czwartek, 1 lutego 2018

A po nocy przychodzi dzień. A po burzy spokój. (Rok VII, Rozdział 21)

Po odstawieniu Nate'a do domu mieli przed sobą trochę dłuższy spacer, niż zwykle, do mieszkania Jamesa.
     -    Co za koleś - mruknął James.
     -    Jest zabawny - przyznała Arthemis. - Gdybym nie widziała go w akcji nie wierzyłabym, że szkoli się na aurora.
     -    To samo można by pomyśleć o Antonette...
     -    Co do niej... nadal nie jestem pewna - burknęła Arthemis. - Woli manipulować niż ruszyć tyłek.
     -    Skąd wiedziałaś o Griffinie?
     Arthemis posłała mu ponure spojrzenie.
     -    Dorwała mnie w szatni. I musiałam wysłuchać o tej całej mydlanej operze, która ją spotkała...
     -    Ale jej pomogłaś?
     Wzruszyła ramionami.
     -    Ten koleś to jakiś pozbawiony kręgosłupa kretyn - mruknęła. - A ona jest tchórzem. I to melodramatycznym... Po, co ma się starać? Przecież lepiej uciec i udawać zranioną księżniczkę...
     James uśmiechnął się do siebie, słysząc irytację w jej głosie.
     Przez kilka przecznic szli obok siebie nie mówiąc zbyt wiele.
     Arthemis poczuła w sobie szarpnięcie i po chwili zrozumiała co to jest. Zdała sobie sprawę, że James jej nie dotykał. Owszem wykonywał niektóre odruchowe gesty, ale... nie tak często i nie w taki sposób jak kiedyś. Dlaczego?
     Kłucie się nasilało, gdy widziała jego rękę, oddaloną zaledwie kilka centymetrów od jej ręki, a jednocześnie... tak bardzo odległą.
     Przypomniała sobie, co jej powiedział Fred, gdy żegnali się w barze.
     -    Naprawdę się cieszę. Ze względu na ciebie, ale bardziej ze względu na niego - szepnął jej na ucho, obejmując ją. - Ale dam ci radę. Przeżyliście coś, co będzie was przez jakiś czas prześladować. Dla ciebie sprawa jest jasna, więc będziesz czekała, aż James zrobi ten pierwszy krok. Ale on tego nie zrobi, Arthemis. - Fred spojrzał jej w oczy. - Nie dlatego, że nie będzie chciał... ale dlatego, że będzie przekonany, że ty tego nie chcesz... Nie dopuść do tego, bo to was zniszczy...
     Serce Arthemis zaczęło bić tak głośno, że je słyszała. Wyciągnęła dłoń i przełknęła ślinę. Dodała sobie odwagi przypominając, jak ciepłe są jego ręce i czubkiem palca, nieśmiało, przesunęła po wnętrzu dłoni Jamesa.
     Palce Jamesa zadrżały a potem splotły się z jej palcami. Uniósł ich złączone dłonie do ust w niemym podziękowaniu. Zaśmiał się sam z siebie.
     -    Od trzech tygodni nie noszę rękawiczek...
     Arthemis ścisnęła jego palce.
     -    Ja też nie.  
     Nie śpieszyli się. W całodobowej budce kupili sobie gorącą czekoladę i ciepłe francuskie ciastka. Arthemis opowiedziała Jamesowi o zdjęciach robionych przez Lily. A on jej o dotychczasowych zadaniach treningowych. Zdarzały się też chwilę podczas, których milczeli. Docierało do nich wtedy rosnące napięcie, które zwiększało się z każdym krokiem, powodując jednocześnie przestrach i ekscytację.
     W końcu jednak stanęli pod kamienicą Jamesa. Czekali. Byli zdenerwowani. Byli... pełni nadziei, że to drugie odezwie się pierwsze.
     -    Wiesz,  - odezwał się w końcu James, - to nawet trudniejsze, niż za pierwszy razem - zaśmiał się krótko i sztucznie. Spojrzał na jej usta i dodał szeptem. - O wiele trudniejsze...
     Arthemis przesunęła się. O milimetr. Jej nogi nie chciały ruszyć dalej. Miała wrażenie, że widać jak jej serce wali o żebra.
     -    Dlaczego? - zapytała cicho, gdy pochylił głowę.
     -    Bo wiem, że nie będę w stanie się powstrzymać - szepnął z ustami na jej ustach.
     Arthemis westchnęła. Poczuł to westchnienie gdzieś głęboko w sobie, gdy pieścił jej wargi gwałtownie, bez śladu delikatności, z głębokim rozpalającym kości pragnieniem.
     Dawno jej tak nie całował. Tak bardzo, bardzo dawno...
     A w ten sposób nie całował jej chyba nigdy. Chciał odcisnąć na jej ciele jakiś ślad. Zostawić piętno gdzieś wyryte w jej duszy. Trochę się bał, sposoby w jaki pochłonęło go pragnienie. Czuł się jakby po wielu miesiącach lodowatej zimy nagle przyszła wiosna.
     Oddychając ciężko, oparł czoło o jej czoło.
     -    Tak długo... - szepnął. - Zbyt długo...
     Jej dłonie bezwładnie zsunęły się z jego piersi.
     Patrzył na nią smutno.
     -    Nie chcę, żeby poszła. Jeszcze nie... Chcę... - potrząsnął głową. - To nie ważne, czego chcę..
     -    Ja chcę zagrać w szachy - powiedziała niespodziewanie. - Więc... może zaproś mnie na herbatę?
     James uśmiechnął się szeroko.
     -    Możemy grać nawet całą noc... - powiedział otwierając przed nią drzwi klatki schodowej.
     -    Wyślę wiadomość do taty, żeby na mnie nie czekał - powiedziała, rozbierając kurtkę.
     Arthemis z ciekawością obejrzała małe mieszkanie Jamesa. Panował w nim nie podobny do niego porządek. Zrobili herbatę i rozłożyli szachownicę. Usiedli obok siebie na kanapie. Udało im się grać w skupieniu przez godzinę.
     Potem jednak Arthemis zrobiła zły ruch, gdy James nie patrząc na nią powiedział:
     -    Wiem o koszuli...
     Zawahała się nad planszą.
     Powoli podniósł na nią wzrok.
     -    Wiem, że to była moja koszula...
     Arthemis zadrżała, a potem wzruszyła ramionami.
     -    Gdy zobaczyłem tamto zdjęcie... myślałem, że zabiję tego na kogo patrzyłaś... Ale to była moja koszula...
     Arthemis powoli odstawiła pionek i wstała.
     -    Zrobię więcej herbaty... - mruknęła, zbierając kubki.
     James poszedł za nią. Stanął tak blisko, że odczuwał na piersi ruch jej oddechu. Przeciągnął dłońmi po jej ramionach.
     -    To mnie uratowało - powiedział cicho, opierając czoło na jej ramieniu. - Przepraszam - westchnął. - Wiem, że to za szybko...
     -    Zamknij się - mruknęła Arthemis, rzucając ścierkę na blat i gasząc energicznie ogień pod czajnikiem. - To było piekło! Włożenie tej koszuli! Więc po prostu się zamknij! - dodała, odwracając się do niego. Złapała go za przód koszulki i przyciągnęła do siebie.
     Wiedzieli. Oboje wiedzieli, że ten jeden pocałunek na dole wystarczył. Niczym podpalenie lontu prowadzącego do beczki z prochem.
     Wiedzieli, przekraczając próg mieszkania.
     Wiedzieli, wymieniając zdawkowe komentarze podczas gry.
     Wiedzieli, że Arthemis nie wróci dzisiaj do domu...
     Zrzucali z siebie ubrania chaotycznie, nerwowo, ponaglająco. Ciągnęli się i popychali w drodze do sypialni. Nie mówili. Szkoda im było tracić oddech, gdy ręce wskazywały im drogę.
     James nie zdołał jej uwieść tak jak tego pragnął. To ona uwiodła jego, nie zostawiając mu żadnego wyboru. Była wymagająca, stanowcza... i miękka. I delikatna.
     Nie mógł się nią nasycić. Była wszystkim.
     I nawet, gdy rozpadał się na tysiące kawałeczków, nadal chciał więcej.


Zapadali w krótkie drzemki, po których budzili się spragnieni i gotowi. Nad ranem ich ciała przestały wymagać od nich pośpiechu, szybkiego zaspokojenia, uzyskania pewności, że to drugie jest obok i kochali się powoli, boleśnie słodko, aż do momentu, gdy Arthemis opadła na niego rozluźniona i zapadła w naprawdę głęboki odprężający sen.
     James głaszcząc ją po plecach, odpłynął patrząc na jej drżące rzęsy i półotwarte, pogryzione i nabrzmiałe wargi.
     Gdy kilka godzin później na wpół śpiąc wyciągnął rękę i napotkał zimne prześcieradło, otrzeźwiło go to jak kubeł zimnej wody.
     Zerwał się na równe nogi i zaklął. Wciągając w biegu spodnie próbował sobie poradzić z żalem, złością i strachem. W na w pół zapiętej koszuli, chwycił za klamkę, w tej samej chwili, w której Arthemis otworzyła drzwi z zakupami w rękach.
     Zamrugała widząc go w takim pośpiechu.
     -    Chyba nie masz zamiaru wyjść tak ubrany?
     Wziął głęboki wdech i wykrztusił:
     -    Myślałem, że mnie zostawiłaś...
     Otworzyła usta ze zdziwienia.
     - Poszłam tylko po śniadanie - powiedziała przepraszająco, zamykając drzwi.
     James patrzył na nią  w napięciu, a potem zabrał od niej torby i bez namysłu rzucił na stół w salonie. Potem złapał ją w pół i wziął na ręce.
     -    Ale śniadanie... - zaczęła.
     -    Później - mruknął, zamykając jej usta i niosąc do sypialni.


Arthemis bawiła się grzywką Jamesa, zanim odgarnęła mu ją z czoła. Spał przytulony do jej nagiego brzucha, co wprawiało ją jednocześnie w konsternację i zadowolenie.
     James powoli otworzył oczy. Uśmiechnął się do niej całując jej skórę.
     -    Muszę iść - powiedziała cicho.
     Zobaczyła jak jego oczy się zmieniają. Jakby się wycofał.
     -    Nie ma tu żadnych ciuchów - wytłumaczyła z uśmiechem.
     -    Ja mam kilka koszul... Z chęcią je z ciebie zdejmę, skoro nalegasz, żeby je ubrać...
     -    Nie mogę chodzić tylko w twoich koszulach - zaśmiała się.
     -    Mam też paski - oznajmił. - Poza tym możesz mieć tu swoje ciuchy. I kosmetyki. Szczoteczkę do zębów. Wszystko, co ci jest potrzebne... - dodał spokojnie.
     -    Nie wiesz, o czym mówisz James - zganiła go łagodnie. Pocałowała szybko w czubek głowy i wstała z łóżka.
     -    Wiem o czym mówię - powiedział poważnie, podpierając głowę na ręce. - Chcę, żebyś się tu dobrze czuła. Dzielę czas miedzy to mieszkanie i dom rodziców. Ty też możesz...
     -    To nie takie proste...
     -    Więc sprawmy, żeby to było proste... - z fascynacją patrzył, jak Arthemis się ubiera.
     James usiadł na łóżku.
     -    Chcę, żebyś tu była - powiedział po prostu.
     -    Wiem, że tak byłoby wygodniej, ale...
     -    Nie - przerwał jej James, potrząsając głową. - Chcę, żebyś tu była, bo cię kocham.
     Arthemis zamarła.
     James zmartwiony patrzył, jak jej plecy sztywnieją, a ręce drżą.
     -    Powiedziałem za dużo?
     Potrząsnęła głową.
     -    Nie - szepnęła. - Po prostu...- Odwróciła się do niego ze łzami w oczach. - Nigdy tego nie mówiłeś...
     James zamrugał.
     -    Oczywiście, że...
     Arthemis potrząsnęła głową. Uśmiechnęła się do niego z bolesną nieśmiałością.
     James wstał i przytulił ją do siebie.
     -    Wiedziałam - mruknęła, obejmując go. - Wiedziałam, ale to nie to samo, co usłyszeć...
     Przytulił usta do jej skroni. - Zostaniesz?
     Uśmiechnęła się szerzej.
     -    Nie.
     Spochmurniał.
     -    Musze dopilnować, żeby Archer przebiegł kilka kilometrów. A poza tym jest jeszcze mój ojciec...
     -    No, tak...
     -    Ale umówmy się tak, jutro pójdziemy na zakupy i kupię wszystko, czego mi tu będzie potrzeba do życia, jednocześnie nie przenosząc całego swojego dobytku. W porządku?
     -    W porządku - mruknął James.
     Musnęła jego usta.
     -    Zapomniałabym, że ty też masz co robić...
     -    Co?
     -    Lucian chce cię dziś widzieć...                                                                              
    

James teleportował się do Hogwartu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony bardzo się cieszył, że Arthemis postanowiła mu zaufać nie tylko w kwestiach swojego ciała, ale również swojej mocy. To zawsze stanowiło dla niej barierę, którą z trudem pokonywała.
     Z drugiej strony jednak dlaczego niby to Lucian wzywał jego?
     Wiedział, że jego irytacja nie ma żadnych racjonalnych przyczyn. Został wezwany przez Luciana - profesora i mentora Arthemis, bo sam o to prosił. Nic jednak nie mógł poradzić na to, że czuł się jakby dominujący samiec w stadzie wezwał go, żeby przywołać do porządku młodego, niepokornego lwa. Nie był młodym lwem. I nie chciał, żeby ktoś dominował w jego stadzie. Nie podobało mu się, że musi się dzielić Arthemis. Denerwowało go to, że Lucian może dać jej coś, czego on sam nie może. Ale najbardziej doprowadzało go to furii to, że Lucian wiedział o Arthemis rzeczy, których on nie wiedział.
     Musieli jednak utkać jakąś nić porozumienia...
     Przy bramie czekał na niego Albus. Zmierzył go chłodnym wzrokiem. James go nie winił. Domyślał się, że dopóki wszyscy nie zobaczą Arthemis w formie, w której była we wrześniu będą się do niego odnosić nieufnie.
     -    Cześć - rzucił na powitanie w stronę brata, który wkurzał go od kiedy zaczął raczkować, ale choć był irytującym karłem, nikomu nie ufał bardziej. Zdawał sobie również sprawę z tego, że Albus byłby w stanie go zniszczyć, jeżeli w ten sposób ochroniłby Arthemis. A to znaczyło, że nikomu na świecie James nie ufał bardziej.
     -    Cześć - odparł Albus, zamykając bramę. - Skoro Lucian cię wezwał, domyślam się, że o wszystkim już wiesz...
     James skinął głową.
     -    Jak się ma Arthemis?
     -    Jest jak tornado na szkoleniu - odparł James.
     -    Nie o to pytam.
     Brązowe oczy starły się z zielonymi.
     Gdy na ustach James zakwitł szeroki, leniwy, arogancki uśmiech, Albus zacisnął usta.
     -    Nie chcesz o to pytać... - powiedział James rozbawiony.
     Zmarszczone brwi Albusa świadczyły o tym, że rzeczywiście nie chce. Machnął ręką.
     -    Gdyby było coś nie tak między wami. Nie pozwoliłaby ci się spotkać z Lucianem.
     -    Więc po co pytasz?
     -    Bo chce wiedzieć, co ty o tym myślisz. I jak się masz...
     -    Skąd ta nagła troska? - zapytał gorzko James. - I tak wiem, że najchętniej wszyscy byście mnie powiesili głową w dół z wysokiego drzewa, rosnącego na zboczu bardzo stromej góry...
     -    Dziwisz nam się? - westchnął Albus. - Pytam o ciebie, bo Arthemis sobie poradzi. Chodzi o ciebie, więc nie pozwoli, żeby coś jej stanęło na drodze. To, co się stało zniszczyło ją emocjonalnie, ale  miała czas, żeby wypracować sposób radzenia sobie z tym. Ty natomiast nie byłeś przygotowany na rykoszet jej załamania, którym pewnie mocno oberwałeś... - Albus zatrzymał Jamesa nim przekroczyli wrota do Sali Wejściowej. - Dlatego zapytam jeszcze raz: czy z Arthemis jest wszystko w porządku?
     James wpatrywał się w intensywnie zielone oczy brata, który nie był wojownikiem jak on, ale potrafił walczyć jak nikt inny na odmiennym polu bitwy.
     Albus nie zadał pytania: jak się czujesz? lub czy wszystko z tobą w porządku?, bo wiedział, że James go zbyje. Zamiast tego zadał pytanie równie miarodajne. Jeżeli z Arthemis wszystko było w porządku - z nim również.
     -    Arthemis ma się coraz lepiej. Jeszcze nie wszystkie części do siebie pasują, ale to tylko kilka puzzli w całej układance... - powiedział wymijająco.
     Albus skinął głową.
     -    Dobra. W takim razie, jeżeli się nie załamiesz to ci powiem. Arthemis bierze eliksiry usypiające od trzech miesięcy. Skoro wszystko jest już w porządku dobrze by było gdyby je odstawiła. Nie są silnie uzależniające, ale odstawienie ich będzie troszkę uciążliwym procesem.
     Jamesowi zamarło serce. Arthemis pod groźbą śmierci nie brała eliksirów. Szczególnie eliksirów snu... Co musiało się dziać, skoro Albus zdecydował się jej go podawać?
     Skinął głową.
     -    Zajmę się tym - obiecał.
     Albus przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego uważnie. Potem jednak otworzył drzwi i zaprowadził go do profesora Luciana.


Lucian siedział za stosem dokumentów i mruczał coś niecierpliwie pod nosem. Gdy James wszedł na niecierpliwe zaproszenie, nie podniósł na niego wzroku.
     -    Wymyśliła sobie, żeby skończyć szkołę, akurat wtedy, kiedy muszą być gotowe wszystkie sprawozdania i bilanse - narzekał, mamrocząc.
     -    Arthemis powiedziała, że chce mnie Pan widzieć - burknął James.
     -    Cicho! - fuknął. - Jak nie pomagasz to chociaż nie przeszkadzaj...
     Jamesowi para buchnęła uszami. Już miał wyjść, ale się powstrzymał. Miał przed sobą osobę, którą Arthemis szanowała i (co go irytowało) bardzo lubiła. Chociażby dlatego nie miał zamiaru obrazić tego człowieka.
     Zdawał sobie sprawę, że gdyby nie jego irracjonalna zazdrość Lucian pewnie wcale by go nie denerwował. Westchnął w duchu i kopnął się w myślach.
     -    Może mogę jakoś pomóc?
     Lucian powoli podniósł na niego oczy. Miał minę jakby James właśnie zaproponował mu pomoc przy zakopaniu ciała matki...
     -    Nie wiem, czy jesteś tak odważny, czy tak głupi - mruknął profesor.
     -    Domyślam się, że wielokrotnie zadawał Pan podobne pytanie Arthemis...
     -    Dlaczego tak myślisz?
     James prychnął, jakby to było oczywiste.
     -    Bo ją znam.
     Lucian złączył koniuszki palców i w milczeniu przypatrywał się Jamesowi oceniająco.
     -    Dlaczego tu jesteś? - zapytał niebezpiecznie łagodnie.
     James otworzył usta, żeby udzielić odpowiedzi, która dla niego była oczywista, ale równie szybko je zamknął. Powinien udzielić WŁAŚCIWEJ odpowiedzi. Takiej, która pewnie go odsłoni i pokaże słabości, ale jednocześnie zdecyduje o tym, czy będzie miał Luciana po swojej stronie, czy przeciwko.
     Wciągnął głęboko powietrze, a potem je wypuścił, mówiąc:
     -    Chcę, żeby zaufała mi w sposób, w jaki ufa Panu.
     -    A myślisz, że ci nie ufa?
     -    Nie w kwestii swoich zdolności - odparł James.
     Lucian wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, a potem lekkim gestem wskazał mu krzesło przed biurkiem.
     -    Ona nie ufa nawet samej sobie w tej kwestii - zauważył profesor.
     -    Ufa Panu.
     -    Zmusiłem ją do tego...
     James się spiął.
     -    To jest pierwsza lekcja, którą odbędziesz. Jest twoja, gdzie w dowolnym miejscu na świecie, ale gdy przekracza próg tej klasy jest moja...
     James z oporem skinął głową.
     -    Zrozum mnie dobrze, chłopcze. Ranię ją kiedy jest to konieczne. Drażnię sie z nią, kiedy mi to pasuje. Popycham ją w kierunkach, w których nie chce podążać. Przesuwam jej bariery, w stronę, w którą uznam za słuszne. Wykorzystam nawet ciebie przeciwko niej. Rozumiesz?
     -    Rozumiem. Ale nie mogę przyrzec, że nie będę protestować, jeżeli uznam, że dzieje jej się krzywda - powiedział stanowczo.
     Lucian spojrzał na niego pobłażliwie, jakby łaskawie wybaczył mu, że prawi oczywistości.
     -    Ojciec Arthemis zrobił, co mógł, żeby chronić ją wtedy, kiedy tego potrzebowała. Teraz jednak ważne jest, żeby nauczyła się ją używać i kontrolować, zanim zniszczy ją od środka. Oprócz tego, że będziesz musiał pogodzić się z moimi metodami jest jeszcze jedno... - Lucian nachylił się w jego stronę. - Czy wiesz, dlaczego po raz pierwszy Arthemis użyła swojej mocy w tej klasie?
     James pokręcił głową.
     -    Coś ją wkurzyło i zasmuciło jednocześnie. Z nastrojów jej przyjaciół mogłem wywnioskować, że chodzi o ciebie. Nagle stało się zadziwiająco proste zmuszenie jej do użycia tej mocy...
     -    I? - James poruszył się niespokojnie.
     -    Zapytałem ją tylko, czy pieprzyłeś się z tamtą dziewczyną - niewinny ton Luciana, kontrastował z ostrymi słowami, które wypowiedział.
     James zerwał się na równe nogi.
     -    CO?!!!!!
     Lucian odchylił się na krześle.
     -    Jej wściekłość na ciebie to doskonały sposób, żeby ukierunkować jej moc. Jej emocje w stosunku do ciebie są tak silne, że przestaje tak cholernie uważać z tą swoją mocą...
     -    Jak Pan mógł jej to zrobić? - zapytał James zszokowany.
     -    Och to było niesamowite! Wszystko w klasie rozpadło się w drobne wiórki... Dlatego właśnie cię ostrzegałem, że w tej klasie rządzę ja...
     James musiał jakoś to ścierpieć, jeżeli chciał w tej klasie pozostać. Rozumiał to. Cholernie go to bolało, ale jednocześnie trochę się cieszył, że chociaż część wściekłości Arthemis znalazła ujście w mocy. Inaczej tłumiłaby wszystko w sobie i zżerałoby to ją od środka.
     -    Zgodziłem się na twoją obecność tutaj, tylko dlatego, że mogę cię wykorzystać. Chcę, żebyśmy mieli jasność w tym względzie...
     -    Wykorzystać?
     -    Czasem będziesz dla niej swoistą blokadą. A czasami będziesz jej celem.
     -    Nie skrzywdzę jej...
     -    Chłopcze, nie chodzi o to, że ty możesz ją skrzywdzić tylko o to, że ona może skrzywdzić ciebie...
     Tym razem to James odchylił się na krześle i posłał Lucianowi bezczelne spojrzenie, jakby wiedział coś, o czym profesor nie wie.

     -    Panie profesorze, mam do powiedzenia tylko jedno... Niech Pan zaczyna...

1 komentarz:

  1. Uroczy rozdział 😍 wszystko powoli wracado normy 😁 ciekawe co knuje James z Lucjanem i jak to się wszystko skonczy

    OdpowiedzUsuń