czwartek, 1 lutego 2018

Tajna operacja na Wielkiej Galii Czarodziejów (Rok VII, Rozdział 18)

James obserwował salę balową ze swojej pozycji na środku. Z trudem przyszło mu rozpoznać większość swoich kolegów ze szkolenia, tak bardzo zmieniły ich chociażby wieczorowe stroje i schludny wygląd, zamiast ich zwyczajowych bojowych spodni i spoconych z wysiłku twarzy.
     Byli podzieleni na dwuosobowe, mieszane pary, żeby mniej się rzucać w oczy. Jemu oczywiście partnerowała Antonette. Do tego zadania była idealna. Nikt nie pomyślałby, że ta mała filigranowa osóbka, jest w rzeczywistości aurorem. Stanowiła doskonałą przykrywkę.
     Delikatnie opierała się na jego ramieniu i po prostu błyszczała, prowadząc niezobowiązującą rozmowę z jakąś starszą parą. James tymczasem udając znudzonego rozglądał się po cali. Bez problemu umiał wyłapać członków swojej rodziny. Widział równie czujnego jak on sam ojca oraz emanującą spokojem matkę rozmawiającą właśnie z żoną ministra. Ciotka Hermiona właśnie energicznie dyskutowała o czymś z samym ministrem, a wujek Ron śmiał się z czegoś, co opowiadał mu znajomy z Ligii Quidditcha.
     James był zaskoczony, że nie widzi tutaj ulubionej czarownicy elity czarodziejów. Nigdy nie podejrzewałby, że odpuściłaby sobie taką okazję podczas, gdy większość obecnych na sali czarownic, dałaby się pokroić za osobisty projekt od niej.
     Po chwili dopiero przyszło mu do głowy, że znając ją Victoire zapewne spóźnia się celowo, żeby mieć wielkie wejście...
     Miała szczęście, bo gdyby znalazł się z nią na osobności, powiedziałby jej co właściwie sądzi o tych jej pomysłach i katalogach!
     -    Jest tu ktoś kogo znasz? - zagaiła Antonette.
     -    Pół mojej rodziny - odparł James znudzonym tonem, dostrzegając wujka George'a  pokazującego jakiś nowy gadżet szefowi Departamentu Magicznych Gier i Sportów.
     Przy drzwiach nastało poruszenie, a potem wśród blichtru i świateł odbijających się od kryształków pokrywających gorset sukni, na salę weszła Victoire z Teddym u boku. Nie dało się jej nie zauważyć, gdyż jej kreacja miała ogniście czerwony kolor i głębokie wycięcie na plecach. Zanim dotarła do połowy sali uściskała, ucałowała lub poklepała z setkę osób, a Teddy wymieniał grzeczności z mniej zauważalnymi osobami. Przez chwilę James miał wrażenie, że na sali nie istnieje nikt oprócz jego zjawiskowej kuzynki.
     W końcu Victoire zatrzymała się przy ciotce Hermionie, z którą przywitała się serdecznie, a potem objęła w pasie osobę stojącą obok i wydawała się z czegoś bardzo zadowolona. Teddy zasłaniał Jamesowi trzecią postać, więc nie wiedział, czy to Dominique, Molly, czy Valentine, ale stawiał na którąś z nich.
     -    Pójdę się przywitać - powiedział James. Mieli się, jak najbardziej wtopić w otoczenie, więc nie było w tym nic dziwnego.
     -    Pójdę z tobą - zaproponowała Anotnette, żegnając się ze swoimi rozmówcami.
     Przywarła do jego ramienia, żeby nikt jej nie potrącił.
     James zauważył, że jego rodzice również idą, w kierunku Victoire i wtedy Teddy się odsunął a on zamarł, dostrzegając odzianą w biel postać. Przez chwilę nie wierzył własnym oczom.
     -    Czy to jest Arthemis? - zapytała z niedowierzaniem i oburzeniem Nette.
     James sam nie mógł w to uwierzyć, ale to była ona. Miała na sobie, chyba z piętnastocentymetrowe szpilki, przez co była teraz jego wzrostu. Ubrana była w lejącą się białą suknię, dopasowaną jak skóra do kształtu ciała. Dopiero, gdy się poruszyła zauważył, że od bioder nie zaczyna się spódnica tylko szerokie, zwiewne spodnie, układająca się, jak suknia. Cienki, nabijany kryształkami pasek podkreślał jej talię, a włosy uniesione do góry odsłaniały ramiona i szyję.
     James zapomniał jak się oddycha. Patrzył oniemiały, jak jego matka czule się z nią wita.
     -    I co powiesz ciociu? - zagaiła Victoire, błyskając zębami. - Arthemis, jak zawsze przebija wszystkie moje damy, prawda?
     -    Nie mów tak, bo ludzie pomyślą, że prowadzić dom publiczny - usłyszał, cichą, wypowiedzianą przekomarzającym się tonem, odpowiedź Arthemis.
     Victoire się roześmiała.
     -    Byłabyś idealna, gdybyś chciała wkładać moje kreacje więcej niż raz na rok!
     James zauważył ojca szepczącego coś do ucha Arthemis. Skinęła głową.
     Był tak zajęty obserwowaniem jej, że zupełnie zapomniał o Antonette, dopóki ta nie stanęła na palcach i nie powiedziała mu na ucho nadąsana:
     -    Nie możemy tutaj tak stać.
     W tym momencie James złapał spojrzenie Arthemis. Beznamiętne, obojętne, chłodne spojrzenie. Nie wiedział ile to trwa, ale miał wrażenie, że minęły godziny, zanim powoli przeniosła spojrzenie na Antonette i odwróciła się, ukrywając wśród jego rodziny. Znał jej twarz. Znał jej oczy. Każdy ich wyraz, każdą zmianę. Każdą ukrytą myśl i uczucie. Dlaczego teraz niczego nie umiał dostrzec?
     James widział jak jego koszulka unosi się nieznacznie, pod wpływem zbyt szybkiego bicia serca. Ręka mu zadrżała, a nogi same się rwały do tego, żeby wyprowadzić stąd Arthemis, zanim ktoś ją dostrzeże.
     Jednak był na misji o czym nieustannie przypominała mu delikatnym naciskiem Antonette. Odwrócił się, więc w przeciwnym kierunku, marząc o tym, żeby Nette zniknęła teraz i znalazła się bardzo daleko od niego. Nawet z takiej odległości potrafił wyobrazić sobie zapach perfum Arthemis, mrocznych i słodkich jednocześnie. Już samo to sprawiało mu ból i przypominało smak jej skóry, ciepło ciała.
     Nie powinien teraz o tym myśleć. Nie powinien się rozpraszać. Nie mógł okazać wściekłości za jej obojętność. nie czas było na żal, który narastał w nim od miesięcy. Mógł to jednak odłożyć na później. Miał ją teraz na miejscu i nie ukryje się przed nim...
     -    Obejdźmy nasz sale dookoła i zobaczmy, co u pozostałych - zaproponował i ruszył na obchód.
     -    Twoi rodzice dobrze znają Arthemis? - zagaiła Antonette.
     -    Dość dobrze - odparł niechętnie.
     -    Wydają się bardzo ją lubić...
     -    Rzeczywiście - przyznał.
     -    Dobrze się czujesz? - zapytała zaniepokojona.
     -    Tak. Mamy zadanie. Bierzmy się do roboty...
     Prawdę mówiąc James czuł się jednocześnie dobrze i źle. Jak umierająca roślina, która potrzebuje wody i światła, na którą padło kilka promieni słońca, ale która nadal umiera z pragnienia...
     Antonette odpuściła temat, czując jego niechęć i złość. Westchnęła oglądając się przez ramię na Arthemis. Wyglądało na to, że czas było wytoczyć ciężkie działa...


     Minęła godzina. Potem następna.
     Ognista czerwień sukni Victoire była jak roztańczony płomyk, gdy brylowała ona z Teddym na parkiecie.
     James i Antonette krążyli po sali. Nawet raz Antonette namówiła go, żeby z nią zatańczył, jednak ich maskarada nie przyniosła jak dotąd spodziewanych efektów. Przez cały ten czas James gdzieś pod skórą, czuł obecność Arthemis, tak samo jak czuł gdzieś na karku, że ich zdobycz jest wśród tłumu.
     Podeszła do niego Victoire z Teddym. W ręku miała kieliszek perlistego szampana. Po jej złośliwym wyrazie twarzy poznał, że zaraz powie coś, co mu się nie spodoba.
     Obrzuciła przelotnym wzrokiem Antonette i niczym drapieżnik na ofierze, skupiła się na Jamesie:
     -    Widziałeś moją piękną modelkę? - zapytała wesoło. Już widzę, jak napływają do mnie jutro setki zamówień na ten kostium. Żywa reklama jest najlepsza. Arthemis trochę narzekała, że połamie nogi w tych butach, ale co za efekt! Założę się, że wszyscy faceci na sali podziwiali jej tyłek...
     -    Ubrałaś ją jak dziwkę - przerwał jej James, czując, że tama runęła.
     To był moment.
     W jednej chwili zobaczył błysk wściekłości w oczach kuzynki, a w drugiej poczuł i usłyszał, jak jej dłoń uderza o jego twarz. Miał wrażenie, że pękła mu żuchwa...
     Jakby tego było mało, wylała mu na głowę zawartość kieliszka.
     Antonette oburzona i zszokowana otworzyła usta, ale James wyciągnął rękę na znak, żeby zamilkła. Mierzyli się z Victoire wzrokiem. Teddy złapał Victoire za nadgarstek, gdy zrobiła krok w stronę Jamesa. Zbliżyła twarz do jego twarzy.
     -    Lepiej żebyś był na tyle wkurzony i załamany, że powiedziałeś to zanim twój mózg zdążył wyprodukować choć jedną rozsądną myśl. Jeśli nie to, klnę się na wszystkie świętości James, że zabiorę ją od ciebie i znajdę jej faceta, który będzie jej wart, ty dupku!
     -    Jak śmiesz! - krzyknęła Antonette.
     Victoire jedynie prychnęła.
     Energicznym krokiem podeszła do nich Ginny Potter.
     -    James, Victoire, co wy wyprawiacie?! Nie macie pięciu lat! Zachowujcie się jak należy!
     -    Mała, rodzinna sprzeczka - rzucił lekko James, gdy Teddy odciągnął od niego Victoire. Zanim jego matka zdążyła wygłosić mu kazanie, w magicznym nadajniku rozległ się głos jednego z dowódców.
     -    Potter, mamy ich. Ta wasza mała scenka uśpiła ich czujność i próbują przejść przez twój sektor. Jeden jest za tobą. Zmierza w stronę wejście do ogrodów...
     -    Zrozumiałem - odparł cicho, ukrywając to, nachylając się do Antonette, jakby coś szeptał. - Zaczynamy zabawę...


     Arthemis ukrywała się w najdalszym i najciemniejszym kącie antresoli, z którego mogła wszystko obserwować jak na dłoni. Odpoczywała, próbowała ochłonąć i użalała się nad sobą.
     Byli tacy idealni. Tak doskonale dobrani, że ogarniała ją mroczna zawiść. Antonette była błyszczącym klejnotem na ramieniu Jamesa. Była... no cóż... idealną ozdobą. Sposób w jaki się do niego subtelnie nachylała, delikatnie kładła rękę na jego przedramieniu zaczepiając palcami o jego odsłonięty nadgarstek. Denerwowała ją jej perfekcja. Denerwowała jej niewymuszona elegancja i swoboda, z którą poruszała się po sali.
     Ale sposób w jaki James opiekuńczo eskortował Antonette przez salę. I to jak nachylał się, żeby powiedzieć jej coś na ucho - łamał jej serce.
     Próbowała odwrócić jakoś swoją uwagę od tej dwójki i skupiła się na rozpoznawaniu miejsc, w których powinni być aurorzy. Wczorajszego popołudnia pan Potter wyjaśnił jej, co będzie się działo na gali Ministerstwa Magii.
     Od niemal roku Departament Tajemnic i Departament Aurorów wyłapywali pojedynczych osoby, które podszywały się pod znanych i zazwyczaj potężnych czarodziejów. Sęk w tym, że robiły to w tak umiejętny sposób, że przez długi czas nikt nie zauważał różnicy. Pan Potter przyznał, że nie są nawet stuprocentowo pewni, że ktoś z najwyższego kierownictwa, nie został podstawiony. Tak naprawdę pierwszego sobowtóra złapali przez przypadek, kiedy próbował z dnia na dzień przeforsować w ministerstwie wniosek o nieograniczaniu swobody młodych czarodziejów poza szkołą, którego stanowczym przeciwnikiem był pan Rufus Dadario, którego udawał. Gdy jednak kilka osób z rady szkoły udało się na spotkanie w jego posiadłości okazało się, że pan Dadario nie żyje już od ponad 3 miesięcy, a jego konta w banku Gringotta i domowy sejf zostały wyczyszczone. Sobowtór zbiegł.
     Pan Potter twierdził, że podejrzewali jeszcze dwie osoby, ale one również zbiegły. Złapali tylko jedną osobę, która wyznała im, że sobowtórzy wzajemnie się nie znają, ale czasem działają wspólnie. Na Gali mieli się pokazać ci trzej, z którymi on współpracował.
     Departament Tajemnic po kryjomu sprawdził wszystkich pracowników Ministerstwa i wysokich postawionych czarodziejów, ale nie udało im się odkryć dodatkowych ciał, zabójstw, bądź zmian w majątku. Nie było więc wiadomo, kto jest podstawiony. Wysoko postawienie członkowie Ministerstwa tacy jak generał Galloway, pan Potter, pani Weasley, a nawet sam Minister Magii mieli wmieszać się w tłum i rozmawiać po trochu z każdym, zadając strategiczne pytania, aby odkryć postaci sobowtórów.
          Było ciężkie zadanie nawet jak dla nich. Do tej pory nic się nie działo. A przynajmniej ona nie mogła się skupić, bo jej wzrok uparcie odwracał się w stronę Jamesa i jego partnerki. Niczym scenę w teatrze oglądała, jak Vicoire podchodzi do Jamesa i aż podskoczyła, gdy usłyszała uderzenie. Fala złości Victoire przebiła się nawet przez jej otępiałe uczucia.
     Arthemis oparła czoło o filar.
     -    Nie musisz się wkurzać zamiast mnie - westchnęła, czując bolesne pieczenie zatok, zwiastujące zbliżające się łzy. Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się tego uczucia. Chwilę później dostrzegła zmianę w postawie Jamesa, a jednocześnie nagle mogła w tłumie rozróżnić aurorów i rekrutów, którzy zrobili się napięci i uważni.
     James przemieszczał się w stronę drzwi do ogrodów. Z góry widziała dokładnie, jak pozostali tworząc łuk, zbliżają się do środka, jakby zaganiając zwierzynę.
     Przeszukując tłum w poszukiwaniu osób, które ścigali napotkała spojrzenie pani Potter. Mogłaby przysiąc, że mówi: Ani się waż! Przewróciła oczami. Popiła lemoniadę i w końcu dostrzegła dwie osoby, które niby mimochodem poruszają się nieustępliwie w kierunku wyjście do ogrodów, znajdujące się niemal pod nią.
     James wolno poruszał się za jednym z nich, zostawiając Antonette trochę z tyłu. Zapewnie nie chciał go spłoszyć. Inteligentnie kluczył między gośćmi nie zwracając na siebie uwagi, gdy od strony głównego wejścia nadbiegło dwóch kolejnych młodych aurorów, robiąc zamieszanie, jakby tłumili bunt.
     -    Zatrzymaj się!
     -    Tam jest!
     Przecięli drogę Jamesowi i podążyli za ofiarą.
     -    Idioci - mruknęła do siebie Arthemis, z niepokojem, gdy uciekający w stronę ogrodów sobowtór asystenta szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, wyjął nóż i dźgnął pierwszego i zasłonił się nim przed atakiem reszty aurorów. Posuwał się tyłem w stronę drzwi.
     Było to bardzo sprytne z jego strony - nie użyć czarów w takiej sytuacji. Aurorzy od początku starali się go do tego podstępnie skłonić, ale przejrzał ich grę.
     Gdyby użył czarów, a oni przechwycili promień jego zaklęcia mogliby odbitym zaklęciem sprawić, że jego przebranie zniknie. Co prawda o ile Arthemis było wiadomo jedynie trzech aurorów opanowało tę sztukę, ale dwóch z nich było dzisiaj na miejscu... Gdyby natomiast dopadli jego różdżkę, dzięki Priori Incantatem wiedzieliby co się stało z jej prawowitym właścicielem.
     Arthemis zauważyła równocześnie dziwnie stategicznie rozmieszczoną: Hermionę Weasley, Kingsleya Shacklebolta, generała Gallowaya i pana Pottera. Razem tworzyli czworokąt.
     Sytuacja robiła się niebezpieczna, więc Arthemis zamknęła na chwilę oczy, a gdy je otworzyła wszystko nabrało innego wymiaru. Widziała, jak wokół czterech czarodziejów ministerstwa tworzy się srebrzystobiałe pole, a promienie, które tworzyło zaklęcia, stykały się u góry tuż pod sklepieniem i powoli tworzyło opadającą na gości kopułę. Arthemis sądziła, że raczej nie jest to kopuła ochronna...
     Rozejrzała się po sali i zauważyła, że kolory aury zakładnika pierwszego z sobowtórów robią się coraz chłodniejsze i mniej wyraźne.
     Oddalony od nich James przeciął właśnie drogę drugiemu uciekającemu sobowtórowi. Przynajmniej taką miał nadzieję stając na przeciwko kierownika jednej z sekcji Departamentu Tajemnic - Howarda Hughsa. Antonette była tuż obok nich. Bardzo szybko znalazła się również w rękach przeciwnika. Arthemis w duchu powstrzymała zirytowane westchnienie, gdy wykorzystując chwilowe zawahanie Jamesa, przeciwnik z zimnym uśmiechem błyskawicznie wyciągnął nóż. James rzucił się na jego rękę, która zbliżała się do Antonette. Nóż prześlizgnął się po jego ramieniu i zahaczył o biodro, zanim James złapał jego nadgarstek.
     Rozległ się histeryczny wrzask:
     -    JAMES!!
     Zarówno sobowtór, jak i James zszokowani podskoczyli, słysząc go. Przeciwnik Jamesa wymknął mu się, biegnąc w kierunku drzwi do ogrodów. Czyżby był też samobójcą?
     Zapanowała masowa histeria. Goście zdezorientowani tym, że pracownicy ministerstwa atakują sami siebie zaczęli przepychać się w stronę głównego holu, tym samym spychając wielu aurorów z pozycji.
     -    Spokojnie! - huknął Galloway. - Utrzymać ich w budynku! Zaklęcie Oczyszczające zaraz zadziała.
     Arthemis wyłapała wzrokiem biegnącego w panice Hughsa, które gorączkowo rozglądał się dookoła. Jednak przecież wiedział, gdzie biegnie, prawda? Więc za czym się tak rozglądał?
     Zerknęła na drzwi prowadzące do ogrodów Secretto, znajdujące się tuż pod nią. Jeżeli ten człowiek zdoła wbiec do labiryntu to go stracą. I nie miała na myśli tego, że go zgubią... Raczej umrze niż zdołają go znaleźć...
     Wolno odstawiła kieliszek na balustradę i dyskretnie rozejrzała się, czy pani Potter jej nie obserwuje, ale na szczęście była zajęta uspokajaniem histerii. Nie wyciągnęła różdżki z wewnętrznej kieszeni kostiumu. Dotknęła jej jedynie przez materiał, szepcząc zaklęcie i wspięła się na balustradę.


     Na dole James przeklinał świat i cała tą sytuację, gdy przeciwnik wyślizgnął mu się z ręki.
Rozglądał się próbując ustalić, w którym kierunku pobiegł.
     -    James! James odpuść! Jesteś ranny! - lamentowała Antonette. Zdarła z niego marynarkę. - Boże! Krwawisz! I tak go nie dogonisz, a oni sobie poradzą! Chodź! Muszę cię opatrzyć! - dodała ze łzami w oczach, zaciskając ręce na jego zranieniu.
     -    Oszalałaś? Te ogrody mają hektary powierzchni, nie mówiąc już o tym, że są śmiertelną bronią. Ale są miliony sposobów, żeby się z nich wymknąć!
     -    Powinieneś się położyć! Nie wolno ci biegać!
     -    Nie muszę go dogonić - odparł, wyrywając się i biegnąc w kierunku właściwego wyjścia. - Muszą tylko dopilnować, żeby nie zmienił kierunku!
     -    CO?!
     Poderwał głowę do góry, widzą balansującą na balustradzie postać.
     -    Ona tam jest - krzyknął James.
     Ludzie rozstępowali się i tłoczyli w przeciwnym kącie sali dlatego dokładnie widział, jak dziesięć metrów od drzwi sobowtór nagle zdezorientowany się zatrzymuje, gdy z góry powoli zleciał biały szal.
     Zaraz za nim zeskoczyła biała postać. Opadła na jedno kolano, podpierając się rękoma. Powoli wstała z zaciekawionym i łagodnie zapraszającym wyrazem twarzy.
     -    Uważaj! Jest uzbrojony! - krzyknął jeden z aurorów, zbliżających się do nich.
     To obudziło Hughsa. Rzucił się do przodu próbując wbić nóż w ramię Arthemis. Do ostatniej chwili nie drgnęła. Wtedy odchyliła ciało w bok. Mężczyzna stracił równowagę, a ona zablokowała jego rękę i szybkim ciosem uderzyła go w nadgarstek. Nóż upadł. Puściła ciało mężczyzny. Przez chwile poruszył się, jakby chciał wstać. Stanęła mu obcasem na dłoni.
     Zaczął się śmiać.
     Oparła ciężar ciała na obcasie.
     Przestał się ruszać.
     James wysunął się do przodu, żeby zobaczyć, jak Arthemis ze zmarszczonym czołem wpatruje się w sobowtóra, gdy kurtyna zaklęcia oczyszczenia na niego opadła i zaczął się zmieniać.
     -    Dlaczego zwlekałeś? - zapytała. - Mogłeś być przy drzwiach o wiele szybciej...
     Hughs milczał.
     -    Te buty są bardzo ostre - warknęła Arthemis, naciskając.
     -    Panno North - rozległ się głos Gallowaya. - Dziękujemy za pomoc. Zabierzcie go! - wydał polecenie dwóm z młodszych aurorów.
     -    Proszę bardzo - powiedziała Arthemis obojętnie, odstępując od Hughsa. Rozejrzała się po pomieszczeniu, gorączkowo o czymś myśląc.
     Galloway odwrócił się do Harry'ego.
     -    Nawet nieźle. Mamy dwóch z trzech... I wiemy, że wszyscy tu obecni są prawdziwi.
     Harry skinął głową.
     Arthemis tymczasem podeszła do progu tarasowych drzwi.
     -    Chcecie wiedzieć, kto był trzeci? - zapytała, jakby pytała czy chcąc cukier do herbaty. - Mogę coś dla pana zrobić, jeżeli będzie się to liczyło jako zaskoczenie - dodała, patrząc na Gallowaya.
     -    HA! - ryknął rubasznie. Masz ikrę! - No dalej. Zaskocz mnie...
     Arthemis przykucnęła przy progu drzwi i oparła obie dłonie, a potem wyobraziła sobie, jak wszystkie drobinki pyłów i kurzu wirują, i przelała moc do dłoni.
     Pyłki zawirowały i utworzyły dwie kobiety w zwiewnych sukniach przechadzających się po balkonie, potem przeszły w jakąś parę. Następnie w dwóch czarodziejów z fajkami i kilka innych postaci. Aż w końcu ukazały wyprostowaną, spokojnie wychodzącą do ogrodu postać, która nawet się nie obejrzała. Arthemis zatrzymała ją na chwilę, żeby każdy mógł się dobrze przyjrzeć.
     -    Filibert? - zapytała z niedowierzaniem Hermiona.
     -    Co to ma znaczyć? - zapytał oburzony Galloway.
     Arthemis wzruszyła ramionami.
     -    To była ostatnia osoba, która przeszła przez te drzwi... Tylko tyle mogę potwierdzić - powiedziała otrzepując ręce. Pył się rozprysł.
     -    Nikt normalny nie wchodzi do tych ogrodów - powiedział Harry. - Galloway wyślij aurorów do Filiberta Rowana. Jeżeli nasz pełnomocnik do spraw Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów był podstawiony to ta sprawa sięga głębiej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać...
     -    Szanowni Państwo! - rozległ się głos mistrza ceremonii. - Szanowni Państwo! Proszę w spokoju odetchnąć. Niechaj ten perlisty szampan ukoi nasze nerwy. Wypijmy za zdrowie naszych dzielnych aurorów!
     Wszyscy ochoczo przyłączyli się do toastu, dając w tłumie ukrycie aurorom. Dowództwo Departamentu Aurorów zaciekle debatowało, idąc w stronę drzwi, a Arthemis wpatrywała się w Jamesa.
     - Kiedyś byłeś szybszy - mruknęła cicho. W jej słowach było więcej obojętności niż nagany. Nie mógł w to uwierzyć... Wkurzyło go to, chociaż może też trochę rozbawiło.
     Już otwierał usta, żeby jej odpowiedzieć, gdy dobiegła do nich Nette.
     -    James! Krwawisz! - powiedziała roztrzęsionym głosem ze łzami w oczach, próbując rozerwać mu koszulę na przedramieniu. - Boże! Natychmiast musisz iść do uzdrowiciela. - Po jej policzku spłynęła łza, gdy nachyliła się nad raną. - O Boże! Czemu akurat ciebie musiało to spotkać?!
     -    Nic mi nie jest - mruknął James, czując się potwornie głupio i próbując stłumić narastającą irytację.
     -    Jak możesz tak mówić! Musi cię boleć... - z oczu Antonette trysnęły łzy, gdy zaczęła się uroczo jąkać.
     Arthemis dałaby sobie rękę uciąć, że nie udaje... W końcu jednak nie wytrzymała.
     -    Wydaje mi się, że ktoś z waszej ekipy został poważniej ranny, wiec może należałoby się zainteresować jego stanem - powiedziała chłodno. - Od takich ran się nie umiera...
     Antonete spojrzała na nią z niedowierzaniem. Wytarła dłonią oczy.
     Arthemis czekała na kolejne przedstawienie. W roli głównej: delikatna, kochana Antonette. W roli złej siostry Kopciuszka - zła Arthemis...
     Nie doczekała się jednak, gdy nadciągnęli  Victoire i Teddy.
     Zaraz się tu zleci połowa rodziny Weasleyów, pomyślała mimochodem, gdy usłyszała:
     -    A.R.T.H.E.M.I.S. - wypowiedziane bardzo niezadowolonym tonem na dwa głosy.
     Zerknęła na Ginny i Hermionę.
     -    Pani Potter, zaszła pewna sytuacja... - zaczęła.
     -    I tak powiem twojemu ojcu!
     Westchnęła.
     -    W takim razie nie ma sensu się tłumaczyć. Przepraszam, ale... - przetarła dłonią czoło - nie czuję sie zbyt dobrze...
     -    Chyba już powinnaś opuścić tę imprezę - zasugerował łagodnie Teddy.
     -    Masz rację - podchwyciła Victoire. - Zajmę się nią - dodała, obrzucając Jamesa oschłym spojrzeniem.
     Usłyszały jeszcze jak Pani Potter mówi:
     -    James, chodź, opatrzymy ci to...
     I komentarz Antonette:
     -    Cały czas powtarzam mu, żeby na siebie uważał...
     Mistrz ceremonii dalej rozluźniał atmosferę i rzucał żartami, a chwilę później orkiestra znowu zaczęła grać.
     Gdy wyszły na główny korytarz, Arthemis, ścisnęła palce Victoire:
     -    Nic mi nie jest. Po prostu nie chciałam już tam być... - uśmiechnęła się blado i nieszczerze. - Chcę już jechać do domu...
     -    Jesteś wyczerpana. I nie mówię o dzisiejszym wieczorze! - rzuciła Victoire z pretensja w głosie i trochę łzawo.
     -    Jest... - Arthemis chwilę zastanowiła się nad właściwym szczero-nieszczerym słowem. - ... ok - zakończyła w końcu. - Do zobaczenia - powiedziała, a Victoire odprowadzała ją wzrokiem aż do załomu korytarza. Niepewna czy powinna ją zostawiać, poszła za nią.


     Arthemis weszła do toalety, wydmuchała nos pełen krwi. Gdyby poplamiła ten kostium Victoire by ją zabiła... A przy okazji przyprawiłaby ojca o zawał...
     I tak była z siebie dumna, że już nie reagowała nagłymi omdleniami po użyciu swoich mocy, albo atakami.
     Po wyjściu na chłodny i spokojny korytarz postanowiła pojechać windą. Chciała jak najszybciej dostać się do domu. Niczego bardziej nie pragnęła, niż znaleźć się w swoim pokoju i odpuścić sobie całe to gówno.
     Oczywiście byłoby to dla niej zbyt wielkie szczęście, gdyby jej się to po prostu udało. Drogę do windy blokowała jej jednak najmniej pożądana osoba.
     Arthemis spojrzała na nią obojętnie. Wręcz apatycznie.
     -    Odsuń się - powiedziała spokojnie, nie bawiąc się w uprzejmości, czy pozory.
     Antonette zamachnęła się i szybko napotkała opór, gdy Arthemis chwyciła ją za nadgarstek.
     -    Nie widzę powodu, dla którego miałaby ci na to pozwolić...
     -    Nie mogę znieść, że tak mało o niego dbasz! - krzyknęła Antonette, wyrywając się. - Tak mało obeszłoby cię, gdyby coś mu się stało, podczas gdy on nadal...
     Coś wewnątrz Arthemis zadrżało. Miało ochotę przyprzeć twarz Antonette do ściany. Zamiast tego przerwała jej w pół słowa, jakby przecięła zdanie nożem.
     -    Posłuchaj mnie, dziewczynko... Posłuchaj mnie uważnie - powiedziała mroczny, zimnym tonem. - Nie myśl sobie, że zalanie się łzami w każdej sytuacji sprawi, że ktoś nagle cudem pojawi się, żeby ci pomóc. Szlochanie na ramieniu kogoś rannego nic mu nie daje. Zdecydowanie wolałby, żeby ktoś się nim zajął. - Zrobiła krok w stronę dziewczyny. - Jeżeli chcesz być z mężczyzną takim, jak James nie możesz płakać nad każdym najmniejszym zranieniem, bo przyjdą czasy, kiedy będzie zalewał się krwią, kiedy nie będziesz w stanie zatamować krwawienia, a twój umysł będzie w totalnej rozsypce, gdy będziesz musiała wybierać między nim a zadaniem, które masz wykonać. Uświadom sobie, że będziesz musiała poradzić sobie gdy nie będzie rozpoznawał twojej twarzy, ani imienia. Może się nawet zdarzyć, ze umrze ci na rękach. Nie uwierzyłabyś nawet w połowę sytuacji, które musiałam przeżyć - jej głos zmienił się w złowieszczy szept. - Jeżeli myślisz, że uronienie kilku łez to cała twoja rola... to bardzo się mylisz.
     Arthemis weszła do windy i odwróciła się do Antonette.
     -    Chcesz być aurorem więc zachowuj się jak jeden z nich. Nie myśl sobie, że starczy ci łez i nerwów na wszystkie sytuacje, w który bliska ci osoba znajdzie się w niebezpieczeństwie. I dopóki się tego wszystkiego nie nauczysz po prostu zejdź mi z drogi, bo denerwuje mnie samo przebywanie z osobą, która hańbi nie tylko człowieka, którego kocham, ale też zawód, który mam zamiar wykonywać.
     Gdy drzwi windy się zamykała Arthemis z irytacją zauważyła błysk łez w oczach Antonette.


Antonette po chwili minął szok, nie zamierzała zostawić tak sytuacji. Nacisnęła guzik windy, ale po chwili ruszyła w stronę schodów, gotowa dogonić Arthemis.
     -    Nawet nie próbuj - rozległ się dźwięczny, żeński głos.
     Zza jednego z filarów nie opodal wysunęła się przepiękna postać w czerwonej sukni. Antonette się dziwiła, że mógł jej umknąć ten kolor. Przestała jednak myśleć o ubraniu, gdy spojrzała w twarz kuzynki Jamesa.
     -    Victoire, prawda? - zagaiła Antonette. - Jamesowi na szczęście nic nie jest. Próbowałam przekonać Arthemis, żeby się z nim zobaczyła...
     -    Potraktowała cię i tak wyjątkowo grzecznie, jak na tę sytuację - przerwała jej Victoire, jakby nie słyszała, że coś mówiła.
     -    Arthemis jest zwykłą zołzą... - warknęła Antonette, zrywając maskę niewinności.
     -    Jak każda z nas - niezbyt przejęta Victoire, odrzuciła złote włosy na plecy. - Ty na przykład mogłabyś dawać z tego lekcje...
     -    Chciałam tylko, żeby był spokojny i szczęśliwy!
     -    Hmm... I uważasz, że taki właśnie jest odkąd go z nią skłóciłaś?
     -    Niczego takiego nie zrobiłam!
     -    Jak na kobietę o takich zdolnościach manipulacyjnych jesteś bardzo skromna!
     -    Popchnęła tylko James, żeby poszedł w stronę, w którą i tak zmierzał. To co się stało było nieuniknione.
     Victoire patrzyła na nią beznamiętnie.
     -    Widzisz "Jamesa". I może gdzieś w oddali widzisz "Arthemis", jaką sobie wyobraziłaś w twym swoim ptasim móżdżku... Ale nigdy, tak naprawdę... nie widziałaś tego fenomenu jakim jest "James i Arthemis". Gdy razem działają są jak jeden organizm. Nigdy nie odczułaś, jak zmienia się powietrze, gdy są blisko siebie...
     -    Adrenalina i niebezpieczeństwo sprawia, że ludzie odczuwają krótkotrwałe emocje, które znikają po jakimś czasie. Nic poza tym ich nie łączy! - warknęła Antonette.
     -    Wiesz... chyba nawet mi ciebie trochę żal... - Victoire obeszła Antonette dookoła. - Rzeczywiście mogłabyś go zdobyć. Oczarować na chwilę... Ale tylko na chwilę. Prędzej, czy później, a sądzę, że jednak prędzej, złamało by go to...
     -    To wybór Jamesa! Możesz sobie mówić, co chcesz, ale zależy mu na mnie!
     -    Tak, bardzo ci na nim zależy - powiedziała oschle Victoire. - Zastanów się dobrze, moja droga.  Czy naprawdę tego chcesz? Jego życia, jego dzieci, wspólnego domu? Chcesz tego?
     -    TAK!
     -    Ach... - Victoire zmrużyła oczy. - Więc jesteś gotowa znieść tę rozpacz, która cię ogranie, gdy za dwadzieścia lat, mając trójkę ślicznych dzieci, podczas wielkiego rodzinnego zjazdu przez przypadek usłyszysz, jak ktoś, patrząc na Jamesa mówi: "On wciąż JĄ kocha..." - Victoire spojrzała w oczy Antonette. - I nie będzie miał na myśli ciebie...
     Antonette spojrzała na nią zszokowana.
     Victoire odwróciła się powoli i zaczęła się oddalać, dodając na koniec:
     -    Pamiętaj, że on nie może zastąpić ci tego, którego pragniesz...


Victoire szła oburzona i krew się w niej gotowała, chociaż na prawo i lewo rozdawała uśmiechy i uspokajające słowa.
     Arthemis mogłaby trochę ruszyć tyłek i zamieść podłogę tą lalą, zamiast strzępić sobie język! Cóż, co prawda ona też sobie pogadała, ale nadal odczuwała niedosyt nagromadzonej agresji, które chwilę później skupiła się na jednej postać siedzącej w bocznej salce.
     Uśmiechnęła się do ciotki, a potem z całej siły kopnęła w krzesło Jamesa. Nadepnęła mu na nogę wkładając w to całą złość, a potem wbiła paznokcie w ranę na ramieniu.
     -    Auuuaaa! Odbiło ci! - krzyknął James.
     -    Co z ciebie za facet! - warknęła. - Nie potrafisz rozwiązać prostej sytuacji i porozmawiać z Arthemis! A chciałabym zauważyć, że Antonette na pewno nie ma takich oporów!
     -    O czym ty mówisz?!
     -    Antonette właśnie wykorzystała doskonałą sytuację, żeby jeszcze bardziej podłamać Arthemis, która oczywiście nigdy nie zniży się do tego, żeby ci to kiedykolwiek powiedzieć. Masz szczęście, że twoja dziewczyna to nie jakiś pospolity mięczak. Ta lalunia pogrywa sobie z tobą, jak chce, więc znajdź swoje jaja i zasuwaj porozmawiać z Arthemis! - warknęła Victoire, potrząsając nim.
     -    To nie twoja sprawa. A każda próba rozmowy z Arthemis pogarsza sytuację! Jest tak wkurzona, że nawet...
     -    Cały czas powtarzasz, że jest obrażona i wkurzona, bo jesteś zbyt wielkim tchórzem, żeby przyznać, że ją zraniłeś! - powiedziała Victoire przez zaciśnięte zęby i puściła go, tak, że mało nie przewrócił się na krześle.
     James miał wrażenie, że kuzynka właśnie wbiła mu nóż w serce.          
     Victoire patrzyła na niego z góry.
     -    Udław się tą swoją dumą. A w ogóle to idź do diabła... - dodała szeptem, odwróciła się na pięcie i odeszła.
     James zacisnął powieki i przypomniał sobie obojętny, apatyczny wzrok Arthemis, gdy go zobaczyła. Jej oczy były pozbawione emocji, jakby jej źrenice nie pozwalały wydostać się na zewnątrz ukrytym głęboko uczuciom. Może gdzieś bardzo głęboko wcale nie chciał zdrapywać tej obojętności, bo przerażało go to, co kryje się pod nią?
     Otworzył oczy i zerknął na matkę, która obojętnie zbierała bandaże. Nie wydawała się zbytnio przejęta tym, że Victoire spowodowała otworzenie się ran, które dopiero zalepiła.
     -    Ty też tak myślisz - stwierdził, bardziej niż zapytał James.
     -    Jestem twoją matką - powiedziała Ginny obojętnie, jakby mówiła "Nie powinnam cię dołować".
     James nie mógł od niej otrzymać bardziej wyrazistego "Tak".

     Wstał i z sercem w gardle ruszył do drzwi.

1 komentarz:

  1. Mimo wszystko akcja się udała, złapali 2 z 3 podszywaczy i wiedza kim jest ten ostatni. Ciekawe kto za tym wszystkim stoi, strzelam w Generała, chociaż i tak pozostaje kwestia kto nim jest. Mam nadzieje że James nie pogorszy jeszcze bardziej sytuacji

    OdpowiedzUsuń