed nią sowa. Arthemis wzięła od niej list i zdziwiła się
grubością koperty. Zmarszczyła brwi, wyciągając list. W kopercie były również
jakieś zdjęcia. Z ciekawości wyjęła pierwsze i nie do końca wiedziała na co
patrzy. Była to jakaś wielka hala, wypełniona ludźmi i niebieskim światłem,
które odbijało się od lodowiska.
Wzięła do ręki kopertę i
początkowo się uśmiechnęła, jednak w miarę czytania jej oczy rozszerzały się z
szoku, niedowierzania i czegoś co budziło u niej śmiech gdzieś z głębi niej,
tak nieszczery, tak zabarwiony bólem, że zacisnęła zęby, żeby go nie wypuścić.
Arthemis,
chociażbyś była na innej planecie
to i tak bym cię znalazł, więc nie łudź się, że zdołasz się ode mnie uwolnić.
Nie
potrafię powiedzieć kiedy, ale na pewno zjawię się w Hogwarcie. Nie mam zamiaru
czekać na następny wypad do Hogsmead. Po prostu spodziewaj się mnie wieczorem w
tym tygodniu.
Przy
okazji sprawdziłem miejsce, które mi opisywałaś. Ktoś zauważył, że chyba nie
powinniśmy jechać na koniec świata, żeby się później rozczarować. Chciałem,
więc sprawdzić na jakimś przykładzie, jak to w ogóle wygląda... Byłem na
próbnych występach i nie wiem, czy jest to warte, żeby jechać aż do Rosji.
Chociaż może spróbowalibyśmy przejechać się na łyżwach? To może być ciekawe...
I
Antonette mówiła, że może warto by pójść do cyrku. Podobno mugole pokazują tam
sztuczki magiczne i robią inne rzeczy. Widziałem, jak jedna z akrobatek
wykonuje niesamowite rzeczy w powietrzu. Spodobałoby ci się to. To chyba taki
ich rodzaj magii.
Chcę
cię zobaczyć... Nawet nie wiesz, jak bardzo...
James
Arthemis wyszarpnęła zdjęcia z koperty i szybko je przeglądała, a
ten dziwny, nieśmieszny śmiech w niej narastał.
- Ty draniu! - warknęła, zrywając się z miejsca.
- Arthemis? - Lily podniosła na nią wzrok znad zadania domowego, które
uzupełniała na szybko z pomocą Rose.
- Daj mi pióro - powiedziała, rzucając na stół zdjęcia.
- Co się stało? - zapytała Rose, podając jej pióro.
- Nic - odparła obojętnie Arthemis. Odwróciła list od Jamesa i szybko
nakreśliła na nim kilka słów. Zwrotnie zaadresowała kopertę i oddała ją sowie,
która cierpliwe gryzła płatki śniadaniowe leżące w miseczce.
- Arthemis, przecież widzę, że coś się stało - upierała się
zaniepokojona Rose.
- Co ten kretyn znowu
zrobił? - rzuciła Lily.
- Nic - powtórzyła uparcie Arthemis, zakładając torbę na ramie i
odwracając się w stronę wyjścia.
Rose złapała ją za
nadgarstek.
- Arthemis! -
powiedziała ostro.
Arthemis spojrzała na
jej dłoń przytrzymującą jej rękę. Jej oczy pociemniały.
- Puść mnie -
powiedziała cicho, ale Rose przeszedł dreszcz od groźby ukrytej w jej głosie.
Rose przez dłuższą
chwilę próbowała wygrać tę bitwę na wzrok, ale w końcu delikatnie rozwarła
palce i patrzyła, jak Arthemis natychmiast odchodzi.
Lily wzięła do ręki
porzucone przez Arthemis zdjęcia. Lodowisko? Hmm, musiały to być, jakieś
występy, ale czemu Arthemis tak się wkurzyła? Na jednym ze zdjęć był James,
wpatrujący się w pokaz. Czyli ktoś musiał mu zrobić to zdjęcie... Lily wzięła
następne i zobaczyła, jakąś wykwintnie ubraną blondynkę, którą uchwycił kąt
obiektywu, jakby nie miała być pierwotnie na zdjęciu, tylko przez przypadek
weszła w kadr. Następne zdjęcia już niczego nie ukrywało. To na pewno była ta
sama blondynka, przed wejściem do wielkiej sportowej hali. To nie było
wszystko. Dalej były zdjęcia z wielkiego namiotu, wypełnionego ludźmi, którego
centrum była wielka arena. Zdjęcia były kiepsko wykonane, jakby ktoś robił je w
pośpiechu w międzyczasie. Lily pokręciła głową i podała je Rose.
- Czy on naprawdę zawsze był taki głupi? - zapytała, przerzucając
zdjęcia. - Czy stał się dopiero taki, bo ktoś kopnął go w głowę na szkoleniu
aurorów.
- Nie wiem - powiedziała mrocznie Lily, wpatrując się w sowę, która
odbiła sie od stołu i poleciała, unosząc list Arthemis. - Ale na pewno nie
zdaje sobie sprawy z tego, co zrobił...
List był krótki.
Nie
przyjeżdżaj. Nie chcę cię widzieć.
Arthemis.
Arthemis nie pojawiła się na zajęciach przez cały dzień. Po prostu
zapadła się pod ziemię. Najgorzej było Rose wysiedzieć na obronie przed czarną
magią, gdzie profesor Lucian wpatrywał się w puste miejsce Arthemis, jakby
znalazł czarną dziurę w swojej klasie.
Lily nie mogła usiedzieć
na miejscu podczas obiadu.
- Jak nie pojawi się do kolacji to sprawdzę Mapę Huncwotów - mruknęła
do Rose.
- Zostawcie ją - powiedział Albus, nie podnosząc wzroku znad talerza.
- Jest na terenie szkoły...
- Skąd wiesz?
- Widziałem ją. Jeżeli nie chce teraz nikogo widzieć, to tylko ją
wkurzycie. Wiecie, że nie chce, żeby ktoś widział ją w takim stanie...
Lily westchnęła ciężko i
pokiwała głową, zgadzając się z tym stwierdzeniem. Arthemis nie chodziło o to,
żeby uciec z lekcji, czy stłumić gniew. Prawdopodobnie ukryła się dlatego, że
widoczne były wszystkie jej słabości, a tego nie cierpiała.
James cały dzień był
wyjątkowo niespokojny. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, nie mógł się skupić na
najprostszych zadaniach. Dwukrotnie został objechany z góry na dół przez
szkoleniowców. Jeszcze się to chyba nie zdarzyło, więc pozostali chłopacy z
grupy mieli nie bywałą frajdę z tego powodu i dogadywali mu jeszcze pod koniec
dnia.
Wcale nie pomagało to,
że Antonette skakała dookoła niego, jakby był jakimś zranionym dzieckiem.
Denerwowało go to bardziej niż normalnie. Próbował jej już wielokrotnie
powiedzieć, żeby odpuściała sobie takie zachowanie, bo przecież są na szkoleniu
aurorów, ale jakoś nie docierało to do niej. Machała na niego ręką ignorując go
w typowo amerykański sposób i powtarzała, że: Każdy facet potrzebuje
rozpieszczania...
Może i tak, ale nie
każdy akurat od niej, prawda?
Bawiła go tym swoim
zaangażowaniem we wszystko. Potrafiła przejąć się nad każdym najmniejszym
zranieniem człowieka w ich zespole. Zalać się łzami, przy każdej wzruszającej
historyjce kolegów i skopać im tyłki, jak się zaczynali kłócić. Była
zdecydowanie człowiekiem grupy. Lubiła być otoczona ludźmi i lubiła, jak
wszyscy dookoła niej byli zadowoleni.
Tylko, że James wolał,
jak ktoś nim potrząsał, żeby się nie obijał, a nie tylko hołdował jego własnemu
lenistwu.
Westchnął z ulgą, gdy
ten dzień w końcu dobiegł końca. Przebierali się po ostatnim wysiłkowym
treningu w szatni. Ethan - jeden z uczestników, starszych od niego, klepnął go
w plecy wychodząc i krzyknął: Jutro będzie lepiej!
James miał taką
nadzieję. Zawiązał sznurówki i włożył kurtkę. Antonette zajrzała przez drzwi.
- Wychodzimy?
Nie miał specjalnie
ochoty na towarzystwo, ale zazwyczaj Antonette znikała, gdy dochodzili do jego
mieszkania. Skinął głową.
- Coś się stało? Może zaczynasz chorować? - wyciągnęła rękę, żeby
sprawdzić mu czoło, ale się wymknął.
- Nic mi nie jest - przeszli przez całe ministerstwo magii.
- Może pójdziemy się napić do pubu? Dawno nie byliśmy... No, chodź!
Poprawi ci się humor! - zachęcała.
- Wierz mi... To nie takie proste. Poza tym chce, jak najszybciej
wrócić do domu - i zobaczyć, czy dostałem odpowiedź od Arthemis... - dokończył
w myślach.
Antonette zacmokała
niezadowolona, gdy wyszli w końcu na ciemne, listopadowe ulice Londynu. Pogoda
wyglądała na taką, która zaraz się wścieknie i poczęstuje ich deszczem ze
śniegiem.
Odruchowo wzięła go pod
ramię, gdy szli, ale się wyswobodził.
- Nette, naprawdę nie mam dzisiaj ochoty na żadne towarzystwo... - no
może z jednym wyjątkiem...
- Nie powinieneś pozwolić, żeby cię to tak dołowało - rzuciła,
zatrzymując się. - Ona jest tam, a ty jesteś tu! Przechodzisz ważne szkolenie,
nie może zrozumieć tego, że to wymaga od ciebie poświęcenia i zaangażowania?
- Jeżeli mówisz o
Arthemis, to wierz, mi, że kto jak kto, ale akurat ona nie stanęłaby na przekór
szkoleniu, chociaż miałoby się odbyć na biegunie południowym...
- Skoro tak, to dlaczego w ogóle nie interesuje jej to, że może cię
rozpraszać swoimi humorami?! Powinna być przygotowana na to, że nie masz czasu
i jesteś daleko. Zacznie żądać, rzeczy, przez które będziesz musiał zrezygnować
z samego siebie i swoich celów, a jak nie będziesz chciał to po prostu cię
zostawi...
James stanął.
- Nie masz pojęcia o
kim, i o czym mówisz - powiedział cicho. - Odległość i czas nie mają tu
znaczenia...
- Mają... tylko ty jeszcze o tym nie wiesz - powiedziała gorzko. -
Widzieć, że ktoś cię zostawia... tylko dlatego, że tak jest łatwiej niż to
przetrwać, zostawia w tobie takie ślady, że nigdy już nie usuniesz ich z
myśli... - objęła się ramionami, jakby było jej zimno.
James westchnął i objął
ją pocieszająco ramieniem. Młodsze siostry były takie wrażliwe...
- Jeżeli mówisz z doświadczenia, to ten dupek nie był ciebie wart...
Usłyszał, jak wypuszcza
powietrze. Była jego wzrostu, więc nie musiał spuszczać wzroku, żeby patrzeć
jej w oczy. Przez chwilę był nieobecny duchem, gdy pomyślał z czułością, że
lubi sposób w jaki Arthemis unosi głowę, żeby móc spojrzeć mu w oczy...
W tym czasie Antonette
przytuliła się i objęła go w pasie. Sztywno opuścił ręce.
- Nette? Jest zimno i muszę iść...
- Wiem - mruknęła, stłumionym głosem, a James czując się bardzo
nieswojo, miał nadzieję, że nie będzie musiał jej odsunąć siłą. Zesztywniał
cały, gdy poczuł jej usta na obojczyku i zanim zdążył zrobić krok w tył, objęła
go za szyję i przywarła ustami do jego ust. Przez jedną chwilę był tak
zaskoczony, że po prostu stał jak słup, a potem ogarnął go chłód. Siłą rozwarł
jej palce, zaciśnięte na szyi i odsunął się. Szok opóźniał jego reakcję.
Rozmarzony wzrok Nette,
zatrzymał się na jego wyciosanej w kamieniu twarzy. Jakby nagle zdała sobie
sprawę, zasłoniła dłonią usta.
- Boże, co ja zrobiłam?!
James, przepraszam... Nie chciałam... To znaczy, chciałam, ale nie w taki
sposób... - zrobiła krok w jego stronę, ale się cofnął. Zatrzymała się. - Wiem,
że masz dziewczynę, ale... nie mogę nic poradzić na to, że cię lubię...
James ją wyminął bez
słowa.
- James?! Oj, to był wypadek!! James!!!
James był w ciężkim
szoku. Nie wiedział, czy bardziej buzuje w nim gniew, czy niedowierzanie.
Wytarł dłonią usta. Bolało go serce, które miało zbyt szybki rytm. Myśli goniły
jedna, drugą, a gdzieś pod tym czaił się strach. Oblewał się zimny potem na
myśl o tym, co może się stać, jeżeli Arthemis się dowie. Zrobiło mu się
niedobrze.
Niemal nieprzytomnie
doszedł do kamienicy, w które mieściło się stare mieszkanie, należące dawniej
do Syriusza Blacka. Z gzymsu ostatniego piętra sfrunęła jego sowa. Usiadła mu
na ramieniu i oddała mu list.
James wstrzymując oddech
otworzył go, a potem zaczął kląć na czym świat stoi. Przestraszona sowa
odfrunęła, w tym samym momencie, w którym James się teleportował.
James unosił się na
skrzydłach wściekłości, niemal równie efektywnie jak na wiatrach. Uparcie
ignorował mdlące uczucie w żołądku. Wściekłość łatwiej mu było zaakceptować. W
ciemnościach nie widział ani bramy Hogwartu, ani błoni nawet, gdy frunął nad
nimi. Wyhamował w ostatniej chwili przed zamkniętym oknem dormitorium
dziewcząt. Widział, że Rose i Lily są w środku i o czymś zawzięcie dyskutują.
Przestraszyły się.
Walnął skrzydłami w
szkło.
Lily ruszyła w jego
kierunku, ale Rose ją zatrzymała i zaczęły się o coś kłócić.
James odfrunął, a potem
rozpędził się na okno i tuż przed zderzeniem zmienił się z powrotem w
człowieka. Przeleciał przez szybę, a opiłki szkła posypały się po całym pokoju.
- JAMES?!
- Zwariowałeś?! To własność szkoły!! - wrzasnęła Rose, osłaniając
twarz.
- Jesteś animagiem?! - jednocześnie krzyknęła Lily. - Ojciec wie?!
James się wyprostował.
- Gdzie ona jest - warknął, przechodząc od razu do rzeczy.
Lily założyła ręce na
piersi.
- Uważaj, bo ci powiem...
Twarz jej brata w ogóle
nie przypominała tej, którą znała. Była mroczna i wściekła. Złapał ją za
nadgarstek.
- Gdzie jest Mapa?!
- Puść mnie! - krzyknęła Lily. - James, to boli!
- Albo mi powiedz gdzie
jest Arthemis, albo daj tę durną Mapę!
- Powiem tacie!
- Proszę bardzo - powiedział James. - Jestem ciekawy, co zrobi... Nie
mamy już pięciu lat...
- A ty nie zachowujesz się jakbyś miał dziewiętnaście - odwarknęła
Lily i próbowała wyswobodzić rękę. - Nie wiem, gdzie ona jest! - wykrzyknęła w
końcu. Wyszarpnęła się, mrugając szybko, by ukryć łzy upokorzenia, wściekłości
i bólu.
- Daj mi mapę...
Lily uparcie wpatrywała
się w podłoże.
- Nie wiemy, gdzie jest Arthemis... Zniknęła zaraz po śniadaniu i nie
pojawiła się na lekcjach - powiedziała Rose. - I zgadnij czyja to wina...?
James spojrzał na nią
wzrokiem, od którego przeszły ją dreszcze, ale nie cofnęła się.
- Nie przestraszysz mnie. Widziałam dzisiaj rano Arthemis i nie jesteś
nawet w połowie, tak straszny jak ona...
James zmrużył oczy.
- Ustalmy coś - powiedział zimny głosem. - Mogę spokojnie,
niezauważony przejść do miejsca, w którym się znajduje, albo przejść, jak cholerna
plaga przez ten zamek, tak, że do końca miesiąca nie wytłumaczysz dyrektorowi,
co to było...
Przez chwilę mierzyli
się z Rose wzrokiem. W tym czasie Lily powiedziała:
- Sprawdzę, gdzie ona jest... Ale jeżeli zranisz ją jeszcze bardziej,
nie wybaczę ci tego...
- Nie jest zraniona tylko wkurzona - warknął James. - I nie mogę nic z
tym zrobić dopóki, do cholery nie powiecie mi, gdzie ONA JEST!
- Przestań wrzeszczeć! - fuknęła na niego Rose. - Robisz na zewnątrz,
co ci się żywnie podoba, podczas gdy Arthemis jest zamknięta w tym zamku, co
dostatecznie ją dobija, a ty masz klapki na oczach i tylko to wszystko
pogarszasz!
- Nie masz pojęcia o czym mówisz! Jeżeli ja to pogarszam to Arthemis
też, bo zamiast wykorzystać okazję, kiedy możemy się spotkać ona stroi fochy!
- Na miłość boską James! Jesteś taki głupi! - warknęła Lily. - Malfoy
jest bardziej wrażliwy niż ty! Obraziłeś ją, jako dziewczynę w każdy możliwy
sposób!
- A ty akurat się na tym znasz - odwarknął James, wyrywając jej mapę.
- To nie wasza sprawa, więc trzymajcie się od tego z daleka!
Poszukał Arthemis na
mapie, rzucił papier na łóżko i poszedł w kierunku drzwi.
Rose niespodziewanie
wepchnęła mu kopertę do ręki.
- Zabierz to ze sobą i nie pokazuj więcej Arthemis - rzuciła. James
rozpoznał kopertę ze zdjęciami, które przygotowała dla Arthemis Antonette.
Włożył ją do kieszeni dla świętego spokoju.
Lily złapała go za rękę.
Spojrzał na nią ostro, ale zamiast poprzedniego ognia w jej oczach, zobaczył
niepewność i obawę.
- Nie zrań jej... proszę...
James wziął głęboki
uspokajający oddech, a potem objął ją za szyję i przyciągnął. Pocałował ją w
skroń.
- Przepraszam, Lil... Nie jestem dziś sobą. Nie mam zamiaru jej
zranić... Próbuję wszystko to poukładać...
Otworzył drzwi i zmienił
się w jastrzębia, który swobodnie pofrunął nad klatką schodową. Było słychać
poruszenie, które wywołał w Pokoju Wspólnym olbrzymi ptak.
- Może rzeczywiście wszystko się ułoży - westchnęła Lily, obgryzając
paznokcie. Zerknęła na Rose, która miała wyzutą z wszelkich emocji twarz.
- On ją zrani - powiedziała.
- Nie mów tak...
- Jest zbyt zdenerwowany, żeby rozegrać na spokojnie, a ona zbyt
roztrzęsiona, żeby zobaczyć to wszystko, czego on nie umie jej powiedzieć...
Lily spojrzała na nią
zszokowana.
- Musimy coś zrobić.
Rose pokręciła głową.
- Tylko to pogorszysz, jeżeli wejdziesz między nich... A poza tym, kto
wie? Może jednak dadzą radę? A może potrzebują przerwy?
- Naprawdę mówisz o Arthemis i Jamesie?! O naszej Arthemis i naszym
Jamesie?! Nie mieli już za długiej przerwy?!
- Nie wiem Lily -
westchnęła Rose, zakrywając twarz dłońmi. - Ale czarno to widzę...
James przefrunął do pierwszego lepszego tajemnego przejścia, a
potem przebiegł nimi aż do wschodniej części zamku. Arthemis nie była w sali
muzycznej, tylko w jakiejś klasie w jednej z mniejszych wież. Trochę żałował,
że nie ma jej tam, gdzie kryło się tyle ich wspólnych wspomnień. Może czułby
się pewniejszy...
Swoją drogą spotkanie z
dziewczynami i to, co powiedziały, mocno podkopały jego pewność siebie. Chciał
mieć już to wszystko za sobą. Nie zapukał, po prostu otworzył drzwi.
Wszedł do niewielkiej
wieży. Okrągłego pomieszczenia, które nie przypomniało innych wież. Miało
wysoki sufit i okna aż do dachu, pokrywające całe ściany. Strzeliste, ogromne,
wpuszczające do środka ciemność nocy. James miał wrażenie, że wszedł do
szklarni. Wysokie świeczniki oświetlały pomieszczenie, które po prostu tonęło w
papierach i książkach. Porozkładane były one na podłodze i niewielu meblach.
Oprócz starej szafy i krzesła nie było tu nic więcej. Większość luźnych
pergaminów pokrytych było drobny pismem Arthemis.
Ona sama stała przy
jednym z okien z ogromną księgą w rękach tyłem do niego. W całym jej ciele
wyraźnie widział sztywność. Miał chwilę, żeby przyjrzeć się jej. Rękawy białej
koszuli podciągnęła do łokci. Widział delikatny zarys mięśni jej przedramion.
Wyglądała, jakby była w formie, ale widział też, nisko osuniętą na biodra
spódniczkę, co świadczyło o tym, że znowu schudła. Poczuł ucisk w sercu, kiedy
zauważył, że jej ramiona jeszcze bardziej się usztywniły.
Arthemis zaśmiała się
cicho, ochryple i złowieszczo. Powoli odwróciła się do niego.
- Nie wierzę... - powiedziała zimno.
James cały się zjeżył,
słysząc jej ton. Zatrzasnął za sobą drzwi.
- To uwierz!
- Nie mam ochoty z tobą rozmawiać - powiedziała, zamykając książkę i
ruszając do drzwi.
- Ale porozmawiasz - powiedział, zaciskając dłoń na różdżce w
kieszeni. Dookoła niej zamknęła się złota klatka. Arthemis zerknęła na nią
uważnie. Nie mogła jej ruszyć, nie wywołując pożaru. Miesiące jej ciężkiej
pracy poszłyby na marne. Odwróciła się tyłem i usiadła na podłodze.
- Możesz mówić. Ja nie musze ci odpowiadać...
James przez chwilę
zaniemówił. Nie do końca wiedział, co powiedzieć. W sumie nie rozumiał, o co tu
chodzi... Arthemis stała się zamknięta w sobie, zdystansowana, uparta i... Nie
umiał jej rozszyfrować.
- Myślałem, że masz mi
coś do powiedzenia... - rzucił zaczepnie.
- Nie teraz - odparła cicho, otwierając księgę. - Nie umiem się
kontrolować, dlatego nie mam zamiaru z tobą rozmawiać. Boję się, że urwę ci
głowę...
- Chcesz, żeby tak
zostało? - rzucił. - Mamy się wkurzać na siebie do końca świata? Ja nawet nie
wiem, o co jesteś zła! Porozmawiaj ze mną!
Nastała chwila ciszy.
Potem Arthemis zamknęła z hukiem książkę i wstała.
- Wypuść mnie - powiedziała.
- Nie.
- Nie wyjdę stąd, więc wypuść mnie do cholery, albo wysadzę tę wieżę!
- warknęła.
James zdjął zaklęcie, a
Arthemis zaczęła krążyć po sali.
- No, więc słucham - rzuciła. - Czemu przyjechałeś? Czemu jesteś taki wkurzony? I czemu tak
nagle zebrało ci się na poważną rozmowę?
James ponownie zaniemówił.
- Jeszcze się pytasz?! Po tym "uroczym liściku", który
dostałem?! Co cię ugryzło?! Niby, co miało znaczyć, że nie chcesz mnie
widzieć...
- Dokładnie to, co zrozumiałeś. Nie chciałam cię widzieć. Nadal nie
chcę cię widzieć, bo jestem w stanie powiedzieć i zrobić rzeczy, których nie
będę mogła cofnąć! - warknęła. - A to, że nadal nie rozumiesz dlaczego, tylko
to pogarsza.
- Więc mi wytłumacz!
- Naprawdę muszę?! - krzyknęła z niedowierzaniem. - Uważasz, że twoje
zachowanie jest w porządku? Że nie ma w nim nic dziwnego i złego?!
- Tak! - powiedział uparcie.
Zamrugała, jakby nie
rozumiała, trzyliterowego słowa. Opadły jej ręce. Zagotowało się w niej, jak w
kociołku z eliksirem wybuchowym.
- Więc po, co przyjechałeś? - zapytała cicho. - Czego ode mnie chcesz?
- Żebyś mi zaufała.
Zaśmiała się niewesoło.
- Och, ufam ci i może to właśnie jest mój największy błąd - Arthemis
spojrzała przez szybę na ciemność nocy.
- Na Merlina, Arthemis! Powiedz mi prosto z mostu, o co ci chodzi! Czy
to wszystko z powodu Antonette?!
W umyśle Arthemis
nastąpiło spięcie. Jej świat stał nagle dziwnie czysty i zimny.
- Czy zrobiła coś, żeby cię obrazić? - James wiedział, że zrobiła, ale
miał nadzieję, że Arthemis nigdy się o tym nie dowie...
- Antonette... - powiedziała powoli. - Jest naprawdę sprytna... Muszę
jej to przyznać... Obojętnie, co zrobię. Obojętnie, co powiem... I tak to do
ciebie nie dotrze...
James ledwie ją słyszał.
Ale jednak słyszał. Podszedł bliżej.
- Dlaczego jesteś do niej taka uprzedzona? Zawsze otaczały mnie
dziewczyny. Zawsze było ich dużo... I nigdy nie traktowałaś ich tak, jak jej...
- Boże! James, naprawdę nie widzisz jaka ona jest?! Każdy ruch! Każda
sytuacja jest tak dokładnie przez nią wykalkulowana, że zaczynam się
zastanawiać, czy nie jest wróżbitką! - warknęła Arthemis, odwracając się do
niego.
- O czym ty mówisz?
- Sposób w jaki cię dotyka, dokładnie tak, żebym to zobaczyła! Jej
dwuznaczne wypowiedzi, które mają mi dać do myślenia! Jej przypadkowe ruchy,
które sprawiają, że "niechcący" jej dotykasz!
James zamrugał
zdziwiony.
- Arthemis... może z powodu tego, że jesteśmy rozdzieleni to wszystko
jest dziwne - zaczął uspokajająco. - Ale wydaje ci się, że...
- Nie wydaje mi się! - krzyknęła. - Wiem, że to prawda!
James złapał ją za
nadgarstek.
- Czytałaś jej w myślach? - zapytał ostro.
- Nie! - powiedziała, próbując się wyrwać. Zraniona tym, że ją o to
podejrzewał. Jej umysł stawał się raz zimny, raz gorący. Było jej niedobrze.
Chciała odetchnąć świeżym powietrzem...
- Antonette jest jaka jest. Czasami jest upierdliwa z powodu swojej
otwartości... A przez większość czasu, w ogóle nie myśli o tym, co robi, po
prostu to robi... To nie znaczy, że celowo, chce ci zaszkodzić!
- Czemu jej bronisz?!
- Nie bronię jej! Próbuję ci wytłumaczyć jaka jest, bo zaczynasz mieć
paranoję!
- Nie mam paranoi! Puść mnie! - krzyknęła.
- Nie puszczę, dopóki mnie nie wysłuchasz - powiedział James, siląc
się na spokój.
- TY, NIE SŁUCHASZ MNIE! Nie rozumiesz!
- Rozumiem, że czujesz się niepewnie, ale nie wiem, skąd się to
bierze! Wiesz, że nie ma nikogo innego! Tylko ty... A ja nie zrobiłem nic
złego...
- Przywiozłeś ją tu! - wykrzyczała, szarpiąc rękę i czując dreszcze w
całym ciele. - Muszę wyjść...
- Nie waż się - warknął
i złapał ją za drugi nadgarstek. - Arthemis, jestem na skraju wytrzymałości!
Przysięgam ci, że nic między mną a nią nie ma i nigdy nie będzie. Jest tylko
koleżanką! Jeżeli tak bardzo ci przeszkadza, nigdy więcej nie przywiozę jej
tutaj!
- Myślisz, że tylko o to chodzi?! - krzyknęła z niedowierzaniem.
- A nie?! - ryknął ogłupiały, potrząsając nią.
- Nie... - powiedziała spokojnie, jakby opadły z niej wszystkie siły.
Oddychała trochę za szybko.
- Więc uspokój się i powiedz mi po kolei, o co chodzi... - rzekł,
przez zaciśnięte zęby.
- Właśnie o to, James - powiedziała cicho, - że muszę ci to
tłumaczyć... Jestem tym zmęczona... Układaniem, uważnych, wyważonych odpowiedzi
na twoje listy. Czytaniem każdego następnego... Zastanawianiem się, czy w
kolejnym liście dostanę wiadomość, że to koniec, czy po prostu kolejną opowieść
o tym, jak świetnie się bawiłeś z Antonette...
James rozluźnił uchwyt,
chwycił jej dłoń. Jej dłoń lekko drżała. Dotarło do niego, jak trudne musiało
być dla niej, czytanie o tym wszystkim, co robili na szkoleniach, gdy sama
chciała tam być, a zamiast tego tkwiła zamknięta w zamku...
- Gdzie następnym razem
ją zabierzesz? Co razem zrobicie? - usłyszał, zamyślony. - Co będzie w
następnym liście? - Na wierzch jego myśli wypłynęło wspomnienie dzisiejszego
wieczoru i tego, co zrobiła Antonette. Postanowił, że nigdy nie pozwoli temu
ujrzeć światła dziennego. Wymaże pamięć Antonette jeżeli będzie trzeba...
Poczuł, że trzyma w dłoni
bryłkę lodu. Spojrzał na swoją dłoń, która pokryła się szronem, podobnie, jak
dłoń Arthemis. Odruchowo ją puścił i spojrzał jej w twarz.
Pod jasną cerą, zrobiła
się tak blada, że niemal przezroczysta. Jej oczy stały się ogromne i szkliste
od szoku. Odwróciła się do okna. Usłyszał, jak gwałtownie wciągnęła powietrze i
zakryła dłonią usta.
Zrozumiał. Trzymał ją za
rękę, gdy przypomniał sobie, jak Antonette go pocałowała.
- Widziałaś... - stwierdził.
Zatrzęsła się.
- Arthemis... daj mi wyjaśnić... - powiedział powoli, jak leśniczy
podchodzący do rannego zwierzęcia, które może uciec i jeszcze bardziej się
zranić, albo pogryźć go, broniąc się. - To był wypadek...
Arthemis wpatrywała się
w szybę, w której odbijało się światło świec i oblicze Jamesa. Ale tak naprawdę
widziała tylko ciemność i obraz, którego jej umysł nie chciał zaakceptować.
Przebiegł ją lodowaty dreszcz, za którym krwią podążyła ognista lawa.
Nie! Nie! Nie! Nie! -
powtarzała w umyśle, jak uspokajającą kołysankę. - To się nie wydarzyło
naprawdę...
- Arthemis... ona po prostu...
- Zrobiłeś coś takiego... i mimo to tu przyjechałeś - wychrypiała. -
Jak okrutny możesz być?
- Próbuję ci powiedzieć, że nic nie zrobiłem... Antonette była
zdezorientowana...
Arthemis zacisnęła
dłonie na parapecie.
- Wyjdź - powiedziała cicho.
- Pozwól mi wyjaśnić... - zaczął, a w jego głosie dało się słychać
drżenie.
- Wyjdź - powtórzyła głośniej.
- Arthemis... proszę... nie rób tego... - wykrztusił.
- WYJDŹ - przeliterowała, zaczynając się trząść.
- Wiem, że nie chcesz
teraz słychać, ale wszystko ci wytłumaczę, gdy będziesz chciała - powiedział,
czując oblewa się zimnym potem. Do cholery, od czasu turnieju nie czuł się tak
przerażony. - To nie może być koniec... Wyjdę
i nie wrócę, ale będę czekał, aż do mnie przyjdziesz...
- WYNOŚ SIĘ!! - wrzasnęła z histerią w głosie.
Wyciągnął rękę w jej
kierunku, ale cofnął ją, chociaż serce mu pękało i wyszedł, zatrzaskując za
sobą drzwi.
W momencie, w którym
usłyszała trzask z jej nosa trysnęła krew. Usunęła się po ścianie i zaczęła
kaszleć. Na jej dłonie wyleciały krople krwi. Wszystko zaczęło wirować. Papiery
i książki dookoła niej oszalały.
Spokojnie, spokojnie,
spokojnie... powtarzała sobie w myślach, walcząc o oddech.
A wtedy znowu ten obraz
wypłynął na wierzch i jej umysł utonął w świetle tak lodowato białym, jak
rozbłysk błyskawicy.
Arthemis najpierw
usłyszała ćwierkanie nielicznych zimowych ptaków. Zacisnęła powieki, gdy
przedarło się do niej oślepiające światło poranka. Poczuła obrzydliwy, metalowy
smak w ustach, przyprawiający o mdłości i ból w każdej kości. Jej skóra była
przemarznięta, jakby spędziła noc na zewnątrz.
Potem było jeszcze
gorzej, bo do bólu fizycznego była przyzwyczajona. Gdy jej umysł zalały obrazy
i słowa, zaczęła się trząść i kołysać, jak narkoman. Mamrocząc pod nosem, że to
był tylko bardzo zły sen.
Gdy zdołała się już o
tym przekonać, uchyliła po wieki, zobaczyła przed sobą zwoje pergaminów i
grzbiet leżącej przy nosie książki. Uniosła się na ręce.
Wnętrze wieży wyglądało,
jakby przeszło przez nie tornado. Pergaminy były porozrzucane, podobnie jak
stare tomiszcza, których używała do nauki. Jej odręczne notatki fruwały
swobodnie po pomieszczeniu.
To nadal może być tylko
sen, przekonywała się. Wstała i spojrzała po sobie. Jej biała szkolna bluzka
była czerwona od posoki i śmierdziała zgniłą krwią. Miała fioletową od zimna
skórę.
A więc dostała ataku...
Mogła go dostać na skutek snu, prawda? Okropnego snu, w którym James powiedział
urywanie, że "To... koniec" i "Wyjdę i nie wrócę...". A ona
kazała mu się wynosić, bo...
Arthemis zamarła, gdy
sobie przypomniała. Zamknęła oczy, mając nadzieję, że to dalszy ciąg snu, a
potem odwróciła się powoli.
Powietrze gwałtownie
uciekło z jej ust. Usta zaczęły drżeć niekontrolowanie, więc przykryła jej
dłońmi. Wysokie, strzeliste okna, sięgające aż do sufitu, były popękane siecią
gęstych pajęczych pęknięć. Wszystkie, co do jednego, jakby jakiś furiat
próbował je rozbić w drobny mak.
Było to bardzo bliskie
prawdy. Furia, która ją ogarnęła. Furia, której nie umiała stłumić... Jej moc,
która wydostała się spod kontroli...
Arthemis przez chwilę
wyobraziła sobie, co by się stało, gdyby James został w środku i padła na
kolana. Przypomniała sobie odgłos zatrzaskiwanych drzwi i coś w niej pękło, a
razem z tym czymś, wszystkie szyby w wieży. Pokój zalał deszcz opiłków i
ostrych krawędzi. Poczuła przecięcie na policzku i poddała się temu.
Była... potworem.
James szedł jak lunatyk przez zamek. Gdzie niegdzie słyszał
jeszcze głos, ale większość studentów udało się już do swoich domów. Wyszedł z
zamku, a potem przeszedł przez błonia, bramę, Hogsmead. Szedł długo. Dopiero,
gdy wszedł na ruchliwą szosę, na której w ciemności otrąbił go, jakiś mugolski
samochód, zdał sobie sprawę, że jest środek nocy, a on jest już daleko od
szkoły, w której zostawił wszystko, co dla niego ważne.
"Wynoś się!"
Wzdrygnął się
przywołując ten histeryczny, wściekły krzyk.
Odrętwienie, zaczęło
odpływać. Zastąpione przez złość. Łatwiej mu było ją przyjąć, niż mdlące
poczucie winy.
Nie miała prawa, go
wyrzucić! Mogła go chociaż wysłuchać do końca!
Ale była wtedy taka
krucha, że bał się, że ją złamie...
Do cholery, powinna
wiedzieć, że nigdy by czegoś takiego nie zrobił! To był cholerny wypadek! Ta
dziewczyna po prostu się o niego oparła! A Antonette jeszcze się od niego
nasłucha! Miał ochotę ją udusić!
Tak, nie był bez winy.
Naprawdę, zdawał sobie z tego sprawę i gotowy zrobić wszystko, żeby Arthemis mu
wybaczyła, ale do tego musiałaby chcieć go wysłuchać... Dlatego dobrze, zrobił
dając jej czas. Będzie czekał, gotowy paść na kolana, aż do niego przyjdzie.
Byle nie trwało to zbyt
długo...
Lily wrzasnęła na widok Arthemis, która zakrwawiona weszła do
dormitorium.
- Dzień dobry - powiedziała spokojnie, wyjęła zmianę ubrań i poszła do
łazienki dziewcząt.
Lily po chwili pobiegła
za nią, słysząc przy okazji krzyk Rose.
- Co się stało? -
zapytała.
- Nic. Muszę się umyć, więc...
- Arthemis wskazała im dłonią drzwi.
- Jesteś ranna.
- To tylko krwotok z nosa. Naprawdę. Możecie mi przynieść coś ze
śniadania? Przyjdę od razu na lekcje...
Ponieważ je o coś
poprosiła, skierowały się drzwi, jednocześnie bojąc się zapytać o to, co
wydarzyło się z Jamesem i o pustkę, w jej oczach, która przypominała im
Arthemis z początków znajomości. Zamkniętą w sobie i otoczoną szczelnym,
dziesięciometrowym murem, który porastały róże z ostrymi kolcami.
Arthemis weszła pod
prysznic i puściła gorącą wodę. Pozwoliła jej spływać po ciele, aż zrobiła się
zupełnie zimna. Przypomniała sobie, jak James trzymał ją tutaj, mącząc i ją i
siebie, płaczącą i roztrzęsioną z wysoką gorączką.
Coś w niej zadrżało. To
była ta dziwna cząstka, którą zamknęła głęboko w sobie. Ta Arthemis, która nie
była w stanie tego wszystkiego znieść i się z tym pogodzić. Ta sama, która
stanowiła 70% niej, pozostawiając sama skorupę, maskę i determinację. Ta
Arthemis płakała mocno i bez przerwy i nadal klęczała przed popękanymi wysokimi
oknami, pomimo tego, że ta która stała pod lodowatą wodą nie uroniła do tej
pory ani jednej łzy.
Położyła rękę między
piersiami, jakby chciała tę cząstkę siebie utulić i uspokoić.
- Naprawię to wszystko... przysięgam. Pewnego dnia, gdy już nic nie
będę mogła zrobić... wypuszczę ci, abyś mogła płakać, aż twoje serce się
uspokoi... Ale teraz mam wojnę do wygrania...
Arthemis zamilkła,
zastanawiając się, czy już pochłonęło ją szaleństwo, czy to dopiero jego
początek.
Gdy zamykała oczy
widziała pękniętą szybę i odbijającą się w niej twarz Jamesa. Nie spała, nie
miała ochoty jeść i chociaż odpowiadała krótko na zadawane jej pytania, nie
rozmawiała.
Gdy po raz kolejny
wstała przed świtem, po kolejnej nocy pełnej półsnów, i po raz kolejny
wybiegała z zamku, by biegać i zabić każdą myśl, zaczęła opadać z sił. Jednak
jej determinacja nie osłabła. Nadal pokrywała notatkami pergaminy i układała je
w małej wieżyczce, którą sobie po prostu przywłaszczyła. Kończyła już
opracowywać tematy ze wszystkich przedmiotów i lat oraz ćwiczyć praktyczne
zaklęcia, więc wiedziała, że wkrótce będzie gotowa... Marzyła o tym, równie
mocno, jak o tym, że będzie bez strachu mogła stanąć na przeciwko Jamesa i po
prosić go, żeby zaczęli od nowa.
Zdjęcie srebrnej
obrączki z lewej ręki sprawiło jej fizyczny ból, jakby ktoś odcinał jej cały
palec. Nie mogła się jednak zmusić, żeby ją odłożyć, więc zawiesiła ją na
łańcuszku obok wisiorka, który podarował jej Jamesa.
Jeszcze się po tym nie
otrząsnęła, gdy stanęła kilka dni później przed gabinetem profesora Luciana, na
kolejną ich lekcje. Lucian rzucił jej tylko jedno uważne spojrzenie z nad
ksiąg, które tym razem sam uzupełniał. Już to było podejrzane.
- Nie zapraszałem cię tutaj - powiedział chłodno.
- To dzień moich korepetycji.
- Nie sądzę, żebyś na nie zarobiła... - odparł, wracając do
uzupełniania ksiąg zamiast niej.
- Nadrobię to - obiecała. - Musi mnie Pan nauczyć kontroli.
Manipulacji moimi mocami w taki sposób, żeby nie mogły uruchomić się bez mojego
sygnału... Muszę umieć to robić. Od tego zależy... wszystko...
Lucian uniósł brew.
- Nie - odparł bezlitośnie.
- DLACZEGO?! - rozzłościła się.
- Bo nie jesteś w dostatecznie dobrej formie.
- Mam dobrą kondycję - zaprzeczyła.
- Masz mięśnie i jesteś szybka. To nie jest równe z dobrą formą -
huknął cicho jak grzmotem. - Potrafię sobie poradzić z twoją rozbitą psychiką,
ale nie dam rady pracować z trupem! Jesteś w stanie tak żałosnym, że dziwię
się, że najmniejszy powiew wiatru cię nie zdmuchnął. Ile schudłaś?
Arthemis spochmurniała.
Bardzo nie chciała odpowiadać na to pytanie.
- A jeżeli będę spać? I jeść?
Lucian przypatrywał się
jej uważnie przez chwilę.
Arthemis nie uroniła do
tej pory ani jednej łzy, ale teraz była tego bliska. Wymagałoby to jednak zbyt
wiele wysiłku, więc zwyczajnie nie była do tego zdolna.
- Jeżeli w ciągu tygodnia poprawisz się i będziesz chociaż nikłym
odbiciem dziewczyny, którą poznałem pierwszego września, zastanowię się. Ale
będę wiedział, jeżeli spróbujesz mnie oszukać.
Arthemis pokiwała głową.
- Idź sobie - rzucił Lucian, obserwując jak odwraca się sztywno i
idzie do drzwi. Gdy się za nią zamknęły miał ochotę czymś rzucić. Cieszył się
jednak, że miał coś czego chciał. Wiedział, że w inny sposób nie byłby w stanie
namówić jej do snu i jedzenia, nawet w podstawowych ilościach.
Westchnął ciężko,
zachodząc w głowę, co takiego stało się od ich ostatnich zajęć, na których jej
nie było.
Arthemis usiadła w
Wielkiej Sali i spojrzała na talerz Lily, ponieważ nie była głodna, a raczej
nie miała apetytu, musiała zerknąć na ilość jedzenia, które pochłaniała
przyjaciółka, żeby zorientować się ile powinna zjeść. Wydawało jej się tego
strasznie dużo. Nie mniej metodycznie przeżuwała jedzenie, napełniając
ściśnięty żołądek. Gdy najadła się w pełni poczuła się ociężała i z radością
pomyślała, że dotrzymanie słowa Lucianowi nie będzie takie trudne. Czym prędzej
poszła do łóżka i zwinęła w kłębek, otulając kołdrą? Zasnęła błyskawicznie.
Nic to jednak nie dało.
Z krzykiem, który uwiązł w głębie płuc zerwała się z poduszek dwie godziny
później. Ślęcząca nad książką Rose przyjrzała jej się uważnie i westchnęła.
- Arthemis... powiesz mi w końcu co się stało? - zapytała, głaszcząc
Gina. - Praktycznie nie odzywasz się od czterech dni.
- Nie mogę - odparła Arthemis.
- Dlaczego?
- Nie chcę o tym rozmawiać. Nie chcę o tym myśleć. Nie chcę otwierać
tej puszki Pandory, bo nie wiem, czy dam radę po raz kolejny to znieść -
powiedziała opierając czoło na zgiętych kolanach.
Rose przypatrywała się
jej z niepokojem.
- Jest aż tak źle?
Arthemis tylko niemo
pokiwała głową i wstała z łóżka.
- Myślisz, że Albus jest jeszcze w Pokoju Wspólnym? - zapytała,
otulając się szlafrokiem.
- Możliwe, niedawno
widziałam, jak kończył zadanie z transmutacji.
Arthemis zeszła do
Pokoju Wspólnego, gdzie Lily jeszcze ślęczała z Tasyą i młodym Woodem nad
planszą quidditcha, a Albus odrabiał zadanie domowe razem z Lisbeth. Podniósł
na nią zaniepokojony wzrok, gdy się pojawiła. Podeszła do jego stolika.
- Potrzebuję twojej pomocy - powiedziała cicho.
Albus zerknął na Lisbeth
i mruknął:
- Zaraz wracam - razem z Arthemis zniknął na schodach do dormitorium
chłopców. Albus zerknął, czy jego sypialnia jest pusta i wpuścił Arthemis.
- No, dobra, to co mam mu zrobić? Zarazić czyrakami? Czy sprawić, że
odpadną mu wystające części ciała?
- O czym ty mówisz? - zapytała zdziwiona.
- Arthemis, James jest moim bratem. Znam go dobrze. Wiem, że czasem
robi i mówi rzeczy, zanim zdąży pomyśleć. Mogę mu za to dać popalić, jeżeli
chcesz...
Pokręciła głową.
- To nie tylko jego wina... Poradzę sobie z tym sama... ale dziękuję,
Al - westchnęła. - Potrzebuję czegoś na sen - wyjaśniła.
Albusowi rozszerzyły się
źrenice i opadła szczęka ze zdziwienia.
- Czy ja się przesłyszałem? Przecież ty masz wyrytą tępą brzytwą na
skórze, że nie bierzesz eliksirów, które pozbawiają cię świadomości...
- Al, proszę... nie wnikaj...
Albus przypatrywał się
jej uważnie.
- Co takiego powiedział? Co zrobił, żeby wpędzić cię w taki stan?
- Wszystko w porządku. Naprawdę. Ja... naprawię to, ale potrzebuję
trochę czasu - przełknęła ślinę z trudem.
- Arthemis, czy ty z nim zerwałaś? - zapytał ostrożnie.
Energicznie pokręciła
głową, ale jej spojrzenie pociemniało.
- Czy on zerwał z tobą?
Arthemis potarła czoło.
- Nie wiem... Powiedział, że to... koniec... A ja kazałam mu wyjść
i... - przerwała. - Al... proszę. Potrzebuję tylko trochę snu...
Albus westchnął ciężko,
kręcąc jednocześnie głową. Poszedł do swojej torby ze składnikami eliksirów
oraz małymi flakonikami sporządzonymi wcześniej. Wyjął z niego 4 małe fiolki,
które mu zostały i zaniósł je.
- Działają po 15 minutach. Nie są zbyt mocne, ale spokojnie prześpisz
5-6 godzin. Zrobię więcej...
- Dziękuję - powiedziała
tylko i odwróciła się, chcąc wrócić do swojej sypialni. Albus ją zatrzymał i
zanim zdążył pomyśleć, przyciągnął ją do siebie.
Od razu cała
zesztywniała. Nie odwzajemniła uścisku, stojąc jak słup soli.
- Proszę... nie - powiedziała cicho. - Nie mogę... teraz... Al,
proszę...
- Nie możesz sobie odpuścić? - zapytał.
Pokręciła głową.
- Jeżeli sobie teraz odpuszczę, to zmienię się w żałosną kupkę
nieszczęścia, której nikt nie zdoła
sprzątnąć...
- Aż tak ciężko jest to wszystko poukładać?
- Nie mogę walczyć na nierównym polu - mruknęła, opierając czoło na
jego ramieniu. - Próbowałam, ale cały czas przegrywam. Mam plan, ale potrzebuję
trzech miesięcy. Potrzebuję cholernych trzech miesięcy... Tylko, że... - nie
wiem, czy nie będzie wtedy już za późno. Nie wiedziała nawet, czy teraz nie
jest już za późno.
Albus odchylił głowę do
tyłu spoglądając w sufit. Westchnął ciężko, kładąc jej rękę na głowie.
- Jesteś wyższy niż wtedy, gdy cię poznałam - obojętnie stwierdziła
fakt.
- Mam nadzieję! - żachnął się.
Arthemis wyswobodziła
się.
- Idę spać - pomachała mu przed nosem buteleczkami.
- Powinnaś powiedzieć dziewczynom. Nie jesteś sama Arthemis...
Odwróciła się do drzwi.
Zanim nacisnęła klamkę, powiedziała jednak jeszcze:
- W tej walce jestem sama. I wcale nie chcę, żeby akurat teraz ktoś
walczył razem ze mną. To moja wojna. A dziewczyny nie potrzebnie będą się
zmartwiać.
- Będą się zamartwiać tak, czy inaczej. Dobrze, wiesz, że i tak się
dowiedzą. A im później im wszystko wyjaśnisz, tym gorzej będzie.
Arthemis nie
odpowiadając wyszła, a Albus zastanawiał się, czy może coś zrobić, oprócz
zamknięcie ich w jednej małej, żelaznej klatce. Bał się jednak, że nie ma
wszystkich danych i tylko pogorszy sprawę. Bo niby co znaczyło to "nie
wiem"...
James spotkał się z
Fredem tydzień później. Jego kuzyn zapracowany po uszy, nie miał dla niego
czasu, co wcale nie poprawiło mu humoru. Spotkali się w pubie, do którego
chodzili wszyscy ze szkolenia Jamesa. Dzisiaj ich tu na szczęście nie było. Już
i tak wszyscy uważali go za gbura, bo traktował Antonette, jak wysłannika z
piekieł, podczas gdy cała reszta ją uwielbiała.
Fred wsunął się na
wysoki stołek barowy obok niego i pokazał barmanowi, że poprosi dwa duże piwa.
- I jak tam ci mija szkolenie? - rzucił. - Jest tak fajnie, jak zawsze
myślałeś, czy przy twoich wcześniejszych doświadczeniach, to nudy?
- Czasem jedno, czasem drugie - burknął James.
Fred przyjrzał mu się i
zmarszczył brwi.
- Wyglądasz jakby ktoś ci nieźle dał w kość. Nie widziałem, żebyś miał
taką minę od czasu przygód w Nowej Zelandii. Chociaż może byłeś wtedy bardziej
wesoły? - zażartował.
- Pokłóciłem się z Arthemis - powiedział prosto z mostu. Chciał, żeby
jakiś mężczyzna potwierdził jego punkt widzenia, albo wskazał mu błędy w
rozumowaniu. Może nie wybrał największego autorytetu, ale Fred przynajmniej go
nie wyśmieje.
- Oooo... - Fred okazał
mu teraz o wiele większe zainteresowanie. - A to coś niespodziewanego... O co?
- Do końca nie wiem... Za dużo tego było... Kazała mi wyjść... a ja
wyszedłem...
- Zerwaliście? - rzucił jego kuzyn, siląc się na obojętność.
- Oczywiście, że nie! - warknął James, posyłając mu miażdżące
spojrzenie.
- Wolałem się upewnić. No, więc? O co poszło? Zacznij od początku...
James zaczął opowiadać
od momentu, gdy poznał Antonette oraz gdy zabrał ją do Hogsmead. Miał dziwne
wrażenie, że barman mu się przysłuchuje kątem ucha, gdyż czasami z politowaniem
kręcił głową. James miał nadzieję, że przyjdzie więcej klientów, bo wtedy
barman by przestał, a on nie miałby wrażenia, że jest największym frajerem na
świecie.
Fred jedynie mrugał i
popijał piwo. Gdy James skończył długo się nie odzywał, wpatrzony w złocisty
płyn w kuflu.
- Nie wiem od czego zacząć - powiedział w końcu, a kącik jego ust się
uniósł.
Czy ten kretyn miał
zamiar się roześmiać? James nie mógł uwierzyć własnym oczom!
- Zaśmiej się, a wepchnę ci do gardła pięść aż po łokieć... -
zagroził.
- Nie... Nie mam zamiaru się śmiać, aczkolwiek to wszystko jest
głupie, że aż śmieszne - powiedział, kończąc twardo zdanie.
- Jesteś idiotą. Jak można zabrać jakąś laskę, na spotkanie ze swoją
dziewczyną! Takich rzeczy się po prostu nie robi tępaku! Jest twoją koleżanką?
Spoko! Niech będzie! Z grzeczności przedstaw ją, gdy spotkacie się przypadkowo,
ale nie zabieraj jej na randkę! Boże, to tak jakby twój ojciec stwierdził, że
Cho Chang jest jego koleżanką i zaprosił ją, żeby z wami zamieszkała! Ciekawe
jak zareagowałaby na to twoja matka!
- Chyba trochę przesadzasz...
- Nie, wcale nie przesadzam. Nie twierdzę, że wszystko jest twoją
winą, ale naprawdę jesteś tępy! Biedna Arthemis... pewnie nie wiedziała, gdzie
oczy podziać...
- Wcale nie. Na początku zachowywała się normalnie..
- Normalne to by było gdyby od razu odgryzła Antonette głowę... Masz
koleżanki, a miej sobie je! Ale nie wprowadzaj je w buciorach za próg twojego
życia z Arthemis - westchnął. - No, ale stało się. Teraz to chyba nawet nie ma
sensu przepraszać, bo Arthemis i tak nie będzie cię słuchać, dlaczego miałaby.
Zdeptałeś jej kobiecą dumę...
- Fred, masz mi pomóc, a nie dobijać - warknął James.
- A w czym ja mam ci pomóc? Powinieneś na klęczkach przepraszać
Arthemis, zamiast wychodzić...
- Nie chciała mnie słuchać...
- A ty byś chciał słuchać siebie? Jeżeli kazała ci wyjść, to trzeba
było wyjść za drzwi i czekać pod nimi!
James też już tak myślał
i wściekał się na samą myśl o tym, że pod wpływem emocji zostawił Arthemis
samą. Uderzył głową o blat.
- Powinienem się z nią zobaczyć...
- Teraz to już po ptakach. Powiedziałeś, że zaczekasz aż ona przyjdzie
do ciebie, więc miejże trochę dumy. Nie mówiąc już o tym, że Arthemis będzie
miała czas, żeby się uspokoić. Tylko błagam cię nie rób więcej głupot, bo nawet
sam Merlin cię nie uratuje...
- Co rozumiesz, przez głupotę?
- Nie wysyłaj jej listów. Serio... Obojętnie co teraz napiszesz,
będzie głupie i nie wystarczające. Możesz ją przez nie tylko bardziej
wkurzyć... A jak Antonette?
James prychnął.
- Nie wiem. Nie obchodzi mnie to.
- Nadal jest twoją partnerką? Nadal razem pracujecie?
- Nic na to nie poradzę, prawda! - warknął.
- I nie masz! Co więcej jeżeli jest twoją koleżanka i jak twierdzisz
tylko tak, ją traktujesz i jasno wyznaczyłeś granicę to moim zdaniem nadal
powinieneś z nią pracować.
- Jak to?
- Owszem, popełniłeś kilka głupot, ale nigdy nie traktowałeś jej
inaczej niż koleżanki i nigdy nie ukrywałeś tego przed Arthemis. Gdybyś teraz
nagle zerwał z nią wszystkie kontakty, wyglądałoby tak, jakbyś rzeczywiście
miał coś na sumieniu.
James zastanowił się,
ale tak naprawdę było mu to teraz zupełnie obojętne. Był w takiej sytuacji, że
nic go nie obchodziło i nie cieszyło. Antonette przypominała mu jedną z
dziewczyn z ich rodziny i tak też ją traktował, bo ją lubił i chciał jej pomóc.
Wszytko to obróciło się przeciwko niemu.
Chciał wszystko to
wyjaśnić, ale z drugiej strony chciał też aby Arthemis w końcu, jasno i
czytelnie, nawet gdyby miało to boleć, powiedziała mu jak się czuje, co jej
przeszkadza i czego od niego chce. Wiedział jakie błędy popełnił, ale miał
wrażenie, że jest jeszcze coś poza tym, co powiedzieć mu może tylko Arthemis,
która nie chciała z nim rozmawiać. Zawsze zamknięta w sobie, nie chciała mu
wyznać co ją gnębi, a bał się, że kiedyś nie domyśli się czegoś ważne i będzie
już za późno na naprawę sytuacji.
Sprawiało mu to fizyczny
ból.
Miał wrażenie, że minął
rok odkąd normalnie spędzili czas. Tęsknił za kobietą, za jej niespodziewanymi,
czułymi gestami. Tęsknił za jej bliskością i ciałem. I tęsknił za przyjaciółką,
z którą mógł się wszystkim dzielić, i która rozumiała go jak nikt inny.
Modlił
się, jak nigdy w życiu, żeby Arthemis szybko do niego przyszła, bo jeżeli on
będzie musiał pójść po nią, to nie był w stanie przewidzieć konsekwencji.
Smutny rozdział, oby ich kłótnia nie przyniosła czegoś koszmarnego, chociaz i tak pewnie nie bedzie to przyjemne.
OdpowiedzUsuń