James obserwował
salę balową ze swojej pozycji na środku. Z trudem przyszło mu rozpoznać
większość swoich kolegów ze szkolenia, tak bardzo zmieniły ich chociażby
wieczorowe stroje i schludny wygląd, zamiast ich zwyczajowych bojowych spodni i
spoconych z wysiłku twarzy.
Byli podzieleni na dwuosobowe, mieszane
pary, żeby mniej się rzucać w oczy. Jemu oczywiście partnerowała Antonette. Do
tego zadania była idealna. Nikt nie pomyślałby, że ta mała filigranowa osóbka,
jest w rzeczywistości aurorem. Stanowiła doskonałą przykrywkę.
Delikatnie opierała się na jego ramieniu i
po prostu błyszczała, prowadząc niezobowiązującą rozmowę z jakąś starszą parą.
James tymczasem udając znudzonego rozglądał się po cali. Bez problemu umiał
wyłapać członków swojej rodziny. Widział równie czujnego jak on sam ojca oraz
emanującą spokojem matkę rozmawiającą właśnie z żoną ministra. Ciotka Hermiona
właśnie energicznie dyskutowała o czymś z samym ministrem, a wujek Ron śmiał
się z czegoś, co opowiadał mu znajomy z Ligii Quidditcha.
James był zaskoczony, że nie widzi tutaj
ulubionej czarownicy elity czarodziejów. Nigdy nie podejrzewałby, że odpuściłaby
sobie taką okazję podczas, gdy większość obecnych na sali czarownic, dałaby się
pokroić za osobisty projekt od niej.
Po chwili dopiero przyszło mu do głowy, że
znając ją Victoire zapewne spóźnia się celowo, żeby mieć wielkie wejście...
Miała szczęście, bo gdyby znalazł się z nią
na osobności, powiedziałby jej co właściwie sądzi o tych jej pomysłach i
katalogach!
- Jest
tu ktoś kogo znasz? - zagaiła Antonette.
- Pół
mojej rodziny - odparł James znudzonym tonem, dostrzegając wujka George'a pokazującego jakiś nowy gadżet szefowi
Departamentu Magicznych Gier i Sportów.
Przy drzwiach nastało poruszenie, a potem
wśród blichtru i świateł odbijających się od kryształków pokrywających gorset
sukni, na salę weszła Victoire z Teddym u boku. Nie dało się jej nie zauważyć,
gdyż jej kreacja miała ogniście czerwony kolor i głębokie wycięcie na plecach.
Zanim dotarła do połowy sali uściskała, ucałowała lub poklepała z setkę osób, a
Teddy wymieniał grzeczności z mniej zauważalnymi osobami. Przez chwilę James
miał wrażenie, że na sali nie istnieje nikt oprócz jego zjawiskowej kuzynki.
W końcu Victoire zatrzymała się przy ciotce
Hermionie, z którą przywitała się serdecznie, a potem objęła w pasie osobę
stojącą obok i wydawała się z czegoś bardzo zadowolona. Teddy zasłaniał
Jamesowi trzecią postać, więc nie wiedział, czy to Dominique, Molly, czy
Valentine, ale stawiał na którąś z nich.
- Pójdę
się przywitać - powiedział James. Mieli się, jak najbardziej wtopić w
otoczenie, więc nie było w tym nic dziwnego.
- Pójdę
z tobą - zaproponowała Anotnette, żegnając się ze swoimi rozmówcami.
Przywarła do jego ramienia, żeby nikt jej
nie potrącił.
James zauważył, że jego rodzice również idą,
w kierunku Victoire i wtedy Teddy się odsunął a on zamarł, dostrzegając odzianą
w biel postać. Przez chwilę nie wierzył własnym oczom.
- Czy
to jest Arthemis? - zapytała z niedowierzaniem i oburzeniem Nette.
James sam nie mógł w to uwierzyć, ale to
była ona. Miała na sobie, chyba z piętnastocentymetrowe szpilki, przez co była
teraz jego wzrostu. Ubrana była w lejącą się białą suknię, dopasowaną jak skóra
do kształtu ciała. Dopiero, gdy się poruszyła zauważył, że od bioder nie
zaczyna się spódnica tylko szerokie, zwiewne spodnie, układająca się, jak
suknia. Cienki, nabijany kryształkami pasek podkreślał jej talię, a włosy
uniesione do góry odsłaniały ramiona i szyję.
James zapomniał jak się oddycha. Patrzył
oniemiały, jak jego matka czule się z nią wita.
- I
co powiesz ciociu? - zagaiła Victoire, błyskając zębami. - Arthemis, jak zawsze
przebija wszystkie moje damy, prawda?
- Nie
mów tak, bo ludzie pomyślą, że prowadzić dom publiczny - usłyszał, cichą,
wypowiedzianą przekomarzającym się tonem, odpowiedź Arthemis.
Victoire się roześmiała.
- Byłabyś
idealna, gdybyś chciała wkładać moje kreacje więcej niż raz na rok!
James zauważył ojca szepczącego coś do ucha
Arthemis. Skinęła głową.
Był tak zajęty obserwowaniem jej, że
zupełnie zapomniał o Antonette, dopóki ta nie stanęła na palcach i nie
powiedziała mu na ucho nadąsana:
- Nie
możemy tutaj tak stać.
W tym momencie James złapał spojrzenie
Arthemis. Beznamiętne, obojętne, chłodne spojrzenie. Nie wiedział ile to trwa,
ale miał wrażenie, że minęły godziny, zanim powoli przeniosła spojrzenie na
Antonette i odwróciła się, ukrywając wśród jego rodziny. Znał jej twarz. Znał
jej oczy. Każdy ich wyraz, każdą zmianę. Każdą ukrytą myśl i uczucie. Dlaczego
teraz niczego nie umiał dostrzec?
James widział jak jego koszulka unosi się
nieznacznie, pod wpływem zbyt szybkiego bicia serca. Ręka mu zadrżała, a nogi
same się rwały do tego, żeby wyprowadzić stąd Arthemis, zanim ktoś ją
dostrzeże.
Jednak był na misji o czym nieustannie
przypominała mu delikatnym naciskiem Antonette. Odwrócił się, więc w przeciwnym
kierunku, marząc o tym, żeby Nette zniknęła teraz i znalazła się bardzo daleko
od niego. Nawet z takiej odległości potrafił wyobrazić sobie zapach perfum
Arthemis, mrocznych i słodkich jednocześnie. Już samo to sprawiało mu ból i
przypominało smak jej skóry, ciepło ciała.
Nie powinien teraz o tym myśleć. Nie
powinien się rozpraszać. Nie mógł okazać wściekłości za jej obojętność. nie
czas było na żal, który narastał w nim od miesięcy. Mógł to jednak odłożyć na
później. Miał ją teraz na miejscu i nie ukryje się przed nim...
- Obejdźmy
nasz sale dookoła i zobaczmy, co u pozostałych - zaproponował i ruszył na
obchód.
- Twoi
rodzice dobrze znają Arthemis? - zagaiła Antonette.
- Dość
dobrze - odparł niechętnie.
- Wydają
się bardzo ją lubić...
- Rzeczywiście
- przyznał.
- Dobrze
się czujesz? - zapytała zaniepokojona.
- Tak.
Mamy zadanie. Bierzmy się do roboty...
Prawdę mówiąc James czuł się jednocześnie
dobrze i źle. Jak umierająca roślina, która potrzebuje wody i światła, na którą
padło kilka promieni słońca, ale która nadal umiera z pragnienia...
Antonette odpuściła temat, czując jego
niechęć i złość. Westchnęła oglądając się przez ramię na Arthemis. Wyglądało na
to, że czas było wytoczyć ciężkie działa...
Minęła godzina. Potem następna.
Ognista czerwień sukni Victoire była jak
roztańczony płomyk, gdy brylowała ona z Teddym na parkiecie.
James i Antonette krążyli po sali. Nawet
raz Antonette namówiła go, żeby z nią zatańczył, jednak ich maskarada nie
przyniosła jak dotąd spodziewanych efektów. Przez cały ten czas James gdzieś
pod skórą, czuł obecność Arthemis, tak samo jak czuł gdzieś na karku, że ich
zdobycz jest wśród tłumu.
Podeszła do niego Victoire z Teddym. W ręku
miała kieliszek perlistego szampana. Po jej złośliwym wyrazie twarzy poznał, że
zaraz powie coś, co mu się nie spodoba.
Obrzuciła przelotnym wzrokiem Antonette i
niczym drapieżnik na ofierze, skupiła się na Jamesie:
- Widziałeś
moją piękną modelkę? - zapytała wesoło. Już widzę, jak napływają do mnie jutro
setki zamówień na ten kostium. Żywa reklama jest najlepsza. Arthemis trochę
narzekała, że połamie nogi w tych butach, ale co za efekt! Założę się, że
wszyscy faceci na sali podziwiali jej tyłek...
- Ubrałaś
ją jak dziwkę - przerwał jej James, czując, że tama runęła.
To był moment.
W jednej chwili zobaczył błysk wściekłości
w oczach kuzynki, a w drugiej poczuł i usłyszał, jak jej dłoń uderza o jego
twarz. Miał wrażenie, że pękła mu żuchwa...
Jakby tego było mało, wylała mu na głowę
zawartość kieliszka.
Antonette oburzona i zszokowana otworzyła
usta, ale James wyciągnął rękę na znak, żeby zamilkła. Mierzyli się z Victoire
wzrokiem. Teddy złapał Victoire za nadgarstek, gdy zrobiła krok w stronę
Jamesa. Zbliżyła twarz do jego twarzy.
- Lepiej
żebyś był na tyle wkurzony i załamany, że powiedziałeś to zanim twój mózg
zdążył wyprodukować choć jedną rozsądną myśl. Jeśli nie to, klnę się na
wszystkie świętości James, że zabiorę ją od ciebie i znajdę jej faceta, który
będzie jej wart, ty dupku!
- Jak
śmiesz! - krzyknęła Antonette.
Victoire jedynie prychnęła.
Energicznym krokiem podeszła do nich Ginny
Potter.
- James,
Victoire, co wy wyprawiacie?! Nie macie pięciu lat! Zachowujcie się jak należy!
- Mała,
rodzinna sprzeczka - rzucił lekko James, gdy Teddy odciągnął od niego Victoire.
Zanim jego matka zdążyła wygłosić mu kazanie, w magicznym nadajniku rozległ się
głos jednego z dowódców.
- Potter,
mamy ich. Ta wasza mała scenka uśpiła ich czujność i próbują przejść przez twój
sektor. Jeden jest za tobą. Zmierza w stronę wejście do ogrodów...
- Zrozumiałem
- odparł cicho, ukrywając to, nachylając się do Antonette, jakby coś szeptał. -
Zaczynamy zabawę...
Arthemis ukrywała się w najdalszym i
najciemniejszym kącie antresoli, z którego mogła wszystko obserwować jak na
dłoni. Odpoczywała, próbowała ochłonąć i użalała się nad sobą.
Byli tacy idealni. Tak doskonale dobrani,
że ogarniała ją mroczna zawiść. Antonette była błyszczącym klejnotem na
ramieniu Jamesa. Była... no cóż... idealną ozdobą. Sposób w jaki się do niego
subtelnie nachylała, delikatnie kładła rękę na jego przedramieniu zaczepiając
palcami o jego odsłonięty nadgarstek. Denerwowała ją jej perfekcja. Denerwowała
jej niewymuszona elegancja i swoboda, z którą poruszała się po sali.
Ale sposób w jaki James opiekuńczo
eskortował Antonette przez salę. I to jak nachylał się, żeby powiedzieć jej coś
na ucho - łamał jej serce.
Próbowała odwrócić jakoś swoją uwagę od tej
dwójki i skupiła się na rozpoznawaniu miejsc, w których powinni być aurorzy.
Wczorajszego popołudnia pan Potter wyjaśnił jej, co będzie się działo na gali
Ministerstwa Magii.
Od niemal roku Departament Tajemnic i
Departament Aurorów wyłapywali pojedynczych osoby, które podszywały się pod
znanych i zazwyczaj potężnych czarodziejów. Sęk w tym, że robiły to w tak
umiejętny sposób, że przez długi czas nikt nie zauważał różnicy. Pan Potter
przyznał, że nie są nawet stuprocentowo pewni, że ktoś z najwyższego
kierownictwa, nie został podstawiony. Tak naprawdę pierwszego sobowtóra złapali
przez przypadek, kiedy próbował z dnia na dzień przeforsować w ministerstwie
wniosek o nieograniczaniu swobody młodych czarodziejów poza szkołą, którego
stanowczym przeciwnikiem był pan Rufus Dadario, którego udawał. Gdy jednak
kilka osób z rady szkoły udało się na spotkanie w jego posiadłości okazało się,
że pan Dadario nie żyje już od ponad 3 miesięcy, a jego konta w banku Gringotta
i domowy sejf zostały wyczyszczone. Sobowtór zbiegł.
Pan Potter twierdził, że podejrzewali
jeszcze dwie osoby, ale one również zbiegły. Złapali tylko jedną osobę, która
wyznała im, że sobowtórzy wzajemnie się nie znają, ale czasem działają
wspólnie. Na Gali mieli się pokazać ci trzej, z którymi on współpracował.
Departament Tajemnic po kryjomu sprawdził
wszystkich pracowników Ministerstwa i wysokich postawionych czarodziejów, ale
nie udało im się odkryć dodatkowych ciał, zabójstw, bądź zmian w majątku. Nie
było więc wiadomo, kto jest podstawiony. Wysoko postawienie członkowie
Ministerstwa tacy jak generał Galloway, pan Potter, pani Weasley, a nawet sam
Minister Magii mieli wmieszać się w tłum i rozmawiać po trochu z każdym,
zadając strategiczne pytania, aby odkryć postaci sobowtórów.
Było ciężkie zadanie nawet jak dla
nich. Do tej pory nic się nie działo. A przynajmniej ona nie mogła się skupić,
bo jej wzrok uparcie odwracał się w stronę Jamesa i jego partnerki. Niczym
scenę w teatrze oglądała, jak Vicoire podchodzi do Jamesa i aż podskoczyła, gdy
usłyszała uderzenie. Fala złości Victoire przebiła się nawet przez jej otępiałe
uczucia.
Arthemis oparła czoło o filar.
- Nie
musisz się wkurzać zamiast mnie - westchnęła, czując bolesne pieczenie zatok,
zwiastujące zbliżające się łzy. Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się tego
uczucia. Chwilę później dostrzegła zmianę w postawie Jamesa, a jednocześnie
nagle mogła w tłumie rozróżnić aurorów i rekrutów, którzy zrobili się napięci i
uważni.
James przemieszczał się w stronę drzwi do
ogrodów. Z góry widziała dokładnie, jak pozostali tworząc łuk, zbliżają się do
środka, jakby zaganiając zwierzynę.
Przeszukując tłum w poszukiwaniu osób,
które ścigali napotkała spojrzenie pani Potter. Mogłaby przysiąc, że mówi: Ani
się waż! Przewróciła oczami. Popiła lemoniadę i w końcu dostrzegła dwie osoby,
które niby mimochodem poruszają się nieustępliwie w kierunku wyjście do
ogrodów, znajdujące się niemal pod nią.
James wolno poruszał się za jednym z nich,
zostawiając Antonette trochę z tyłu. Zapewnie nie chciał go spłoszyć. Inteligentnie
kluczył między gośćmi nie zwracając na siebie uwagi, gdy od strony głównego
wejścia nadbiegło dwóch kolejnych młodych aurorów, robiąc zamieszanie, jakby
tłumili bunt.
- Zatrzymaj
się!
- Tam
jest!
Przecięli drogę Jamesowi i podążyli za
ofiarą.
- Idioci
- mruknęła do siebie Arthemis, z niepokojem, gdy uciekający w stronę ogrodów
sobowtór asystenta szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, wyjął
nóż i dźgnął pierwszego i zasłonił się nim przed atakiem reszty aurorów.
Posuwał się tyłem w stronę drzwi.
Było to bardzo sprytne z jego strony - nie
użyć czarów w takiej sytuacji. Aurorzy od początku starali się go do tego
podstępnie skłonić, ale przejrzał ich grę.
Gdyby użył czarów, a oni przechwycili
promień jego zaklęcia mogliby odbitym zaklęciem sprawić, że jego przebranie
zniknie. Co prawda o ile Arthemis było wiadomo jedynie trzech aurorów opanowało
tę sztukę, ale dwóch z nich było dzisiaj na miejscu... Gdyby natomiast dopadli
jego różdżkę, dzięki Priori Incantatem wiedzieliby co się stało z jej
prawowitym właścicielem.
Arthemis zauważyła równocześnie dziwnie
stategicznie rozmieszczoną: Hermionę Weasley, Kingsleya Shacklebolta, generała
Gallowaya i pana Pottera. Razem tworzyli czworokąt.
Sytuacja robiła się niebezpieczna, więc
Arthemis zamknęła na chwilę oczy, a gdy je otworzyła wszystko nabrało innego
wymiaru. Widziała, jak wokół czterech czarodziejów ministerstwa tworzy się
srebrzystobiałe pole, a promienie, które tworzyło zaklęcia, stykały się u góry
tuż pod sklepieniem i powoli tworzyło opadającą na gości kopułę. Arthemis
sądziła, że raczej nie jest to kopuła ochronna...
Rozejrzała się po sali i zauważyła, że kolory
aury zakładnika pierwszego z sobowtórów robią się coraz chłodniejsze i mniej
wyraźne.
Oddalony od nich James przeciął właśnie
drogę drugiemu uciekającemu sobowtórowi. Przynajmniej taką miał nadzieję stając
na przeciwko kierownika jednej z sekcji Departamentu Tajemnic - Howarda Hughsa.
Antonette była tuż obok nich. Bardzo szybko znalazła się również w rękach
przeciwnika. Arthemis w duchu powstrzymała zirytowane westchnienie, gdy
wykorzystując chwilowe zawahanie Jamesa, przeciwnik z zimnym uśmiechem
błyskawicznie wyciągnął nóż. James rzucił się na jego rękę, która zbliżała się
do Antonette. Nóż prześlizgnął się po jego ramieniu i zahaczył o biodro, zanim
James złapał jego nadgarstek.
Rozległ się histeryczny wrzask:
- JAMES!!
Zarówno sobowtór, jak i James zszokowani
podskoczyli, słysząc go. Przeciwnik Jamesa wymknął mu się, biegnąc w kierunku
drzwi do ogrodów. Czyżby był też samobójcą?
Zapanowała masowa histeria. Goście
zdezorientowani tym, że pracownicy ministerstwa atakują sami siebie zaczęli
przepychać się w stronę głównego holu, tym samym spychając wielu aurorów z
pozycji.
- Spokojnie!
- huknął Galloway. - Utrzymać ich w budynku! Zaklęcie Oczyszczające zaraz
zadziała.
Arthemis wyłapała wzrokiem biegnącego w
panice Hughsa, które gorączkowo rozglądał się dookoła. Jednak przecież
wiedział, gdzie biegnie, prawda? Więc za czym się tak rozglądał?
Zerknęła na drzwi prowadzące do ogrodów
Secretto, znajdujące się tuż pod nią. Jeżeli ten człowiek zdoła wbiec do
labiryntu to go stracą. I nie miała na myśli tego, że go zgubią... Raczej umrze
niż zdołają go znaleźć...
Wolno odstawiła kieliszek na balustradę i
dyskretnie rozejrzała się, czy pani Potter jej nie obserwuje, ale na szczęście
była zajęta uspokajaniem histerii. Nie wyciągnęła różdżki z wewnętrznej
kieszeni kostiumu. Dotknęła jej jedynie przez materiał, szepcząc zaklęcie i
wspięła się na balustradę.
Na dole James przeklinał świat i cała tą
sytuację, gdy przeciwnik wyślizgnął mu się z ręki.
Rozglądał się
próbując ustalić, w którym kierunku pobiegł.
- James!
James odpuść! Jesteś ranny! - lamentowała Antonette. Zdarła z niego marynarkę.
- Boże! Krwawisz! I tak go nie dogonisz, a oni sobie poradzą! Chodź! Muszę cię
opatrzyć! - dodała ze łzami w oczach, zaciskając ręce na jego zranieniu.
- Oszalałaś?
Te ogrody mają hektary powierzchni, nie mówiąc już o tym, że są śmiertelną
bronią. Ale są miliony sposobów, żeby się z nich wymknąć!
- Powinieneś
się położyć! Nie wolno ci biegać!
- Nie
muszę go dogonić - odparł, wyrywając się i biegnąc w kierunku właściwego
wyjścia. - Muszą tylko dopilnować, żeby nie zmienił kierunku!
- CO?!
Poderwał głowę do góry, widzą balansującą
na balustradzie postać.
- Ona
tam jest - krzyknął James.
Ludzie rozstępowali się i tłoczyli w
przeciwnym kącie sali dlatego dokładnie widział, jak dziesięć metrów od drzwi
sobowtór nagle zdezorientowany się zatrzymuje, gdy z góry powoli zleciał biały
szal.
Zaraz za nim zeskoczyła biała postać.
Opadła na jedno kolano, podpierając się rękoma. Powoli wstała z zaciekawionym i
łagodnie zapraszającym wyrazem twarzy.
- Uważaj!
Jest uzbrojony! - krzyknął jeden z aurorów, zbliżających się do nich.
To obudziło Hughsa. Rzucił się do przodu
próbując wbić nóż w ramię Arthemis. Do ostatniej chwili nie drgnęła. Wtedy
odchyliła ciało w bok. Mężczyzna stracił równowagę, a ona zablokowała jego rękę
i szybkim ciosem uderzyła go w nadgarstek. Nóż upadł. Puściła ciało mężczyzny.
Przez chwile poruszył się, jakby chciał wstać. Stanęła mu obcasem na dłoni.
Zaczął się śmiać.
Oparła ciężar ciała na obcasie.
Przestał się ruszać.
James wysunął się do przodu, żeby zobaczyć,
jak Arthemis ze zmarszczonym czołem wpatruje się w sobowtóra, gdy kurtyna
zaklęcia oczyszczenia na niego opadła i zaczął się zmieniać.
- Dlaczego
zwlekałeś? - zapytała. - Mogłeś być przy drzwiach o wiele szybciej...
Hughs milczał.
- Te
buty są bardzo ostre - warknęła Arthemis, naciskając.
- Panno
North - rozległ się głos Gallowaya. - Dziękujemy za pomoc. Zabierzcie go! -
wydał polecenie dwóm z młodszych aurorów.
- Proszę
bardzo - powiedziała Arthemis obojętnie, odstępując od Hughsa. Rozejrzała się
po pomieszczeniu, gorączkowo o czymś myśląc.
Galloway odwrócił się do Harry'ego.
- Nawet
nieźle. Mamy dwóch z trzech... I wiemy, że wszyscy tu obecni są prawdziwi.
Harry skinął głową.
Arthemis tymczasem podeszła do progu
tarasowych drzwi.
- Chcecie
wiedzieć, kto był trzeci? - zapytała, jakby pytała czy chcąc cukier do herbaty.
- Mogę coś dla pana zrobić, jeżeli będzie się to liczyło jako zaskoczenie -
dodała, patrząc na Gallowaya.
- HA!
- ryknął rubasznie. Masz ikrę! - No dalej. Zaskocz mnie...
Arthemis przykucnęła przy progu drzwi i
oparła obie dłonie, a potem wyobraziła sobie, jak wszystkie drobinki pyłów i
kurzu wirują, i przelała moc do dłoni.
Pyłki zawirowały i utworzyły dwie kobiety w
zwiewnych sukniach przechadzających się po balkonie, potem przeszły w jakąś
parę. Następnie w dwóch czarodziejów z fajkami i kilka innych postaci. Aż w
końcu ukazały wyprostowaną, spokojnie wychodzącą do ogrodu postać, która nawet
się nie obejrzała. Arthemis zatrzymała ją na chwilę, żeby każdy mógł się dobrze
przyjrzeć.
- Filibert?
- zapytała z niedowierzaniem Hermiona.
- Co
to ma znaczyć? - zapytał oburzony Galloway.
Arthemis wzruszyła ramionami.
- To
była ostatnia osoba, która przeszła przez te drzwi... Tylko tyle mogę potwierdzić
- powiedziała otrzepując ręce. Pył się rozprysł.
- Nikt
normalny nie wchodzi do tych ogrodów - powiedział Harry. - Galloway wyślij
aurorów do Filiberta Rowana. Jeżeli nasz pełnomocnik do spraw Międzynarodowej
Konfederacji Czarodziejów był podstawiony to ta sprawa sięga głębiej, niż
ktokolwiek mógł się spodziewać...
- Szanowni
Państwo! - rozległ się głos mistrza ceremonii. - Szanowni Państwo! Proszę w
spokoju odetchnąć. Niechaj ten perlisty szampan ukoi nasze nerwy. Wypijmy za
zdrowie naszych dzielnych aurorów!
Wszyscy ochoczo przyłączyli się do toastu,
dając w tłumie ukrycie aurorom. Dowództwo Departamentu Aurorów zaciekle
debatowało, idąc w stronę drzwi, a Arthemis wpatrywała się w Jamesa.
- Kiedyś byłeś szybszy - mruknęła cicho. W
jej słowach było więcej obojętności niż nagany. Nie mógł w to uwierzyć...
Wkurzyło go to, chociaż może też trochę rozbawiło.
Już otwierał usta, żeby jej odpowiedzieć,
gdy dobiegła do nich Nette.
- James!
Krwawisz! - powiedziała roztrzęsionym głosem ze łzami w oczach, próbując
rozerwać mu koszulę na przedramieniu. - Boże! Natychmiast musisz iść do
uzdrowiciela. - Po jej policzku spłynęła łza, gdy nachyliła się nad raną. - O
Boże! Czemu akurat ciebie musiało to spotkać?!
- Nic
mi nie jest - mruknął James, czując się potwornie głupio i próbując stłumić
narastającą irytację.
- Jak
możesz tak mówić! Musi cię boleć... - z oczu Antonette trysnęły łzy, gdy
zaczęła się uroczo jąkać.
Arthemis dałaby sobie rękę uciąć, że nie
udaje... W końcu jednak nie wytrzymała.
- Wydaje
mi się, że ktoś z waszej ekipy został poważniej ranny, wiec może należałoby się
zainteresować jego stanem - powiedziała chłodno. - Od takich ran się nie
umiera...
Antonete spojrzała na nią z
niedowierzaniem. Wytarła dłonią oczy.
Arthemis czekała na kolejne przedstawienie.
W roli głównej: delikatna, kochana Antonette. W roli złej siostry Kopciuszka -
zła Arthemis...
Nie doczekała się jednak, gdy
nadciągnęli Victoire i Teddy.
Zaraz się tu zleci połowa rodziny
Weasleyów, pomyślała mimochodem, gdy usłyszała:
- A.R.T.H.E.M.I.S.
- wypowiedziane bardzo niezadowolonym tonem na dwa głosy.
Zerknęła na Ginny i Hermionę.
- Pani
Potter, zaszła pewna sytuacja... - zaczęła.
- I
tak powiem twojemu ojcu!
Westchnęła.
- W
takim razie nie ma sensu się tłumaczyć. Przepraszam, ale... - przetarła dłonią
czoło - nie czuję sie zbyt dobrze...
- Chyba
już powinnaś opuścić tę imprezę - zasugerował łagodnie Teddy.
- Masz
rację - podchwyciła Victoire. - Zajmę się nią - dodała, obrzucając Jamesa
oschłym spojrzeniem.
Usłyszały jeszcze jak Pani Potter mówi:
- James,
chodź, opatrzymy ci to...
I komentarz Antonette:
- Cały
czas powtarzam mu, żeby na siebie uważał...
Mistrz ceremonii dalej rozluźniał atmosferę
i rzucał żartami, a chwilę później orkiestra znowu zaczęła grać.
Gdy wyszły na główny korytarz, Arthemis,
ścisnęła palce Victoire:
- Nic
mi nie jest. Po prostu nie chciałam już tam być... - uśmiechnęła się blado i
nieszczerze. - Chcę już jechać do domu...
- Jesteś
wyczerpana. I nie mówię o dzisiejszym wieczorze! - rzuciła Victoire z pretensja
w głosie i trochę łzawo.
- Jest...
- Arthemis chwilę zastanowiła się nad właściwym szczero-nieszczerym słowem. -
... ok - zakończyła w końcu. - Do zobaczenia - powiedziała, a Victoire
odprowadzała ją wzrokiem aż do załomu korytarza. Niepewna czy powinna ją
zostawiać, poszła za nią.
Arthemis weszła do toalety, wydmuchała nos
pełen krwi. Gdyby poplamiła ten kostium Victoire by ją zabiła... A przy okazji
przyprawiłaby ojca o zawał...
I tak była z siebie dumna, że już nie
reagowała nagłymi omdleniami po użyciu swoich mocy, albo atakami.
Po wyjściu na chłodny i spokojny korytarz
postanowiła pojechać windą. Chciała jak najszybciej dostać się do domu. Niczego
bardziej nie pragnęła, niż znaleźć się w swoim pokoju i odpuścić sobie całe to
gówno.
Oczywiście byłoby to dla niej zbyt wielkie
szczęście, gdyby jej się to po prostu udało. Drogę do windy blokowała jej
jednak najmniej pożądana osoba.
Arthemis spojrzała na nią obojętnie. Wręcz
apatycznie.
- Odsuń
się - powiedziała spokojnie, nie bawiąc się w uprzejmości, czy pozory.
Antonette zamachnęła się i szybko napotkała
opór, gdy Arthemis chwyciła ją za nadgarstek.
- Nie
widzę powodu, dla którego miałaby ci na to pozwolić...
- Nie
mogę znieść, że tak mało o niego dbasz! - krzyknęła Antonette, wyrywając się. -
Tak mało obeszłoby cię, gdyby coś mu się stało, podczas gdy on nadal...
Coś wewnątrz Arthemis zadrżało. Miało
ochotę przyprzeć twarz Antonette do ściany. Zamiast tego przerwała jej w pół
słowa, jakby przecięła zdanie nożem.
- Posłuchaj
mnie, dziewczynko... Posłuchaj mnie uważnie - powiedziała mroczny, zimnym
tonem. - Nie myśl sobie, że zalanie się łzami w każdej sytuacji sprawi, że ktoś
nagle cudem pojawi się, żeby ci pomóc. Szlochanie na ramieniu kogoś rannego nic
mu nie daje. Zdecydowanie wolałby, żeby ktoś się nim zajął. - Zrobiła krok w
stronę dziewczyny. - Jeżeli chcesz być z mężczyzną takim, jak James nie możesz
płakać nad każdym najmniejszym zranieniem, bo przyjdą czasy, kiedy będzie
zalewał się krwią, kiedy nie będziesz w stanie zatamować krwawienia, a twój
umysł będzie w totalnej rozsypce, gdy będziesz musiała wybierać między nim a
zadaniem, które masz wykonać. Uświadom sobie, że będziesz musiała poradzić
sobie gdy nie będzie rozpoznawał twojej twarzy, ani imienia. Może się nawet
zdarzyć, ze umrze ci na rękach. Nie uwierzyłabyś nawet w połowę sytuacji, które
musiałam przeżyć - jej głos zmienił się w złowieszczy szept. - Jeżeli myślisz,
że uronienie kilku łez to cała twoja rola... to bardzo się mylisz.
Arthemis weszła do windy i odwróciła się do
Antonette.
- Chcesz
być aurorem więc zachowuj się jak jeden z nich. Nie myśl sobie, że starczy ci
łez i nerwów na wszystkie sytuacje, w który bliska ci osoba znajdzie się w
niebezpieczeństwie. I dopóki się tego wszystkiego nie nauczysz po prostu zejdź
mi z drogi, bo denerwuje mnie samo przebywanie z osobą, która hańbi nie tylko
człowieka, którego kocham, ale też zawód, który mam zamiar wykonywać.
Gdy drzwi windy się zamykała Arthemis z
irytacją zauważyła błysk łez w oczach Antonette.
Antonette po
chwili minął szok, nie zamierzała zostawić tak sytuacji. Nacisnęła guzik windy,
ale po chwili ruszyła w stronę schodów, gotowa dogonić Arthemis.
- Nawet
nie próbuj - rozległ się dźwięczny, żeński głos.
Zza jednego z filarów nie opodal wysunęła
się przepiękna postać w czerwonej sukni. Antonette się dziwiła, że mógł jej
umknąć ten kolor. Przestała jednak myśleć o ubraniu, gdy spojrzała w twarz
kuzynki Jamesa.
- Victoire,
prawda? - zagaiła Antonette. - Jamesowi na szczęście nic nie jest. Próbowałam
przekonać Arthemis, żeby się z nim zobaczyła...
- Potraktowała
cię i tak wyjątkowo grzecznie, jak na tę sytuację - przerwała jej Victoire,
jakby nie słyszała, że coś mówiła.
- Arthemis
jest zwykłą zołzą... - warknęła Antonette, zrywając maskę niewinności.
- Jak
każda z nas - niezbyt przejęta Victoire, odrzuciła złote włosy na plecy. - Ty
na przykład mogłabyś dawać z tego lekcje...
- Chciałam
tylko, żeby był spokojny i szczęśliwy!
- Hmm...
I uważasz, że taki właśnie jest odkąd go z nią skłóciłaś?
- Niczego
takiego nie zrobiłam!
- Jak
na kobietę o takich zdolnościach manipulacyjnych jesteś bardzo skromna!
- Popchnęła
tylko James, żeby poszedł w stronę, w którą i tak zmierzał. To co się stało
było nieuniknione.
Victoire patrzyła na nią beznamiętnie.
- Widzisz
"Jamesa". I może gdzieś w oddali widzisz "Arthemis", jaką
sobie wyobraziłaś w twym swoim ptasim móżdżku... Ale nigdy, tak naprawdę... nie
widziałaś tego fenomenu jakim jest "James i Arthemis". Gdy razem
działają są jak jeden organizm. Nigdy nie odczułaś, jak zmienia się powietrze,
gdy są blisko siebie...
- Adrenalina
i niebezpieczeństwo sprawia, że ludzie odczuwają krótkotrwałe emocje, które
znikają po jakimś czasie. Nic poza tym ich nie łączy! - warknęła Antonette.
- Wiesz...
chyba nawet mi ciebie trochę żal... - Victoire obeszła Antonette dookoła. -
Rzeczywiście mogłabyś go zdobyć. Oczarować na chwilę... Ale tylko na chwilę.
Prędzej, czy później, a sądzę, że jednak prędzej, złamało by go to...
- To
wybór Jamesa! Możesz sobie mówić, co chcesz, ale zależy mu na mnie!
- Tak,
bardzo ci na nim zależy - powiedziała oschle Victoire. - Zastanów się dobrze,
moja droga. Czy naprawdę tego chcesz?
Jego życia, jego dzieci, wspólnego domu? Chcesz tego?
- TAK!
- Ach...
- Victoire zmrużyła oczy. - Więc jesteś gotowa znieść tę rozpacz, która cię
ogranie, gdy za dwadzieścia lat, mając trójkę ślicznych dzieci, podczas
wielkiego rodzinnego zjazdu przez przypadek usłyszysz, jak ktoś, patrząc na
Jamesa mówi: "On wciąż JĄ kocha..." - Victoire spojrzała w oczy Antonette.
- I nie będzie miał na myśli ciebie...
Antonette spojrzała na nią zszokowana.
Victoire odwróciła się powoli i zaczęła się
oddalać, dodając na koniec:
- Pamiętaj,
że on nie może zastąpić ci tego, którego pragniesz...
Victoire szła
oburzona i krew się w niej gotowała, chociaż na prawo i lewo rozdawała uśmiechy
i uspokajające słowa.
Arthemis mogłaby trochę ruszyć tyłek i
zamieść podłogę tą lalą, zamiast strzępić sobie język! Cóż, co prawda ona też
sobie pogadała, ale nadal odczuwała niedosyt nagromadzonej agresji, które
chwilę później skupiła się na jednej postać siedzącej w bocznej salce.
Uśmiechnęła się do ciotki, a potem z całej
siły kopnęła w krzesło Jamesa. Nadepnęła mu na nogę wkładając w to całą złość,
a potem wbiła paznokcie w ranę na ramieniu.
- Auuuaaa!
Odbiło ci! - krzyknął James.
- Co
z ciebie za facet! - warknęła. - Nie potrafisz rozwiązać prostej sytuacji i
porozmawiać z Arthemis! A chciałabym zauważyć, że Antonette na pewno nie ma
takich oporów!
- O
czym ty mówisz?!
- Antonette
właśnie wykorzystała doskonałą sytuację, żeby jeszcze bardziej podłamać
Arthemis, która oczywiście nigdy nie zniży się do tego, żeby ci to kiedykolwiek
powiedzieć. Masz szczęście, że twoja dziewczyna to nie jakiś pospolity mięczak.
Ta lalunia pogrywa sobie z tobą, jak chce, więc znajdź swoje jaja i zasuwaj
porozmawiać z Arthemis! - warknęła Victoire, potrząsając nim.
- To
nie twoja sprawa. A każda próba rozmowy z Arthemis pogarsza sytuację! Jest tak
wkurzona, że nawet...
- Cały
czas powtarzasz, że jest obrażona i wkurzona, bo jesteś zbyt wielkim tchórzem,
żeby przyznać, że ją zraniłeś! - powiedziała Victoire przez zaciśnięte zęby i
puściła go, tak, że mało nie przewrócił się na krześle.
James miał wrażenie, że kuzynka właśnie
wbiła mu nóż w serce.
Victoire patrzyła na niego z góry.
- Udław
się tą swoją dumą. A w ogóle to idź do diabła... - dodała szeptem, odwróciła
się na pięcie i odeszła.
James zacisnął powieki i przypomniał sobie
obojętny, apatyczny wzrok Arthemis, gdy go zobaczyła. Jej oczy były pozbawione
emocji, jakby jej źrenice nie pozwalały wydostać się na zewnątrz ukrytym
głęboko uczuciom. Może gdzieś bardzo głęboko wcale nie chciał zdrapywać tej
obojętności, bo przerażało go to, co kryje się pod nią?
Otworzył oczy i zerknął na matkę, która
obojętnie zbierała bandaże. Nie wydawała się zbytnio przejęta tym, że Victoire
spowodowała otworzenie się ran, które dopiero zalepiła.
- Ty
też tak myślisz - stwierdził, bardziej niż zapytał James.
- Jestem
twoją matką - powiedziała Ginny obojętnie, jakby mówiła "Nie powinnam cię
dołować".
James nie mógł od niej otrzymać bardziej
wyrazistego "Tak".
Wstał i z sercem w gardle ruszył do drzwi.
Mimo wszystko akcja się udała, złapali 2 z 3 podszywaczy i wiedza kim jest ten ostatni. Ciekawe kto za tym wszystkim stoi, strzelam w Generała, chociaż i tak pozostaje kwestia kto nim jest. Mam nadzieje że James nie pogorszy jeszcze bardziej sytuacji
OdpowiedzUsuń