czwartek, 1 lutego 2018

Pęknięta szyba (Rok VII, Rozdział 10)

Arthemis wróciła niemal zadowolona do dormitorium. Cyferki i kolumny skakały jej przed oczami. Była zmęczona, mogła położyć się spać i do tego była w dostatecznie dobrym humorze, że wyjęła list z szuflady i postanowiła odpisać Jamesowi. Miała w końcu bezpieczny temat, który mogła mu przekazać. To było takie żałosne... Szukać tematu, kiedy miała mu miliony rzeczy do powiedzenia...
     Zacisnęła pięść na piórze, gdy przez chwilę ją to przytłoczyło. Potem wolno wypuściła powietrze. Zanurzyła końcówkę w kałamarzu i przyłożyła do pergaminu.
    

     James,

     zgadzam się, że powinniśmy porozmawiać. Wszystko to, o czym nie rozmawiamy narasta zbyt szybko i nie długo będę miała wrażenie, że jesteś na innej planecie, a nie tylko w innym mieście.

(Arthemis spojrzała na pierwszy akapit, którego napisanie jej zajęło dwadzieścia minut i miała ochotę je od razu wymazać, bo odsłaniało ją za bardzo. Zmusiła się jednak, żeby je zostawić.)

     Jest dużo rzeczy, które powinieneś wiedzieć. Opowiem ci o wszystkim, co dzieje się w Hogwarcie, gdy tylko będziemy mogli bezpiecznie porozmawiać.
     Ale dowiedziałam się dzisiaj czegoś dziwnego, w co w życiu nie uwierzysz. Profesor Algernon Andreas Lucian, o którym ci wspominałam (Tak, ten sam, który ma nietypowe nawyki żywieniowe.) jest moim przodkiem. W piątym pokoleniu, czy coś koło tego. Był bratem mojej pra pra pra pra prababki. Szkoda, że nie widziałam miny ojca, gdy Lucian mu powiedział. Na pewno była bezcenna... W każdym bądź razie uważam, że teraz mam na kogo zwalać winę, za to, że jestem taka porąbana, nie sądzisz? Dobrze, że go lubię. Tak między nami, to nawet się trochę cieszę z tego powodu. On mnie nie próbuje zmienić według swojego widzimisię, a to rzadkość w mojej rodzinie. Powinieneś go poznać i pewnie pewnego dnia poznasz.
Daj mi znać, kiedy będziesz mógł wyrwać się z Londynu,
Arthemis

     Arthemis krytycznie przyjrzała się listowi i ponieważ nie chciała się zastanawiać, jakie to wszystko jest żałosne, schowała go do koperty, żeby się nie rozmyślić i postanowiła poprosić, którąś z dziewczyn, żeby przy okazji go wysłała.
     Miała dziwne wrażenie, że w ostatnich chwili jednak by go nie wysłała...


     Następnego dnia jeszcze nie było odpowiedzi od Jamesa, spędziła dzień wkuwając kolejny rozdział 7 części podręcznika do transmutacji. Tradycyjnie poszła na wieczorny trening z Lucianem, który wydawał się być jeszcze bardziej bezwzględny, teraz gdy wiedział, że Arthemis jest zbudowana z takiej samej gliny jak on... W pewnym momencie, gdy niemal wyrzucił ją przez okno podczas pojedynku, dziewczyna chciała mu przypomnieć, że w przeciwieństwie do niej jest tak, jakby nieśmiertelny i ma czterometrowe skrzydła, ale oczywiście to było poniżej jej godności...
     Lucian wydawał się być cały czas zamyślony, aż w końcu powiedział, że dyrektor coraz bardziej martwi się brakującym nauczycielem astronomii. Uczniowie już od ponad miesiąca nie mieli żadnych zajęć, a przecież niektórzy siódmoklasiści mieli w tym roku OWTMety. Pomimo tego, że wiedział, że czekają na kolejny "klucz", dał ogłoszenie do gazety, że przyjmie kogoś na okres próbny.
     Następnego dnia podczas śniadania obserwowała stół prezydialny i zastanawiała się, czy to dobry pomysł, gdy wylądowała przed nią sowa. Arthemis wzięła od niej list i zdziwiła się grubością koperty. Zmarszczyła brwi, wyciągając list. W kopercie były również jakieś zdjęcia. Z ciekawości wyjęła pierwsze i nie do końca wiedziała na co patrzy. Była to jakaś wielka hala, wypełniona ludźmi i niebieskim światłem, które odbijało się od lodowiska.
     Wzięła do ręki kopertę i początkowo się uśmiechnęła, jednak w miarę czytania jej oczy rozszerzały się z szoku, niedowierzania i czegoś co budziło u niej śmiech gdzieś z głębi niej, tak nieszczery, tak zabarwiony bólem, że zacisnęła zęby, żeby go nie wypuścić.
    

Arthemis,

chociażbyś była na innej planecie to i tak bym cię znalazł, więc nie łudź się, że zdołasz się ode mnie uwolnić.
     Nie potrafię powiedzieć kiedy, ale na pewno zjawię się w Hogwarcie. Nie mam zamiaru czekać na następny wypad do Hogsmead. Po prostu spodziewaj się mnie wieczorem w tym tygodniu.
     Przy okazji sprawdziłem miejsce, które mi opisywałaś. Ktoś zauważył, że chyba nie powinniśmy jechać na koniec świata, żeby się później rozczarować. Chciałem, więc sprawdzić na jakimś przykładzie, jak to w ogóle wygląda... Byłem na próbnych występach i nie wiem, czy jest to warte, żeby jechać aż do Rosji. Chociaż może spróbowalibyśmy przejechać się na łyżwach? To może być ciekawe...
     I Antonette mówiła, że może warto by pójść do cyrku. Podobno mugole pokazują tam sztuczki magiczne i robią inne rzeczy. Widziałem, jak jedna z akrobatek wykonuje niesamowite rzeczy w powietrzu. Spodobałoby ci się to. To chyba taki ich rodzaj magii.
     Chcę cię zobaczyć... Nawet nie wiesz, jak bardzo...
James                                                
      
Arthemis wyszarpnęła zdjęcia z koperty i szybko je przeglądała, a ten dziwny, nieśmieszny śmiech w niej narastał.
     - Ty draniu! - warknęła, zrywając się z miejsca.
     - Arthemis? - Lily podniosła na nią wzrok znad zadania domowego, które uzupełniała na szybko z pomocą Rose.
     - Daj mi pióro - powiedziała, rzucając na stół zdjęcia.
     - Co się stało? - zapytała Rose, podając jej pióro.
     - Nic - odparła obojętnie Arthemis. Odwróciła list od Jamesa i szybko nakreśliła na nim kilka słów. Zwrotnie zaadresowała kopertę i oddała ją sowie, która cierpliwe gryzła płatki śniadaniowe leżące w miseczce.
     - Arthemis, przecież widzę, że coś się stało - upierała się zaniepokojona Rose.
     - Co ten kretyn znowu zrobił? - rzuciła Lily.
     - Nic - powtórzyła uparcie Arthemis, zakładając torbę na ramie i odwracając się w stronę wyjścia.
     Rose złapała ją za nadgarstek.
     - Arthemis! - powiedziała ostro.
     Arthemis spojrzała na jej dłoń przytrzymującą jej rękę. Jej oczy pociemniały.
     - Puść mnie - powiedziała cicho, ale Rose przeszedł dreszcz od groźby ukrytej w jej głosie.
     Rose przez dłuższą chwilę próbowała wygrać tę bitwę na wzrok, ale w końcu delikatnie rozwarła palce i patrzyła, jak Arthemis natychmiast odchodzi.
     Lily wzięła do ręki porzucone przez Arthemis zdjęcia. Lodowisko? Hmm, musiały to być, jakieś występy, ale czemu Arthemis tak się wkurzyła? Na jednym ze zdjęć był James, wpatrujący się w pokaz. Czyli ktoś musiał mu zrobić to zdjęcie... Lily wzięła następne i zobaczyła, jakąś wykwintnie ubraną blondynkę, którą uchwycił kąt obiektywu, jakby nie miała być pierwotnie na zdjęciu, tylko przez przypadek weszła w kadr. Następne zdjęcia już niczego nie ukrywało. To na pewno była ta sama blondynka, przed wejściem do wielkiej sportowej hali. To nie było wszystko. Dalej były zdjęcia z wielkiego namiotu, wypełnionego ludźmi, którego centrum była wielka arena. Zdjęcia były kiepsko wykonane, jakby ktoś robił je w pośpiechu w międzyczasie. Lily pokręciła głową i podała je Rose.
     - Czy on naprawdę zawsze był taki głupi? - zapytała, przerzucając zdjęcia. - Czy stał się dopiero taki, bo ktoś kopnął go w głowę na szkoleniu aurorów.
     - Nie wiem - powiedziała mrocznie Lily, wpatrując się w sowę, która odbiła sie od stołu i poleciała, unosząc list Arthemis. - Ale na pewno nie zdaje sobie sprawy z tego, co zrobił...
     List był krótki.

                                                                                  Nie przyjeżdżaj. Nie chcę cię widzieć.
                                                                                                                                                                                                                   Arthemis.


Arthemis nie pojawiła się na zajęciach przez cały dzień. Po prostu zapadła się pod ziemię. Najgorzej było Rose wysiedzieć na obronie przed czarną magią, gdzie profesor Lucian wpatrywał się w puste miejsce Arthemis, jakby znalazł czarną dziurę w swojej klasie.
     Lily nie mogła usiedzieć na miejscu podczas obiadu.
     - Jak nie pojawi się do kolacji to sprawdzę Mapę Huncwotów - mruknęła do Rose.
     - Zostawcie ją - powiedział Albus, nie podnosząc wzroku znad talerza. - Jest na terenie szkoły...
     - Skąd wiesz?
     - Widziałem ją. Jeżeli nie chce teraz nikogo widzieć, to tylko ją wkurzycie. Wiecie, że nie chce, żeby ktoś widział ją w takim stanie...
     Lily westchnęła ciężko i pokiwała głową, zgadzając się z tym stwierdzeniem. Arthemis nie chodziło o to, żeby uciec z lekcji, czy stłumić gniew. Prawdopodobnie ukryła się dlatego, że widoczne były wszystkie jej słabości, a tego nie cierpiała.


     James cały dzień był wyjątkowo niespokojny. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, nie mógł się skupić na najprostszych zadaniach. Dwukrotnie został objechany z góry na dół przez szkoleniowców. Jeszcze się to chyba nie zdarzyło, więc pozostali chłopacy z grupy mieli nie bywałą frajdę z tego powodu i dogadywali mu jeszcze pod koniec dnia.
     Wcale nie pomagało to, że Antonette skakała dookoła niego, jakby był jakimś zranionym dzieckiem. Denerwowało go to bardziej niż normalnie. Próbował jej już wielokrotnie powiedzieć, żeby odpuściała sobie takie zachowanie, bo przecież są na szkoleniu aurorów, ale jakoś nie docierało to do niej. Machała na niego ręką ignorując go w typowo amerykański sposób i powtarzała, że: Każdy facet potrzebuje rozpieszczania...
     Może i tak, ale nie każdy akurat od niej, prawda?
     Bawiła go tym swoim zaangażowaniem we wszystko. Potrafiła przejąć się nad każdym najmniejszym zranieniem człowieka w ich zespole. Zalać się łzami, przy każdej wzruszającej historyjce kolegów i skopać im tyłki, jak się zaczynali kłócić. Była zdecydowanie człowiekiem grupy. Lubiła być otoczona ludźmi i lubiła, jak wszyscy dookoła niej byli zadowoleni.
     Tylko, że James wolał, jak ktoś nim potrząsał, żeby się nie obijał, a nie tylko hołdował jego własnemu lenistwu.
     Westchnął z ulgą, gdy ten dzień w końcu dobiegł końca. Przebierali się po ostatnim wysiłkowym treningu w szatni. Ethan - jeden z uczestników, starszych od niego, klepnął go w plecy wychodząc i krzyknął: Jutro będzie lepiej!
     James miał taką nadzieję. Zawiązał sznurówki i włożył kurtkę. Antonette zajrzała przez drzwi.
     - Wychodzimy?
     Nie miał specjalnie ochoty na towarzystwo, ale zazwyczaj Antonette znikała, gdy dochodzili do jego mieszkania. Skinął głową.
     - Coś się stało? Może zaczynasz chorować? - wyciągnęła rękę, żeby sprawdzić mu czoło, ale się wymknął.
     - Nic mi nie jest - przeszli przez całe ministerstwo magii.
     - Może pójdziemy się napić do pubu? Dawno nie byliśmy... No, chodź! Poprawi ci się humor! - zachęcała.
     - Wierz mi... To nie takie proste. Poza tym chce, jak najszybciej wrócić do domu - i zobaczyć, czy dostałem odpowiedź od Arthemis... - dokończył w myślach.
     Antonette zacmokała niezadowolona, gdy wyszli w końcu na ciemne, listopadowe ulice Londynu. Pogoda wyglądała na taką, która zaraz się wścieknie i poczęstuje ich deszczem ze śniegiem.
     Odruchowo wzięła go pod ramię, gdy szli, ale się wyswobodził.
     - Nette, naprawdę nie mam dzisiaj ochoty na żadne towarzystwo... - no może z jednym wyjątkiem...
     - Nie powinieneś pozwolić, żeby cię to tak dołowało - rzuciła, zatrzymując się. - Ona jest tam, a ty jesteś tu! Przechodzisz ważne szkolenie, nie może zrozumieć tego, że to wymaga od ciebie poświęcenia i zaangażowania?
     - Jeżeli mówisz o Arthemis, to wierz, mi, że kto jak kto, ale akurat ona nie stanęłaby na przekór szkoleniu, chociaż miałoby się odbyć na biegunie południowym...
     - Skoro tak, to dlaczego w ogóle nie interesuje jej to, że może cię rozpraszać swoimi humorami?! Powinna być przygotowana na to, że nie masz czasu i jesteś daleko. Zacznie żądać, rzeczy, przez które będziesz musiał zrezygnować z samego siebie i swoich celów, a jak nie będziesz chciał to po prostu cię zostawi...
     James stanął.
     - Nie masz pojęcia o kim, i o czym mówisz - powiedział cicho. - Odległość i czas nie mają tu znaczenia...
     - Mają... tylko ty jeszcze o tym nie wiesz - powiedziała gorzko. - Widzieć, że ktoś cię zostawia... tylko dlatego, że tak jest łatwiej niż to przetrwać, zostawia w tobie takie ślady, że nigdy już nie usuniesz ich z myśli... - objęła się ramionami, jakby było jej zimno.
     James westchnął i objął ją pocieszająco ramieniem. Młodsze siostry były takie wrażliwe...
     - Jeżeli mówisz z doświadczenia, to ten dupek nie był ciebie wart...
     Usłyszał, jak wypuszcza powietrze. Była jego wzrostu, więc nie musiał spuszczać wzroku, żeby patrzeć jej w oczy. Przez chwilę był nieobecny duchem, gdy pomyślał z czułością, że lubi sposób w jaki Arthemis unosi głowę, żeby móc spojrzeć mu w oczy...
     W tym czasie Antonette przytuliła się i objęła go w pasie. Sztywno opuścił ręce.
     - Nette? Jest zimno i muszę iść...
     - Wiem - mruknęła, stłumionym głosem, a James czując się bardzo nieswojo, miał nadzieję, że nie będzie musiał jej odsunąć siłą. Zesztywniał cały, gdy poczuł jej usta na obojczyku i zanim zdążył zrobić krok w tył, objęła go za szyję i przywarła ustami do jego ust. Przez jedną chwilę był tak zaskoczony, że po prostu stał jak słup, a potem ogarnął go chłód. Siłą rozwarł jej palce, zaciśnięte na szyi i odsunął się. Szok opóźniał jego reakcję.
     Rozmarzony wzrok Nette, zatrzymał się na jego wyciosanej w kamieniu twarzy. Jakby nagle zdała sobie sprawę, zasłoniła dłonią usta.
     - Boże, co ja zrobiłam?! James, przepraszam... Nie chciałam... To znaczy, chciałam, ale nie w taki sposób... - zrobiła krok w jego stronę, ale się cofnął. Zatrzymała się. - Wiem, że masz dziewczynę, ale... nie mogę nic poradzić na to, że cię lubię...
     James ją wyminął bez słowa.
     - James?! Oj, to był wypadek!! James!!!
     James był w ciężkim szoku. Nie wiedział, czy bardziej buzuje w nim gniew, czy niedowierzanie. Wytarł dłonią usta. Bolało go serce, które miało zbyt szybki rytm. Myśli goniły jedna, drugą, a gdzieś pod tym czaił się strach. Oblewał się zimny potem na myśl o tym, co może się stać, jeżeli Arthemis się dowie. Zrobiło mu się niedobrze.
     Niemal nieprzytomnie doszedł do kamienicy, w które mieściło się stare mieszkanie, należące dawniej do Syriusza Blacka. Z gzymsu ostatniego piętra sfrunęła jego sowa. Usiadła mu na ramieniu i oddała mu list.
     James wstrzymując oddech otworzył go, a potem zaczął kląć na czym świat stoi. Przestraszona sowa odfrunęła, w tym samym momencie, w którym James się teleportował.
    

     James unosił się na skrzydłach wściekłości, niemal równie efektywnie jak na wiatrach. Uparcie ignorował mdlące uczucie w żołądku. Wściekłość łatwiej mu było zaakceptować. W ciemnościach nie widział ani bramy Hogwartu, ani błoni nawet, gdy frunął nad nimi. Wyhamował w ostatniej chwili przed zamkniętym oknem dormitorium dziewcząt. Widział, że Rose i Lily są w środku i o czymś zawzięcie dyskutują. Przestraszyły się.
     Walnął skrzydłami w szkło.
     Lily ruszyła w jego kierunku, ale Rose ją zatrzymała i zaczęły się o coś kłócić.
     James odfrunął, a potem rozpędził się na okno i tuż przed zderzeniem zmienił się z powrotem w człowieka. Przeleciał przez szybę, a opiłki szkła posypały się po całym pokoju.
     - JAMES?!
     - Zwariowałeś?! To własność szkoły!! - wrzasnęła Rose, osłaniając twarz.
     - Jesteś animagiem?! - jednocześnie krzyknęła Lily. - Ojciec wie?!
     James się wyprostował.
     - Gdzie ona jest - warknął, przechodząc od razu do rzeczy.
     Lily założyła ręce na piersi.
     - Uważaj, bo ci powiem...
     Twarz jej brata w ogóle nie przypominała tej, którą znała. Była mroczna i wściekła. Złapał ją za nadgarstek.
     - Gdzie jest Mapa?!
     - Puść mnie! - krzyknęła Lily. - James, to boli!
     - Albo mi powiedz gdzie jest Arthemis, albo daj tę durną Mapę!
     - Powiem tacie!
     - Proszę bardzo - powiedział James. - Jestem ciekawy, co zrobi... Nie mamy już pięciu lat...
     - A ty nie zachowujesz się jakbyś miał dziewiętnaście - odwarknęła Lily i próbowała wyswobodzić rękę. - Nie wiem, gdzie ona jest! - wykrzyknęła w końcu. Wyszarpnęła się, mrugając szybko, by ukryć łzy upokorzenia, wściekłości i bólu.
     - Daj mi mapę...
     Lily uparcie wpatrywała się w podłoże.
     - Nie wiemy, gdzie jest Arthemis... Zniknęła zaraz po śniadaniu i nie pojawiła się na lekcjach - powiedziała Rose. - I zgadnij czyja to wina...?
     James spojrzał na nią wzrokiem, od którego przeszły ją dreszcze, ale nie cofnęła się.
     - Nie przestraszysz mnie. Widziałam dzisiaj rano Arthemis i nie jesteś nawet w połowie, tak straszny jak ona...
     James zmrużył oczy.
     - Ustalmy coś - powiedział zimny głosem. - Mogę spokojnie, niezauważony przejść do miejsca, w którym się znajduje, albo przejść, jak cholerna plaga przez ten zamek, tak, że do końca miesiąca nie wytłumaczysz dyrektorowi, co to było...
     Przez chwilę mierzyli się z Rose wzrokiem. W tym czasie Lily powiedziała:
     - Sprawdzę, gdzie ona jest... Ale jeżeli zranisz ją jeszcze bardziej, nie wybaczę ci tego...
     - Nie jest zraniona tylko wkurzona - warknął James. - I nie mogę nic z tym zrobić dopóki, do cholery nie powiecie mi, gdzie ONA JEST!
     - Przestań wrzeszczeć! - fuknęła na niego Rose. - Robisz na zewnątrz, co ci się żywnie podoba, podczas gdy Arthemis jest zamknięta w tym zamku, co dostatecznie ją dobija, a ty masz klapki na oczach i tylko to wszystko pogarszasz!
     - Nie masz pojęcia o czym mówisz! Jeżeli ja to pogarszam to Arthemis też, bo zamiast wykorzystać okazję, kiedy możemy się spotkać ona stroi fochy!
     - Na miłość boską James! Jesteś taki głupi! - warknęła Lily. - Malfoy jest bardziej wrażliwy niż ty! Obraziłeś ją, jako dziewczynę w każdy możliwy sposób!
     - A ty akurat się na tym znasz - odwarknął James, wyrywając jej mapę. - To nie wasza sprawa, więc trzymajcie się od tego z daleka!
     Poszukał Arthemis na mapie, rzucił papier na łóżko i poszedł w kierunku drzwi.
     Rose niespodziewanie wepchnęła mu kopertę do ręki.
     - Zabierz to ze sobą i nie pokazuj więcej Arthemis - rzuciła. James rozpoznał kopertę ze zdjęciami, które przygotowała dla Arthemis Antonette. Włożył ją do kieszeni dla świętego spokoju.
     Lily złapała go za rękę. Spojrzał na nią ostro, ale zamiast poprzedniego ognia w jej oczach, zobaczył niepewność i obawę.
     - Nie zrań jej... proszę...
     James wziął głęboki uspokajający oddech, a potem objął ją za szyję i przyciągnął. Pocałował ją w skroń.
     - Przepraszam, Lil... Nie jestem dziś sobą. Nie mam zamiaru jej zranić... Próbuję wszystko to poukładać...
     Otworzył drzwi i zmienił się w jastrzębia, który swobodnie pofrunął nad klatką schodową. Było słychać poruszenie, które wywołał w Pokoju Wspólnym olbrzymi ptak.
     - Może rzeczywiście wszystko się ułoży - westchnęła Lily, obgryzając paznokcie. Zerknęła na Rose, która miała wyzutą z wszelkich emocji twarz.
     - On ją zrani - powiedziała.
     - Nie mów tak...
     - Jest zbyt zdenerwowany, żeby rozegrać na spokojnie, a ona zbyt roztrzęsiona, żeby zobaczyć to wszystko, czego on nie umie jej powiedzieć...
     Lily spojrzała na nią zszokowana.
     - Musimy coś zrobić.
     Rose pokręciła głową.
     - Tylko to pogorszysz, jeżeli wejdziesz między nich... A poza tym, kto wie? Może jednak dadzą radę? A może potrzebują przerwy?
     - Naprawdę mówisz o Arthemis i Jamesie?! O naszej Arthemis i naszym Jamesie?! Nie mieli już za długiej przerwy?!
     - Nie wiem Lily - westchnęła Rose, zakrywając twarz dłońmi. - Ale czarno to widzę...


James przefrunął do pierwszego lepszego tajemnego przejścia, a potem przebiegł nimi aż do wschodniej części zamku. Arthemis nie była w sali muzycznej, tylko w jakiejś klasie w jednej z mniejszych wież. Trochę żałował, że nie ma jej tam, gdzie kryło się tyle ich wspólnych wspomnień. Może czułby się pewniejszy...
     Swoją drogą spotkanie z dziewczynami i to, co powiedziały, mocno podkopały jego pewność siebie. Chciał mieć już to wszystko za sobą. Nie zapukał, po prostu otworzył drzwi.
     Wszedł do niewielkiej wieży. Okrągłego pomieszczenia, które nie przypomniało innych wież. Miało wysoki sufit i okna aż do dachu, pokrywające całe ściany. Strzeliste, ogromne, wpuszczające do środka ciemność nocy. James miał wrażenie, że wszedł do szklarni. Wysokie świeczniki oświetlały pomieszczenie, które po prostu tonęło w papierach i książkach. Porozkładane były one na podłodze i niewielu meblach. Oprócz starej szafy i krzesła nie było tu nic więcej. Większość luźnych pergaminów pokrytych było drobny pismem Arthemis.
     Ona sama stała przy jednym z okien z ogromną księgą w rękach tyłem do niego. W całym jej ciele wyraźnie widział sztywność. Miał chwilę, żeby przyjrzeć się jej. Rękawy białej koszuli podciągnęła do łokci. Widział delikatny zarys mięśni jej przedramion. Wyglądała, jakby była w formie, ale widział też, nisko osuniętą na biodra spódniczkę, co świadczyło o tym, że znowu schudła. Poczuł ucisk w sercu, kiedy zauważył, że jej ramiona jeszcze bardziej się usztywniły.
     Arthemis zaśmiała się cicho, ochryple i złowieszczo. Powoli odwróciła się do niego.
     - Nie wierzę... - powiedziała zimno.
     James cały się zjeżył, słysząc jej ton. Zatrzasnął za sobą drzwi.
     - To uwierz!
     - Nie mam ochoty z tobą rozmawiać - powiedziała, zamykając książkę i ruszając do drzwi.
     - Ale porozmawiasz - powiedział, zaciskając dłoń na różdżce w kieszeni. Dookoła niej zamknęła się złota klatka. Arthemis zerknęła na nią uważnie. Nie mogła jej ruszyć, nie wywołując pożaru. Miesiące jej ciężkiej pracy poszłyby na marne. Odwróciła się tyłem i usiadła na podłodze.
     - Możesz mówić. Ja nie musze ci odpowiadać...
     James przez chwilę zaniemówił. Nie do końca wiedział, co powiedzieć. W sumie nie rozumiał, o co tu chodzi... Arthemis stała się zamknięta w sobie, zdystansowana, uparta i... Nie umiał jej rozszyfrować.
     - Myślałem, że masz mi coś do powiedzenia... - rzucił zaczepnie.
     - Nie teraz - odparła cicho, otwierając księgę. - Nie umiem się kontrolować, dlatego nie mam zamiaru z tobą rozmawiać. Boję się, że urwę ci głowę...
     - Chcesz, żeby tak zostało? - rzucił. - Mamy się wkurzać na siebie do końca świata? Ja nawet nie wiem, o co jesteś zła! Porozmawiaj ze mną!
     Nastała chwila ciszy. Potem Arthemis zamknęła z hukiem książkę i wstała.
     - Wypuść mnie - powiedziała.
     - Nie.
     - Nie wyjdę stąd, więc wypuść mnie do cholery, albo wysadzę tę wieżę! - warknęła.
     James zdjął zaklęcie, a Arthemis zaczęła krążyć po sali.
     - No, więc słucham - rzuciła. - Czemu przyjechałeś?       Czemu jesteś taki wkurzony? I czemu tak nagle zebrało ci się na poważną rozmowę?
     James ponownie zaniemówił.
     - Jeszcze się pytasz?! Po tym "uroczym liściku", który dostałem?! Co cię ugryzło?! Niby, co miało znaczyć, że nie chcesz mnie widzieć...
     - Dokładnie to, co zrozumiałeś. Nie chciałam cię widzieć. Nadal nie chcę cię widzieć, bo jestem w stanie powiedzieć i zrobić rzeczy, których nie będę mogła cofnąć! - warknęła. - A to, że nadal nie rozumiesz dlaczego, tylko to pogarsza.
     - Więc mi wytłumacz!
     - Naprawdę muszę?! - krzyknęła z niedowierzaniem. - Uważasz, że twoje zachowanie jest w porządku? Że nie ma w nim nic dziwnego i złego?!
     - Tak! - powiedział uparcie.
     Zamrugała, jakby nie rozumiała, trzyliterowego słowa. Opadły jej ręce. Zagotowało się w niej, jak w kociołku z eliksirem wybuchowym.
     - Więc po, co przyjechałeś? - zapytała cicho. - Czego ode mnie chcesz?
     - Żebyś mi zaufała.
     Zaśmiała się niewesoło.
     - Och, ufam ci i może to właśnie jest mój największy błąd - Arthemis spojrzała przez szybę na ciemność nocy.
     - Na Merlina, Arthemis! Powiedz mi prosto z mostu, o co ci chodzi! Czy to wszystko z powodu Antonette?!
     W umyśle Arthemis nastąpiło spięcie. Jej świat stał nagle dziwnie czysty i zimny.
     - Czy zrobiła coś, żeby cię obrazić? - James wiedział, że zrobiła, ale miał nadzieję, że Arthemis nigdy się o tym nie dowie...
     - Antonette... - powiedziała powoli. - Jest naprawdę sprytna... Muszę jej to przyznać... Obojętnie, co zrobię. Obojętnie, co powiem... I tak to do ciebie nie dotrze...
     James ledwie ją słyszał. Ale jednak słyszał. Podszedł bliżej.
     - Dlaczego jesteś do niej taka uprzedzona? Zawsze otaczały mnie dziewczyny. Zawsze było ich dużo... I nigdy nie traktowałaś ich tak, jak jej...
     - Boże! James, naprawdę nie widzisz jaka ona jest?! Każdy ruch! Każda sytuacja jest tak dokładnie przez nią wykalkulowana, że zaczynam się zastanawiać, czy nie jest wróżbitką! - warknęła Arthemis, odwracając się do niego.
     - O czym ty mówisz?
     - Sposób w jaki cię dotyka, dokładnie tak, żebym to zobaczyła! Jej dwuznaczne wypowiedzi, które mają mi dać do myślenia! Jej przypadkowe ruchy, które sprawiają, że "niechcący" jej dotykasz!
     James zamrugał zdziwiony.
     - Arthemis... może z powodu tego, że jesteśmy rozdzieleni to wszystko jest dziwne - zaczął uspokajająco. - Ale wydaje ci się, że...
     - Nie wydaje mi się! - krzyknęła. - Wiem, że to prawda!
     James złapał ją za nadgarstek.
     - Czytałaś jej w myślach? - zapytał ostro.
     - Nie! - powiedziała, próbując się wyrwać. Zraniona tym, że ją o to podejrzewał. Jej umysł stawał się raz zimny, raz gorący. Było jej niedobrze. Chciała odetchnąć świeżym powietrzem...
     - Antonette jest jaka jest. Czasami jest upierdliwa z powodu swojej otwartości... A przez większość czasu, w ogóle nie myśli o tym, co robi, po prostu to robi... To nie znaczy, że celowo, chce ci zaszkodzić!
     - Czemu jej bronisz?!
     - Nie bronię jej! Próbuję ci wytłumaczyć jaka jest, bo zaczynasz mieć paranoję!
     - Nie mam paranoi! Puść mnie! - krzyknęła.
     - Nie puszczę, dopóki mnie nie wysłuchasz - powiedział James, siląc się na spokój.
     - TY, NIE SŁUCHASZ MNIE! Nie rozumiesz!
     - Rozumiem, że czujesz się niepewnie, ale nie wiem, skąd się to bierze! Wiesz, że nie ma nikogo innego! Tylko ty... A ja nie zrobiłem nic złego...
     - Przywiozłeś ją tu! - wykrzyczała, szarpiąc rękę i czując dreszcze w całym ciele. - Muszę wyjść...
     - Nie waż się - warknął i złapał ją za drugi nadgarstek. - Arthemis, jestem na skraju wytrzymałości! Przysięgam ci, że nic między mną a nią nie ma i nigdy nie będzie. Jest tylko koleżanką! Jeżeli tak bardzo ci przeszkadza, nigdy więcej nie przywiozę jej tutaj!
     - Myślisz, że tylko o to chodzi?! - krzyknęła z niedowierzaniem.
     - A nie?! - ryknął ogłupiały, potrząsając nią.
     - Nie... - powiedziała spokojnie, jakby opadły z niej wszystkie siły. Oddychała trochę za szybko.
     - Więc uspokój się i powiedz mi po kolei, o co chodzi... - rzekł, przez zaciśnięte zęby.
     - Właśnie o to, James - powiedziała cicho, - że muszę ci to tłumaczyć... Jestem tym zmęczona... Układaniem, uważnych, wyważonych odpowiedzi na twoje listy. Czytaniem każdego następnego... Zastanawianiem się, czy w kolejnym liście dostanę wiadomość, że to koniec, czy po prostu kolejną opowieść o tym, jak świetnie się bawiłeś z Antonette...
     James rozluźnił uchwyt, chwycił jej dłoń. Jej dłoń lekko drżała. Dotarło do niego, jak trudne musiało być dla niej, czytanie o tym wszystkim, co robili na szkoleniach, gdy sama chciała tam być, a zamiast tego tkwiła zamknięta w zamku...
     - Gdzie następnym razem ją zabierzesz? Co razem zrobicie? - usłyszał, zamyślony. - Co będzie w następnym liście? - Na wierzch jego myśli wypłynęło wspomnienie dzisiejszego wieczoru i tego, co zrobiła Antonette. Postanowił, że nigdy nie pozwoli temu ujrzeć światła dziennego. Wymaże pamięć Antonette jeżeli będzie trzeba...
     Poczuł, że trzyma w dłoni bryłkę lodu. Spojrzał na swoją dłoń, która pokryła się szronem, podobnie, jak dłoń Arthemis. Odruchowo ją puścił i spojrzał jej w twarz.
     Pod jasną cerą, zrobiła się tak blada, że niemal przezroczysta. Jej oczy stały się ogromne i szkliste od szoku. Odwróciła się do okna. Usłyszał, jak gwałtownie wciągnęła powietrze i zakryła dłonią usta.
     Zrozumiał. Trzymał ją za rękę, gdy przypomniał sobie, jak Antonette go pocałowała.
     - Widziałaś... - stwierdził.
     Zatrzęsła się.
     - Arthemis... daj mi wyjaśnić... - powiedział powoli, jak leśniczy podchodzący do rannego zwierzęcia, które może uciec i jeszcze bardziej się zranić, albo pogryźć go, broniąc się. - To był wypadek...
     Arthemis wpatrywała się w szybę, w której odbijało się światło świec i oblicze Jamesa. Ale tak naprawdę widziała tylko ciemność i obraz, którego jej umysł nie chciał zaakceptować. Przebiegł ją lodowaty dreszcz, za którym krwią podążyła ognista lawa.
     Nie! Nie! Nie! Nie! - powtarzała w umyśle, jak uspokajającą kołysankę. - To się nie wydarzyło naprawdę...
     - Arthemis... ona po prostu...
     - Zrobiłeś coś takiego... i mimo to tu przyjechałeś - wychrypiała. - Jak okrutny możesz być?
     - Próbuję ci powiedzieć, że nic nie zrobiłem... Antonette była zdezorientowana...
     Arthemis zacisnęła dłonie na parapecie.
     - Wyjdź - powiedziała cicho.
     - Pozwól mi wyjaśnić... - zaczął, a w jego głosie dało się słychać drżenie.
     - Wyjdź - powtórzyła głośniej.
     - Arthemis... proszę... nie rób tego... - wykrztusił.
     - WYJDŹ - przeliterowała, zaczynając się trząść.
     - Wiem, że nie chcesz teraz słychać, ale wszystko ci wytłumaczę, gdy będziesz chciała - powiedział, czując oblewa się zimnym potem. Do cholery, od czasu turnieju nie czuł się tak przerażony. - To nie może  być koniec... Wyjdę i nie wrócę, ale będę czekał, aż do mnie przyjdziesz...
     - WYNOŚ SIĘ!! - wrzasnęła z histerią w głosie.
     Wyciągnął rękę w jej kierunku, ale cofnął ją, chociaż serce mu pękało i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.
     W momencie, w którym usłyszała trzask z jej nosa trysnęła krew. Usunęła się po ścianie i zaczęła kaszleć. Na jej dłonie wyleciały krople krwi. Wszystko zaczęło wirować. Papiery i książki dookoła niej oszalały.
     Spokojnie, spokojnie, spokojnie... powtarzała sobie w myślach, walcząc o oddech.
     A wtedy znowu ten obraz wypłynął na wierzch i jej umysł utonął w świetle tak lodowato białym, jak rozbłysk błyskawicy.


     Arthemis najpierw usłyszała ćwierkanie nielicznych zimowych ptaków. Zacisnęła powieki, gdy przedarło się do niej oślepiające światło poranka. Poczuła obrzydliwy, metalowy smak w ustach, przyprawiający o mdłości i ból w każdej kości. Jej skóra była przemarznięta, jakby spędziła noc na zewnątrz.
     Potem było jeszcze gorzej, bo do bólu fizycznego była przyzwyczajona. Gdy jej umysł zalały obrazy i słowa, zaczęła się trząść i kołysać, jak narkoman. Mamrocząc pod nosem, że to był tylko bardzo zły sen.
     Gdy zdołała się już o tym przekonać, uchyliła po wieki, zobaczyła przed sobą zwoje pergaminów i grzbiet leżącej przy nosie książki. Uniosła się na ręce.
     Wnętrze wieży wyglądało, jakby przeszło przez nie tornado. Pergaminy były porozrzucane, podobnie jak stare tomiszcza, których używała do nauki. Jej odręczne notatki fruwały swobodnie po pomieszczeniu.
     To nadal może być tylko sen, przekonywała się. Wstała i spojrzała po sobie. Jej biała szkolna bluzka była czerwona od posoki i śmierdziała zgniłą krwią. Miała fioletową od zimna skórę.
     A więc dostała ataku... Mogła go dostać na skutek snu, prawda? Okropnego snu, w którym James powiedział urywanie, że "To... koniec" i "Wyjdę i nie wrócę...". A ona kazała mu się wynosić, bo...
     Arthemis zamarła, gdy sobie przypomniała. Zamknęła oczy, mając nadzieję, że to dalszy ciąg snu, a potem odwróciła się powoli.
     Powietrze gwałtownie uciekło z jej ust. Usta zaczęły drżeć niekontrolowanie, więc przykryła jej dłońmi. Wysokie, strzeliste okna, sięgające aż do sufitu, były popękane siecią gęstych pajęczych pęknięć. Wszystkie, co do jednego, jakby jakiś furiat próbował je rozbić w drobny mak.
     Było to bardzo bliskie prawdy. Furia, która ją ogarnęła. Furia, której nie umiała stłumić... Jej moc, która wydostała się spod kontroli...
     Arthemis przez chwilę wyobraziła sobie, co by się stało, gdyby James został w środku i padła na kolana. Przypomniała sobie odgłos zatrzaskiwanych drzwi i coś w niej pękło, a razem z tym czymś, wszystkie szyby w wieży. Pokój zalał deszcz opiłków i ostrych krawędzi. Poczuła przecięcie na policzku i poddała się temu.
     Była... potworem.


James szedł jak lunatyk przez zamek. Gdzie niegdzie słyszał jeszcze głos, ale większość studentów udało się już do swoich domów. Wyszedł z zamku, a potem przeszedł przez błonia, bramę, Hogsmead. Szedł długo. Dopiero, gdy wszedł na ruchliwą szosę, na której w ciemności otrąbił go, jakiś mugolski samochód, zdał sobie sprawę, że jest środek nocy, a on jest już daleko od szkoły, w której zostawił wszystko, co dla niego ważne.
     "Wynoś się!"
     Wzdrygnął się przywołując ten histeryczny, wściekły krzyk.
     Odrętwienie, zaczęło odpływać. Zastąpione przez złość. Łatwiej mu było ją przyjąć, niż mdlące poczucie winy.
     Nie miała prawa, go wyrzucić! Mogła go chociaż wysłuchać do końca!
     Ale była wtedy taka krucha, że bał się, że ją złamie...
     Do cholery, powinna wiedzieć, że nigdy by czegoś takiego nie zrobił! To był cholerny wypadek! Ta dziewczyna po prostu się o niego oparła! A Antonette jeszcze się od niego nasłucha! Miał ochotę ją udusić!
     Tak, nie był bez winy. Naprawdę, zdawał sobie z tego sprawę i gotowy zrobić wszystko, żeby Arthemis mu wybaczyła, ale do tego musiałaby chcieć go wysłuchać... Dlatego dobrze, zrobił dając jej czas. Będzie czekał, gotowy paść na kolana, aż do niego przyjdzie.
     Byle nie trwało to zbyt długo...


Lily wrzasnęła na widok Arthemis, która zakrwawiona weszła do dormitorium.
     - Dzień dobry - powiedziała spokojnie, wyjęła zmianę ubrań i poszła do łazienki dziewcząt.
     Lily po chwili pobiegła za nią, słysząc przy okazji krzyk Rose.
     - Co się stało? - zapytała.
     - Nic. Muszę się umyć, więc...  - Arthemis wskazała im dłonią drzwi.
     - Jesteś ranna.
     - To tylko krwotok z nosa. Naprawdę. Możecie mi przynieść coś ze śniadania? Przyjdę od razu na lekcje...
     Ponieważ je o coś poprosiła, skierowały się drzwi, jednocześnie bojąc się zapytać o to, co wydarzyło się z Jamesem i o pustkę, w jej oczach, która przypominała im Arthemis z początków znajomości. Zamkniętą w sobie i otoczoną szczelnym, dziesięciometrowym murem, który porastały róże z ostrymi kolcami.
     Arthemis weszła pod prysznic i puściła gorącą wodę. Pozwoliła jej spływać po ciele, aż zrobiła się zupełnie zimna. Przypomniała sobie, jak James trzymał ją tutaj, mącząc i ją i siebie, płaczącą i roztrzęsioną z wysoką gorączką.
     Coś w niej zadrżało. To była ta dziwna cząstka, którą zamknęła głęboko w sobie. Ta Arthemis, która nie była w stanie tego wszystkiego znieść i się z tym pogodzić. Ta sama, która stanowiła 70% niej, pozostawiając sama skorupę, maskę i determinację. Ta Arthemis płakała mocno i bez przerwy i nadal klęczała przed popękanymi wysokimi oknami, pomimo tego, że ta która stała pod lodowatą wodą nie uroniła do tej pory ani jednej łzy.
     Położyła rękę między piersiami, jakby chciała tę cząstkę siebie utulić i uspokoić.
     - Naprawię to wszystko... przysięgam. Pewnego dnia, gdy już nic nie będę mogła zrobić... wypuszczę ci, abyś mogła płakać, aż twoje serce się uspokoi... Ale teraz mam wojnę do wygrania...
     Arthemis zamilkła, zastanawiając się, czy już pochłonęło ją szaleństwo, czy to dopiero jego początek.
    
    
     Gdy zamykała oczy widziała pękniętą szybę i odbijającą się w niej twarz Jamesa. Nie spała, nie miała ochoty jeść i chociaż odpowiadała krótko na zadawane jej pytania, nie rozmawiała.
     Gdy po raz kolejny wstała przed świtem, po kolejnej nocy pełnej półsnów, i po raz kolejny wybiegała z zamku, by biegać i zabić każdą myśl, zaczęła opadać z sił. Jednak jej determinacja nie osłabła. Nadal pokrywała notatkami pergaminy i układała je w małej wieżyczce, którą sobie po prostu przywłaszczyła. Kończyła już opracowywać tematy ze wszystkich przedmiotów i lat oraz ćwiczyć praktyczne zaklęcia, więc wiedziała, że wkrótce będzie gotowa... Marzyła o tym, równie mocno, jak o tym, że będzie bez strachu mogła stanąć na przeciwko Jamesa i po prosić go, żeby zaczęli od nowa.
     Zdjęcie srebrnej obrączki z lewej ręki sprawiło jej fizyczny ból, jakby ktoś odcinał jej cały palec. Nie mogła się jednak zmusić, żeby ją odłożyć, więc zawiesiła ją na łańcuszku obok wisiorka, który podarował jej Jamesa.
     Jeszcze się po tym nie otrząsnęła, gdy stanęła kilka dni później przed gabinetem profesora Luciana, na kolejną ich lekcje. Lucian rzucił jej tylko jedno uważne spojrzenie z nad ksiąg, które tym razem sam uzupełniał. Już to było podejrzane.
     - Nie zapraszałem cię tutaj - powiedział chłodno.
     - To dzień moich korepetycji.
     - Nie sądzę, żebyś na nie zarobiła... - odparł, wracając do uzupełniania ksiąg zamiast niej.
     - Nadrobię to - obiecała. - Musi mnie Pan nauczyć kontroli. Manipulacji moimi mocami w taki sposób, żeby nie mogły uruchomić się bez mojego sygnału... Muszę umieć to robić. Od tego zależy... wszystko...
     Lucian uniósł brew.
     - Nie - odparł bezlitośnie.
     - DLACZEGO?! - rozzłościła się.
     - Bo nie jesteś w dostatecznie dobrej formie.
     - Mam dobrą kondycję - zaprzeczyła.
     - Masz mięśnie i jesteś szybka. To nie jest równe z dobrą formą - huknął cicho jak grzmotem. - Potrafię sobie poradzić z twoją rozbitą psychiką, ale nie dam rady pracować z trupem! Jesteś w stanie tak żałosnym, że dziwię się, że najmniejszy powiew wiatru cię nie zdmuchnął. Ile schudłaś?
     Arthemis spochmurniała. Bardzo nie chciała odpowiadać na to pytanie.
     - A jeżeli będę spać? I jeść?
     Lucian przypatrywał się jej uważnie przez chwilę.
     Arthemis nie uroniła do tej pory ani jednej łzy, ale teraz była tego bliska. Wymagałoby to jednak zbyt wiele wysiłku, więc zwyczajnie nie była do tego zdolna.
     - Jeżeli w ciągu tygodnia poprawisz się i będziesz chociaż nikłym odbiciem dziewczyny, którą poznałem pierwszego września, zastanowię się. Ale będę wiedział, jeżeli spróbujesz mnie oszukać.
     Arthemis pokiwała głową.
     - Idź sobie - rzucił Lucian, obserwując jak odwraca się sztywno i idzie do drzwi. Gdy się za nią zamknęły miał ochotę czymś rzucić. Cieszył się jednak, że miał coś czego chciał. Wiedział, że w inny sposób nie byłby w stanie namówić jej do snu i jedzenia, nawet w podstawowych ilościach.
     Westchnął ciężko, zachodząc w głowę, co takiego stało się od ich ostatnich zajęć, na których jej nie było.


     Arthemis usiadła w Wielkiej Sali i spojrzała na talerz Lily, ponieważ nie była głodna, a raczej nie miała apetytu, musiała zerknąć na ilość jedzenia, które pochłaniała przyjaciółka, żeby zorientować się ile powinna zjeść. Wydawało jej się tego strasznie dużo. Nie mniej metodycznie przeżuwała jedzenie, napełniając ściśnięty żołądek. Gdy najadła się w pełni poczuła się ociężała i z radością pomyślała, że dotrzymanie słowa Lucianowi nie będzie takie trudne. Czym prędzej poszła do łóżka i zwinęła w kłębek, otulając kołdrą? Zasnęła błyskawicznie.
     Nic to jednak nie dało. Z krzykiem, który uwiązł w głębie płuc zerwała się z poduszek dwie godziny później. Ślęcząca nad książką Rose przyjrzała jej się uważnie i westchnęła.
     - Arthemis... powiesz mi w końcu co się stało? - zapytała, głaszcząc Gina. - Praktycznie nie odzywasz się od czterech dni.
     - Nie mogę - odparła Arthemis.
     - Dlaczego?
     - Nie chcę o tym rozmawiać. Nie chcę o tym myśleć. Nie chcę otwierać tej puszki Pandory, bo nie wiem, czy dam radę po raz kolejny to znieść - powiedziała opierając czoło na zgiętych kolanach.
     Rose przypatrywała się jej z niepokojem.
     - Jest aż tak źle?
     Arthemis tylko niemo pokiwała głową i wstała z łóżka.
     - Myślisz, że Albus jest jeszcze w Pokoju Wspólnym? - zapytała, otulając się szlafrokiem.
     - Możliwe, niedawno widziałam, jak kończył zadanie z transmutacji.
     Arthemis zeszła do Pokoju Wspólnego, gdzie Lily jeszcze ślęczała z Tasyą i młodym Woodem nad planszą quidditcha, a Albus odrabiał zadanie domowe razem z Lisbeth. Podniósł na nią zaniepokojony wzrok, gdy się pojawiła. Podeszła do jego stolika.
     - Potrzebuję twojej pomocy - powiedziała cicho.
     Albus zerknął na Lisbeth i mruknął:
     - Zaraz wracam - razem z Arthemis zniknął na schodach do dormitorium chłopców. Albus zerknął, czy jego sypialnia jest pusta i wpuścił Arthemis.
     - No, dobra, to co mam mu zrobić? Zarazić czyrakami? Czy sprawić, że odpadną mu wystające części ciała?
     - O czym ty mówisz? - zapytała zdziwiona.
     - Arthemis, James jest moim bratem. Znam go dobrze. Wiem, że czasem robi i mówi rzeczy, zanim zdąży pomyśleć. Mogę mu za to dać popalić, jeżeli chcesz...
     Pokręciła głową.
     - To nie tylko jego wina... Poradzę sobie z tym sama... ale dziękuję, Al - westchnęła. - Potrzebuję czegoś na sen - wyjaśniła.
     Albusowi rozszerzyły się źrenice i opadła szczęka ze zdziwienia.
     - Czy ja się przesłyszałem? Przecież ty masz wyrytą tępą brzytwą na skórze, że nie bierzesz eliksirów, które pozbawiają cię świadomości...
     - Al, proszę... nie wnikaj...
     Albus przypatrywał się jej uważnie.
     - Co takiego powiedział? Co zrobił, żeby wpędzić cię w taki stan?
     - Wszystko w porządku. Naprawdę. Ja... naprawię to, ale potrzebuję trochę czasu - przełknęła ślinę z trudem.
     - Arthemis, czy ty z nim zerwałaś? - zapytał ostrożnie.
     Energicznie pokręciła głową, ale jej spojrzenie pociemniało.
     - Czy on zerwał z tobą?
     Arthemis potarła czoło.
     - Nie wiem... Powiedział, że to... koniec... A ja kazałam mu wyjść i... - przerwała. - Al... proszę. Potrzebuję tylko trochę snu...
     Albus westchnął ciężko, kręcąc jednocześnie głową. Poszedł do swojej torby ze składnikami eliksirów oraz małymi flakonikami sporządzonymi wcześniej. Wyjął z niego 4 małe fiolki, które mu zostały i zaniósł je.
     - Działają po 15 minutach. Nie są zbyt mocne, ale spokojnie prześpisz 5-6 godzin. Zrobię więcej...
     - Dziękuję - powiedziała tylko i odwróciła się, chcąc wrócić do swojej sypialni. Albus ją zatrzymał i zanim zdążył pomyśleć, przyciągnął ją do siebie.
     Od razu cała zesztywniała. Nie odwzajemniła uścisku, stojąc jak słup soli.
     - Proszę... nie - powiedziała cicho. - Nie mogę... teraz... Al, proszę...
     - Nie możesz sobie odpuścić? - zapytał.
     Pokręciła głową.
     - Jeżeli sobie teraz odpuszczę, to zmienię się w żałosną kupkę nieszczęścia, której  nikt nie zdoła sprzątnąć...
     - Aż tak ciężko jest to wszystko poukładać?
     - Nie mogę walczyć na nierównym polu - mruknęła, opierając czoło na jego ramieniu. - Próbowałam, ale cały czas przegrywam. Mam plan, ale potrzebuję trzech miesięcy. Potrzebuję cholernych trzech miesięcy... Tylko, że... - nie wiem, czy nie będzie wtedy już za późno. Nie wiedziała nawet, czy teraz nie jest już za późno.
     Albus odchylił głowę do tyłu spoglądając w sufit. Westchnął ciężko, kładąc jej rękę na głowie.
     - Jesteś wyższy niż wtedy, gdy cię poznałam - obojętnie stwierdziła fakt.
     - Mam nadzieję! - żachnął się.
     Arthemis wyswobodziła się.
     - Idę spać - pomachała mu przed nosem buteleczkami.
     - Powinnaś powiedzieć dziewczynom. Nie jesteś sama Arthemis...
     Odwróciła się do drzwi. Zanim nacisnęła klamkę, powiedziała jednak jeszcze:
     - W tej walce jestem sama. I wcale nie chcę, żeby akurat teraz ktoś walczył razem ze mną. To moja wojna. A dziewczyny nie potrzebnie będą się zmartwiać.
     - Będą się zamartwiać tak, czy inaczej. Dobrze, wiesz, że i tak się dowiedzą. A im później im wszystko wyjaśnisz, tym gorzej będzie.
     Arthemis nie odpowiadając wyszła, a Albus zastanawiał się, czy może coś zrobić, oprócz zamknięcie ich w jednej małej, żelaznej klatce. Bał się jednak, że nie ma wszystkich danych i tylko pogorszy sprawę. Bo niby co znaczyło to "nie wiem"...


     James spotkał się z Fredem tydzień później. Jego kuzyn zapracowany po uszy, nie miał dla niego czasu, co wcale nie poprawiło mu humoru. Spotkali się w pubie, do którego chodzili wszyscy ze szkolenia Jamesa. Dzisiaj ich tu na szczęście nie było. Już i tak wszyscy uważali go za gbura, bo traktował Antonette, jak wysłannika z piekieł, podczas gdy cała reszta ją uwielbiała.
     Fred wsunął się na wysoki stołek barowy obok niego i pokazał barmanowi, że poprosi dwa duże piwa.
     - I jak tam ci mija szkolenie? - rzucił. - Jest tak fajnie, jak zawsze myślałeś, czy przy twoich wcześniejszych doświadczeniach, to nudy?
     - Czasem jedno, czasem drugie - burknął James.
     Fred przyjrzał mu się i zmarszczył brwi.
     - Wyglądasz jakby ktoś ci nieźle dał w kość. Nie widziałem, żebyś miał taką minę od czasu przygód w Nowej Zelandii. Chociaż może byłeś wtedy bardziej wesoły? - zażartował.
     - Pokłóciłem się z Arthemis - powiedział prosto z mostu. Chciał, żeby jakiś mężczyzna potwierdził jego punkt widzenia, albo wskazał mu błędy w rozumowaniu. Może nie wybrał największego autorytetu, ale Fred przynajmniej go nie wyśmieje.
     - Oooo... - Fred okazał mu teraz o wiele większe zainteresowanie. - A to coś niespodziewanego... O co?
     - Do końca nie wiem... Za dużo tego było... Kazała mi wyjść... a ja wyszedłem...
     - Zerwaliście? - rzucił jego kuzyn, siląc się na obojętność.
     - Oczywiście, że nie! - warknął James, posyłając mu miażdżące spojrzenie.
     - Wolałem się upewnić. No, więc? O co poszło? Zacznij od początku...
     James zaczął opowiadać od momentu, gdy poznał Antonette oraz gdy zabrał ją do Hogsmead. Miał dziwne wrażenie, że barman mu się przysłuchuje kątem ucha, gdyż czasami z politowaniem kręcił głową. James miał nadzieję, że przyjdzie więcej klientów, bo wtedy barman by przestał, a on nie miałby wrażenia, że jest największym frajerem na świecie.
     Fred jedynie mrugał i popijał piwo. Gdy James skończył długo się nie odzywał, wpatrzony w złocisty płyn w kuflu.
     - Nie wiem od czego zacząć - powiedział w końcu, a kącik jego ust się uniósł.
     Czy ten kretyn miał zamiar się roześmiać? James nie mógł uwierzyć własnym oczom!
     - Zaśmiej się, a wepchnę ci do gardła pięść aż po łokieć... - zagroził.
     - Nie... Nie mam zamiaru się śmiać, aczkolwiek to wszystko jest głupie, że aż śmieszne - powiedział, kończąc twardo zdanie.
     - Jesteś idiotą. Jak można zabrać jakąś laskę, na spotkanie ze swoją dziewczyną! Takich rzeczy się po prostu nie robi tępaku! Jest twoją koleżanką? Spoko! Niech będzie! Z grzeczności przedstaw ją, gdy spotkacie się przypadkowo, ale nie zabieraj jej na randkę! Boże, to tak jakby twój ojciec stwierdził, że Cho Chang jest jego koleżanką i zaprosił ją, żeby z wami zamieszkała! Ciekawe jak zareagowałaby na to twoja matka!
     - Chyba trochę przesadzasz...
     - Nie, wcale nie przesadzam. Nie twierdzę, że wszystko jest twoją winą, ale naprawdę jesteś tępy! Biedna Arthemis... pewnie nie wiedziała, gdzie oczy podziać...
     - Wcale nie. Na początku zachowywała się normalnie..
     - Normalne to by było gdyby od razu odgryzła Antonette głowę... Masz koleżanki, a miej sobie je! Ale nie wprowadzaj je w buciorach za próg twojego życia z Arthemis - westchnął. - No, ale stało się. Teraz to chyba nawet nie ma sensu przepraszać, bo Arthemis i tak nie będzie cię słuchać, dlaczego miałaby. Zdeptałeś jej kobiecą dumę...
     - Fred, masz mi pomóc, a nie dobijać - warknął James.
     - A w czym ja mam ci pomóc? Powinieneś na klęczkach przepraszać Arthemis, zamiast wychodzić...
     - Nie chciała mnie słuchać...
     - A ty byś chciał słuchać siebie? Jeżeli kazała ci wyjść, to trzeba było wyjść za drzwi i czekać pod nimi!
     James też już tak myślał i wściekał się na samą myśl o tym, że pod wpływem emocji zostawił Arthemis samą. Uderzył głową o blat.
     - Powinienem się z nią zobaczyć...
     - Teraz to już po ptakach. Powiedziałeś, że zaczekasz aż ona przyjdzie do ciebie, więc miejże trochę dumy. Nie mówiąc już o tym, że Arthemis będzie miała czas, żeby się uspokoić. Tylko błagam cię nie rób więcej głupot, bo nawet sam Merlin cię nie uratuje...
     - Co rozumiesz, przez głupotę?
     - Nie wysyłaj jej listów. Serio... Obojętnie co teraz napiszesz, będzie głupie i nie wystarczające. Możesz ją przez nie tylko bardziej wkurzyć... A jak Antonette?
     James prychnął.
     - Nie wiem. Nie obchodzi mnie to.
     - Nadal jest twoją partnerką? Nadal razem pracujecie?
     - Nic na to nie poradzę, prawda! - warknął.
     - I nie masz! Co więcej jeżeli jest twoją koleżanka i jak twierdzisz tylko tak, ją traktujesz i jasno wyznaczyłeś granicę to moim zdaniem nadal powinieneś z nią pracować.
     - Jak to?
     - Owszem, popełniłeś kilka głupot, ale nigdy nie traktowałeś jej inaczej niż koleżanki i nigdy nie ukrywałeś tego przed Arthemis. Gdybyś teraz nagle zerwał z nią wszystkie kontakty, wyglądałoby tak, jakbyś rzeczywiście miał coś na sumieniu.
     James zastanowił się, ale tak naprawdę było mu to teraz zupełnie obojętne. Był w takiej sytuacji, że nic go nie obchodziło i nie cieszyło. Antonette przypominała mu jedną z dziewczyn z ich rodziny i tak też ją traktował, bo ją lubił i chciał jej pomóc. Wszytko to obróciło się przeciwko niemu.
     Chciał wszystko to wyjaśnić, ale z drugiej strony chciał też aby Arthemis w końcu, jasno i czytelnie, nawet gdyby miało to boleć, powiedziała mu jak się czuje, co jej przeszkadza i czego od niego chce. Wiedział jakie błędy popełnił, ale miał wrażenie, że jest jeszcze coś poza tym, co powiedzieć mu może tylko Arthemis, która nie chciała z nim rozmawiać. Zawsze zamknięta w sobie, nie chciała mu wyznać co ją gnębi, a bał się, że kiedyś nie domyśli się czegoś ważne i będzie już za późno na naprawę sytuacji.
     Sprawiało mu to fizyczny ból.
     Miał wrażenie, że minął rok odkąd normalnie spędzili czas. Tęsknił za kobietą, za jej niespodziewanymi, czułymi gestami. Tęsknił za jej bliskością i ciałem. I tęsknił za przyjaciółką, z którą mógł się wszystkim dzielić, i która rozumiała go jak nikt inny.
            Modlił się, jak nigdy w życiu, żeby Arthemis szybko do niego przyszła, bo jeżeli on będzie musiał pójść po nią, to nie był w stanie przewidzieć konsekwencji.

1 komentarz:

  1. Smutny rozdział, oby ich kłótnia nie przyniosła czegoś koszmarnego, chociaz i tak pewnie nie bedzie to przyjemne.

    OdpowiedzUsuń