czwartek, 1 lutego 2018

Breaking point (Rok VII, Rozdział 19)

Arthemis zamknęła za sobą drzwi do domu i oparła się o nie zamykając oczy. Czuła się... roztrzęsiona.
     Archer przybiegł w podskokach wesoło merdając ogonem, ale widząc ją usiadł cicho na przeciwko i przechylił głowę z zaciekawieniem.
     Arthemis z sercem naładowanym ołowiem, pogłaskała psa i wypuściła go na wieczorny obchód. Pojawił się jej ojciec. Przez chwilę wpatrywał się w nią, a potem zapytał:
     -    Chcesz porozmawiać?
     Arthemis w myślach ważyła odpowiedź, która kosztowałaby ją niewiele. Gdyby powiedziała, że nie chce... skończyłoby się to podejrzliwym wypytywaniem. Gdyby powiedziała, że chce... musiałaby rozmawiać, na co nie miała ochotę. Wyprała więc neutralną odpowiedź, którą ojciec mógł zaakceptować:
     -    Jeszcze nie... Chcę się umyć i może trochę odpocząć.
     Tristan przypatrywał się jej uważnie, jednak w końcu odpuścił i wycofał się, przyjmując do wiadomości jej ukrytą prośbę.
     Arthemis zamknęła się w pokoju, ale nie pozwoliła opaść napięciu, utrzymującemu jej mięśnie i zmuszającemu je do ruchu. Nie zdjęła też z twarzy tej maski, którą od długiego czasu już nosiła.
     Zrzuciła z siebie przepiękny kostium i zostawiła go tam gdzie opadł na podłodze. Weszła do łazienki. Spojrzała w lustro i szybko potrząsnęła głową, zaciskając zęby.
     Nie! Jeszcze nie! - nakazała sobie ostro, czując, jak wraca jej czucie. Wszelkie zamki jakie założyła, żeby ukryć szok, ból, rozpacz, jeden po drugim zaczęły puszczać.
     Nie, jeszcze nie - pomyślała, czując nadchodzące łzy. Przetarła dłońmi twarz, rozmazując makijaż. Wyglądała, jak upiorna karykatura. Smugi czerni i czerwieni spływały jej po twarzy. W miarę, jak zmywała podkład, wyłaniała się niezdrowo blada twarz i zaczerwienione od długiego powstrzymywania płaczu oczy.
     Umyła twarz i ubrała się w luźne piżamowe spodnie i top.
     Gdy wróciła do pokoju... czuła się jak zawieszona. Zdała sobie sprawę po chwili, że stoi na środku pokoju i próbuje głębiej odetchnąć.
     A potem coś w niej pękło i chwyciła ozdobne pudełko stojące na parapecie. Cisnęła nim o ścianę, przypominając sobie Antonette i Jamesa.
     Małe kryształowe figurki stojące na półkach rozprysły się niespodziewanie jednak po drugiej.
     Arthemis nie wiedziała już co zniszczyła własnoręcznie, a co zrobiła jej niekontrolowana moc, ale porywając z regałów książki i zwalając je na ziemię, wiedziała jedno - nie mogła krzyczeć. Tak mocno zaciskała zęby, że nie była w stanie krzyczeć. Jej oczy piekły od łez, które nie chciały spłynąć, a ona miała wrażenie, jakby próbowała wyrwać z piersi wrzód, który sięgał tak głęboko, że niszczył jej płuca, serce i mózg.
     W końcu zakrztusiła się z braku oddechu, śliny w ustach, spływających do gardła łez.
     Przed oczami przelatywały jej różne sceny, które tak długo starała się spychać na obrzeża świadomości.
     Nie wiedziała ile czasu minęło, ale gdy w końcu się zmęczyła jej ukochany pokój był ruiną. Jej dłonie trzęsły się niekontrolowanie. Oddychała zbyt częstymi i zbyt płytkimi wdechami. Nogi miała jak z waty. Cała energia i złość, którą jeszcze przed chwilą odczuwała, znikła, jakby strzepnęła ją jak pyłek na ubraniu.
     Arthemis usiadła ciężko na łóżku i zerknęła na swoje dłonie. Trzęsły się, jakby miała malarię. Przez chwilę wpatrywała się w pustą ścianę, czując jak ogarnia ją oszołomienie.
     No już, pomyślała sobie, odpuść. Odpuść sobie całe to gówno...
     Ale łzy nie chciały popłynąć.
     Tak długo je tłumiła. Tak długo ukrywała tą cząstkę siebie, że nie dane jej było to ciche, oczyszczające zanurzenie się w płaczu.
     Część Arthemis, która nigdy nie opuściła tamtej małej wieżyczki, w końcu miała ujrzeć świat zewnętrzny.
     Boże, jak to bolało!
     Bolała ignorancja Jamesa...
     Bolała jej własna duma, która nie była w stanie przyznać się, jak bardzo ją zranił...
     Arthemis ukryła twarz w dłoniach, zmuszające się do oddychania, gdy jej płuca zaczęły prosić o pomoc. Miała nadzieję, że może ból sprawi w końcu, że będzie mogła oddać się błogosławieństwu płaczu.


Na jego widok Archer niemal umarł na zawał ze szczęścia.
     W przeciwieństwie do ojca Arthemis, który otworzył mu drzwi.
     -    Muszę z nią porozmawiać - powiedział odważnie James.
     Pan North uniósł brew i przepuścił go w drzwiach bez słowa.
     -    Dlaczego sądzisz, że będzie chciała z tobą mówić?
     -    W takim razie przynajmniej mnie wysłucha.
     -    Nie liczyłbym na to... Przy całym swoim zawodowym opanowaniu Arthemis nie wyzbyła się pewnej irytującej cechy z dzieciństwa, która polegała na niesieniu zniszczenia wszystkiemu co materialne, gdy tylko przekraczała pewien poziom złości... - Pan North niczym upierdliwy kamerdyner prowadził Jamesa po schodach, jakby ten nie wiedział, gdzie jest pokój Arthemis.
     Gdy stanęli przy drzwiach Pan North powiedział:
     -    Od pół godziny jest cisza. Jeżeli zasnęła nie budź jej...
     Ojciec Arthemis zapukał do drzwi.
     Po kilku minutach klamka się poruszyła, a drzwi uchyliły.
     -    James, - ostrzegł Tristan. - daję ci jedną szansę i to tylko dla Arthemis. Lepiej jej nie spieprz...
     James przekroczył próg pokoju, nie chcąc okazać irytacji. Pomieszczenie pogrążone było w półmroku. Światło księżyca wpadające przez świetlik, rzucało białe plamy na podłogę. Dopiero kiedy zmrużył oczy zauważył zniszczenia. Pokój przewrócony był do góry nogami. Szczątki bibelotów, meble, ubrania zasłaniały podłogę.
     Trochę przeraziło go to, że złość Arthemis sięga aż tak głęboko. Ale bardziej przerażała go jego własna ignorancja, która do tej pory bardzo sprawnie odwracała jego uwagę od rzeczy najważniejszych.
     Posłał ognik do lampki stojącej na stoliczku obok łóżka i w końcu zobaczył Arthemis. Ukrywała twarz w dłoniach i ciężko oddychała.
     Gdy światło się rozjarzyło, zesztywniała jednak i wolno odłożyła dłonie na kolana, prostując się.
     -    Czego chcesz? - zapytała cicho. - Po raz kolejny rozmawiać i nie słuchać?
     James się zjeżył.
     -    Musimy z tym skończyć, Arthemis - powiedział ostro. - Nie umiem tak żyć...
     Arthemis zabolało serce.
     -    Niech więc tak będzie... - wyszeptała, nadal odwrócona do niego plecami. - To koniec. Możesz iść...
     James wpatrywał się w tył jej głowy, jakby mógł ją zmusić, żeby na niego spojrzała.
     -    Myślisz, że to wystarczy?! - zapytał z niedowierzaniem.
     -    Oczekujesz błogosławieństwa? - warknęła Arthemis. - Siłą cię nie zatrzymam, jeżeli chcesz odejść, ale nie licz na to, że ci pogratuluję!
     Jamesowi serce stanęło w gardle i jak ptak przez gardło próbowało się wyrwać. Zalała go fala zszokowania, przerażenia... i złości. Zaklął głośno.
     -    O czym ty do cholery mówisz?! Oszalałaś?
     -    Nie wrzeszcz na mnie! - powiedziała przez zaciśnięte zęby, wstając.
     Jamesowi nie podobał się błysk w jej oczach. Gniewny i... (Boże miał nadzieję, że się mylił!) zrozpaczony. Odetchnął głośno, starając się nie poddać panice.
     -    Powinniśmy usiąść i spokojnie porozmawiać - zaproponował.
     Wykrzywiła usta w prześmiewczym wyrazie.
     -    Po trzech miesiącach od momentu, kiedy trzasnąłeś drzwiami wieży i wyszedłeś, doszedłeś do wniosku, że chcesz... spokojnie... porozmawiać?
     -    Nie jesteś pod tym względem lepsza Arthemis!
     -    Zrzuciłeś na mnie całą winę! Zlekceważyłeś wszystkie moje uczucia! Cokolwiek bym powiedziała i tak byś to przekręcił!
     -    Nie chciałaś mnie słuchać! - krzyknął, podchodząc do niej. Z bliska widział, jak blada i niezdrowa jest jej twarz.
     -    Powiedziałeś, że to koniec! Jak miałam zareagować!? Myślałam, że oszaleję!
     -    Nigdy czegoś takiego nie powiedziałem! - powiedział ostro, chwytając ją za ramiona.
     -    Nie dotykaj mnie!! - wyrwała się, odpychając jego ręce.
     To było dla niego jak cios w splot słoneczny.
     -    Nie rób tego! - warknął, łapiąc ją za nadgarstki i przyciągając do siebie, podczas, gdy jedyne o czym marzył, było przytulenie się do niej.
     Odepchnęła go. Przyciągnął ją ponownie. Przewrócili się na łóżku i zaczęli przepychać.
     Arthemis kopała, uderzała go, wyrywała się. Miała wrażenie, że nie mam w niej ani jednej spokojnej kosteczki, a gdzieś w niej narastało zrozpaczone wycie, którego nie mogła stłumić. Nie chciała, żeby jej dotykał. To sprawiało, że łzy napływały jej do oczy, a wszystkie gorzkie żale znalazły się na końcu języka. Wszystkie pytania, które skrywała na skrajach zapomnienia, nagle ożyły i cisnęły jej się na wargi, które zaczęły drżeć.
     James próbował ją unieruchomić, ale wstąpiła w nią jakaś rozpaczliwa energia. Wywinęła się i przewróciła go na plecy. Zaciśniętą pięścią uderzyła go w pierś.
     Zabolało.
     -    Przestań!
     Uniosła pięść po raz drugi.
     Chciał ją po raz kolejny przewrócić, unieruchomić i uspokoić, gdy jego wzrok wśród chaosu przedarł się poprzez kurtynę jej włosów i dotarł do jej twarzy.
     Uniesiona pięść zadrżała i nie opadła.
     James wpatrywał się w jej wytrzeszczone z szoku oczy, z których gorąca łza kapnęła mu na policzek. Za nią spadła kolejna.
     Jej zaczerwienione oczy wypełniły się łzami, a całe ciało zatrzęsło się jakby próbowało powstrzymać nieopanowany szloch.
     Arthemis bez słowa ześlizgnęła się z niego i chwiejnie wstała z łóżka. Zrobiła kilka kroków.
     -    Jeżeli chcesz porozmawiać... - powiedziała załamującym się głosem. - ... daj mi... chwilę... - dokończyła przez łzy.
     James leżał całkowicie sparaliżowany ze strachu, poczucia winy, wstydu... Wstał niemal tak chwiejnie jak ona. Słyszał jak histerycznie łapie oddechy. Gdzieś z głębi jej krtani słychać było narastające jęki...
     -    Arthemis... - zająknął się niepewnie.
     -    Idź... - odparła szeptem, przełykając łzy.
     -    Nie.
     -    Idź! - powtórzyła przez szloch. Trzymała ręce zaciśnięte na bluzce nad sercem, jakby próbowała je stamtąd wyrwać.
     James wpatrywał się w łzy kapiące na podłogę, jakby każda z nich mogła zrobić w niej dziurę, niczym kwas. Było mu zimno. I niedobrze.
     Na wszystkie świętości... co on zrobił...
     Zrobił krok w jej stronę, chociaż był kurewsko przerażony. On nie tylko ją zranił, co było wystarczająco potworne. On ją zwyczajnie złamał...
     Gdy zobaczył, jak Arthemis osuwa się na kolana, opierając dłonie o zimną podłogę, jakby szukając w niej oparcia... coś w nim pękło. Nawet nie mógł tego nazwać płaczem. Krztusiła się łzami, dusiła z braku powietrza, jakby nagromadzone uczucia, na raz chciały się z niej wydostać.
     Wystarczyło, że zobaczył  jej łzy i wszystko do niego dotarł. To takie typowe... Takie krótkowzroczne z jego strony... Bardzo chciał, żeby teraz ktoś mu przyłożył...
     Za to, że zapomniał, jak bardzo delikatna jest Arthemis. Jak wszyscy inni zapomniał, że bolesne uczucia kryła tak głęboko, że sama nie mogła ich odnaleźć.
     James poczuł szczypanie zatok i potrząsnął głową.
     Podszedł do Arthemis i opadł na przeciwko niej.
     -    Arthemis? - wykrztusił. Bał się zrobić cokolwiek, co pogorszyłoby sytuację. Wyciągnął palce i opuszkami dotknął wierzchu jej dłoni.
     Odsunęła ją.
     Myślał, że serce mu pęknie...
     -    Powiedz mi... - szepnął, drżącym głosem.
     Potrząsnęła głową.
     -    Nie chroń mnie... - prosił.
     Potrząsnęła głową.
     Przesunął dłonią milimetr nad jej włosami, ale bał się jej rzeczywiście dotknąć, jakby odrzucenie mogło go zabić.
     Oparł czoło o jej czoło.
     -    Dałaś mi się skrzywdzić... - wyszeptał, załamującym się głosem, gdy zabrakło jej sił i oparła się na nim. Poczuł jak wstrząsana płaczem dłoń Arthemis, wczepia się w jego koszulę.
     Przytulił policzek do jej głowy, zaciskając oczy.
     - Jak mogłaś pozwolić mi się skrzywdzić, tak bardzo?


     Arthemis obudziła się kilka godzin później z gigantycznym bólem głowy. Miała wrażenie, że oczy jej płoną. Za oknem widać było delikatną poświatę przedświtu.
     Podniosła się. W pół mroku zauważyła, że pokój... jest czysty. Rozglądała się dookoła, aż w końcu jej wzrok spotkał się z czekoladowymi źrenicami, otoczonymi czerwonymi obwódkami i osadzonymi w szarej twarzy.
     James siedział w fotelu przy łóżku i wpatrywał się w nią, w taki sposób, jakby miał zaraz... rozpaść się. Był taki... kruchy. Cichy.
     Nie mogła znieść uczuć, które nim targały. Nie umiała poradzić sobie z jego bólem, równie sprawnie, co z własnym.
     Wstała. Obserwował ją jak jastrząb, gdy do niego podchodziła.
     Zatrzymała się dopiero przy fotelu. Podniósł na nią przekrwiony wzrok. Bardzo długo dwa zaczerwienione, zmęczone spojrzenia się w siebie wpatrywały.
     Nagle James objął ją w talii i przytulił twarz do jej brzucha.
     "Przepraszam" - nie musiał jej tego mówić. Nie chciała nawet tego słyszeć. I tak to czuła. Wplotła palce w jego włosy.
     -    Zrobię co tylko chcesz... - powiedział cicho. - Rzucę wszystko... zdobędę wszystko... Zrobię wszystko, jeżeli to sprawi, że będziesz szczęśliwa...
     -    Tym razem oboje przesadziliśmy, James - powiedziała łagodnie. - Powinniśmy porozmawiać...
     James się odsunął. Wziął ją za ręce.
     -    Zanim zaczniemy, chcę wyjaśnić jedną rzecz - powiedział poważnie.
     Skinęła głową.
     -    Jesteśmy razem. Nigdy. Przenigdy nie chciałem i nie próbowałem tego zmienić.
     Arthemis przełknęła nagłą gulę w gardle i skinęła głową, czując jak wielki ciężar spada z jej piersi.
     -    To nie jest dla mnie łatwe, James. Przyznanie się do takiej wrażliwości... do takiego... bólu... Jestem na to zbyt dumna...
     -    Przyznanie się do tego, że byłem w stanie doprowadzić cię do takiego stanu, samym tylko głupim i bezmyślnym zachowaniem, również nie jest dla mnie łatwe - odpowiedział gorzko James. - Jestem na to zbyt dumny...
     Przez usta Arthemis przemknął blady uśmiech. Podeszła do niewypakowanego kufra z Hogwartu i poszperała w nim. Rzuciła na kolana Jamesa obwiązaną wstążką paczuszkę listów.
     -      Przeczytaj je - powiedziała.
     -    Po, co? Przecież to listy ode mnie... - rzucił.
     Arthemis uniosła w oczekiwaniu brew.
     -    Brakowało mi tej miny - mruknął James, rozwiązując wstążkę i biorąc pierwszy z listów.
     W czasie, gdy czytał Arthemis przyniosła z dołu picie, przy okazji wpuszczając Archera do pokoju, żeby nie zbudził radosnym ujadaniem ojca tak wcześnie. Kręciła się po pokoju co chwila zerkając na Jamesa, który miał coraz bardziej marsową minę. Przestawiała bibeloty z miejsca na miejsce, do chwili odłożył ostatni z listów.
     Podniósł na nią niepewnie wzrok.
     -    Są... dość szczegółowe - mruknął. - Jest tu też dużo... Antonette.
     -    Tak.
     -    Nie dziwię się, że czytanie ich mogło cię wkurzyć - przyznał.
     -    Listy nie miały znaczenia - odparła Arthemis, zaskakując Jamesa. Wzruszyła ramionami. - Nie przeszkadzała mi ich szczegółowość... Nie miałeś nic do ukrycia. Czemu miałbyś nie opisywać swoich dni...
     James zmrużył oczy.
     -    Wydaje mi się, że nie rozumiem...
     Arthemis biła się w myślach, stawiając naturalny opór przed wypowiadaniem uczuć, których się wstydziła. Potem jednak stwierdziła, że wszystko jest lepsze od tych psychicznych katuszy ostatnich miesięcy i przełknęła ślinę:
     -    Kiedy pierwszy raz przywiozłeś ją do Hogsmead... nie obchodziło mnie to. Może tylko trochę irytowało, bo nie mogłam cię mieć dla siebie - rumieniec wypłynął na policzki Arthemis.
     James uśmiechnął się zawadiacko.
     -    Ale jej... przeszkadzał mój spokój - ciągnęła cicho. James otworzył usta, ale podniosła rękę, na znak, że ma jej nie przerywać. - Nie widziałeś tego James. I nie odczuwałeś. Nie jesteś też obiektywny... Zaczęła mnie prowokować, chociaż raczej mnie to bawiło niż denerwowało. Próba wciśnięcia się między nas, podteksty... Na Boga, James! Przecież ona cię co chwile dotykała! - uniosła się Arthemis, tracąc na chwilę spokój.
     Odetchnęła głęboko.
     -    Mogło mnie to jednak zirytować, ale nie zranić... Za drugim razem jednak... miałam ci tyle do powiedzenia, a zobaczyłam jak obejmujesz ją w najlepsze bawiąc się zabawkami...
     -    Pokazywałem jej tylko, jak sterować...
     -    Nawet wtedy mogłam sobie to wytłumaczyć jej manipulacyjnymi zdolnościami... - przerwała mu Arthemis. - Ale nie mogłam zrozumieć, jak mogłeś... zabrać ją we wszystkie moje miejsca - wykrztusiła Arthemis, nerwowo chodząc po pokoju. - Jakby to nic dla ciebie nie znaczyło!
     James wstał z fotela.
     -    Arthemis...
     -    Nic co robiła, nie mogło mnie zranić! Zniosłabym wszystko tak długo, jak wiedziałabym, co jest dla ciebie ważne. A okazało się, że coś co dla mnie było... - oznaką twoich uczuć - dokończyła w myślach. Nie była w stanie zmusić się, żeby to powiedzieć. Westchnęła.
     -    Przy niej - wyszeptała - stałam się dla ciebie niewidzialna.
     -    Nieprawda! Zawsze widzę tylko ciebie!
     Arthemis posłała mu przez ramię smutny uśmiech.
     -    Mieliśmy tylko kilka godzin, a ty nie poświęciłeś mi ani minuty. Mówiłam ci, że chcę porozmawiać o czymś bardzo ważnym, a ty zawsze twierdziłeś, że następny raz będzie równie dobry.
     -    Ja... - zaczął James, ale zdał sobie sprawę, że każde usprawiedliwienie zabrzmi głupio i będzie niewystarczające.
     -    Pisałeś o niej w każdym cholernym liście, aż w końcu nie wiedziałam, co ci odpowiadać... - westchnęła.
     I dlatego odpowiedzi były coraz krótsze - dopowiedział sobie James. Każde jej słowo sprawiało mu, że było mu wstyd.
     -    Antonette... cóż... nie będę się usprawiedliwiał i próbował zwalić winy na nią. Zastanawiam się, jak zniosłaś moje idiotyczne zachowanie, nie urywając mi głowy... - nie wspomniał nawet o tym, że Arthemis starannie ominęła temat jego pocałunku z Antonette. Widocznie była to rzecz, która za bardzo ją bolała... A to akurat była wina Nette! - Nie mam nic na swoją obronę. Jestem po prostu idiotą i nigdy sobie nie wybaczę, że cię zraniłem. Byłąś taka zimna, zdystansowana i wkurzona, że... nie dopuszczałem do siebie myśli, że to nie zwykła złość. Wmawiałem sobie, że jesteś obrażona i sfrustrowana i kiedy ci przejdzie... wszystko wróci do normy...
     -    Nie umiem okazywać uczuć - odparła cicho Arthemis. - Ale się starałam... Mogłam nie robić tego dobrze, ale się starałam...
     -    Nieprawda Arthemis... Jesteś jedną z najbardziej uczuciowych osób, jakie znam i nie chce niczego w tobie zmieniać... Tylko jednego nie rozumiem: co się stało wtedy w wieży?       Arthemis odwróciła wzrok.
     -    Byłaś wściekła i to rozumiałem. Byłem przerażony, ale chciałem ci wszystko wyjaśnić... Nie dałaś mi dojść do słowa... Arthemis?
     James zauważył jej nagły dystans i przestrach w oczach.
     -    Co stało się tamtego wieczora?
     -    Szyba pękła - wykrztusiła niespodziewanie Arthemis i zatkała sobie usta dłońmi, patrząc na Jamesa z przerażeniem.
     -    Co?
     -    Moja moc... wyrwała się z pod kontroli... Mało cię nie zaatakowałam - wyznała szeptem.
     James zamrugał.
     -    Dlatego kazałaś mi wyjść - domyślił się. - Ale dlaczego myślałaś, że z tobą zerwałem?
     -    Nie słyszałam cię. Tylko niektóre... słowa...
     James z niedowierzaniem pokręcił głową i odetchnął z ulgą, a potem nagle otworzył oczy podejrzliwie.
     -    Dlaczego mnie nie słyszałaś? Stałem metr od ciebie?
     -    Moja moc zaczęła przejmować nade mną kontrolę, więc...
     -    Miałaś atak - powiedział przerażony. - Jak długo byłaś nieprzytomna?
     -    Całą noc - wyszeptała Arthemis, pod nieustępliwym spojrzeniem Jamesa.
     Ciężko usiadł na łóżku.
     -    Coś mogło ci się stać - wyszeptał.
     -    Nic mi nie było. Gdy rano wstałam... Cóż... było ok...
     Jamesn rzucił jej powątpiewające spojrzenie. Arthemis podeszła bliżej. Gdy spojrzał do góry zobaczył akurat nadlatującą dłoń. Jego policzek przeszyło rozgrzane żelazo.
     -    To za Lily - powiedziała Arthemis. - Jak mogłeś na nią nakrzyczeć, gdy jej zdjęcia to dzieła sztuki?!
     James obrzucił ją obrażonym spojrzeniem.
     -    Wiesz, jak wyglądałaś? Myślałem, że zabiję, każdego, kto śmie na ciebie spojrzeć!
     -    To była tylko fotografia, James...
     -    Jak je zobaczyłem, myślałem, że umrę! Tęskniłem za tobą... - wyznał cicho.
     Przechyliła głową i lekko dotknęła jego twarzy palcami.
     -    Jest tyle rzeczy, które muszę ci powiedzieć - szepnęła. - O Hogwarcie, o Strażnikach... o sobie...
     -    Chcę tego wszystkiego wysłuchać - powiedział James, - ale jest ktoś z kim muszę najpierw porozmawiać...
     Arthemis skinęła głową, tłumiąc obawę, westchnieniem.
     James złapał jej wzrok.
     -    Nie pozwolę, żeby to wszystko jeszcze raz się zdarzyło - powiedział poważnie.
     -    Czy to wszystko... było nierozsądne z mojej strony? - zapytała Arthemis cicho.
     James ujął jej twarz w dłonie.
     -    Arthemis... twoje uczucia nie muszą być rozsądne. Poza tym, gdy są rozsądne przestają być uczuciami... Mój błąd polegał na tym, że zlekceważyłem. Wynagrodzę ci to...
     -    Nie musisz...
     -    Ale chcę. Już zawsze - dodał, uśmiechając się zawadiacko. - Wrócę tu... albo gdzie indziej, bylebyś tam była...
    
    
James zapukał do mieszkania w jednej z kamienic przy ulicy Pokątnej.
     Antonette otworzyła je w krótkim szlafroczku, z niedbale upiętymi włosami i pilniczkiem do paznokci w ręku. Na jego widok uśmiechnęła się szeroko i oparła o framugę, tak, że ramiączko szlafroczka zjechało jej po ramieniu.
     Twarz Jamesa pozostała kamienną maską.
     -    Nie masz chyba zbyt dobrego humoru, co? - zapytała Antonette współczująco. - Chodź. Zaparzę herbatę.
     James wszedł za nią. Ociągając się rzuciła się do sprzątania niskiego stoliczka w niewielkim otwartym salonie. Leżał y na nim zdjęcia i stał w połowie opróżniony kieliszek wina. James rzucił przelotnie okiem na fotografie Antonette z jakimś młodym mężczyzną.
     -    Nie sprzątaj. Jestem tylko na chwilę... - rzucił James ostro.
     Antonette wzięła kieliszek wina i rozparła się na kanapie, odsłaniając nogi.
     -    No, więc? Co się stało?
     -    Rozmawiałem z Arthemis...
     Na twarzy Antonette odbiło się współczucie.
     -    Tak mi przykro, James...
     -    Powinno być ci przykro - powiedział ostro. - Chcę wiedzieć tylko jedno: dlaczego?
     Antonette nerwowo wstała.
     -    Nie chciałam, żebyś cierpiał. Wiem, co to znaczy! Wiedziałam, że zacznie mieć do ciebie pretensje. Jest samolubna, zaborcza i nie mogła znieść, że jest daleko od ciebie.
     -    Nie przypisuj jej własnych cech - warknął James. - Nie mam zamiaru obwiniać cię za wszystko, gdyż większość jest moją wyłączoną winą, ale przysięgam ci Antonette jeżeli jeszcze raz spróbujesz zniszczyć mi życie - JA zniszczę twoje!
     Do Antonette dopiero dotarło, co powiedział.
     -    Nie zerwaliście - wyszeptała zszokowana.
     W oczach James zalśnił morderczy błysk.
     -    Oczywiście, że nie! Myślisz, że jest chociaż jedna najmniejsza rzecz, przez którą zerwałbym z miłością mojego życia?!
     -    Masz tylko 19 lat. Nie możesz tego wiedzieć! - powiedziała oschle.
     -    Nie wypowiadaj się na tematy, o których nie masz pojęcia - ostrzegł ją James. - Wiesz, jak ciężko było pokonać wszystkie jej bariery? Sprawić, żeby mi zaufała? Nauczyć ją, że nie zostanie odepchnięta, gdy mnie dotknie?
     -    Ach, a więc była nieosiągalną górą, którą zdobyłeś - Antonette uśmiechnęła się chłodno, jakby nagle wszystko zrozumiała. - Nic dziwnego, że nie chcesz jej odpuścić...
     James spojrzał na nią, jakby miał ochotę roztrzaskać jej głowę o ścianę.
     -    Udajesz głupią?
     Antonette starła się z nim wzrokiem niewzruszona.
     -    Po, co tu przyszedłeś James?
     -    Zamierzałem cię przeprosić... - Antonette zamrugała zaskoczona. - Ale jak tylko zobaczyłem twoją twarz miałem ochotę zacisnąć ci dłonie na szyi - dodał.
     Pewna siebie maska Antonette zaczęła pękać. Pochyliła się w stronę Jamesa.
     -    Przeprosić? Za, co?
     James włożył ręce do kieszeni.
     -    Jesteś jaka jesteś. Nie podobają mi się twoje metody i jestem wściekły na siebie, że zdołałaś mną tak łatwo manipulować. Nigdy też nie wybaczę ci tego, że przyczyniłaś się do tego, że skrzywdziłem Arthemis...
     -    Rozumiem... nienawidzisz mnie! - powiedziała ze złością, wstając nerwowo.
     -    Nie. Nie rozumiesz - przerwał James. - Ani trochę nie rozumiesz... Ale ja rozumiem ciebie, bo gdybym był na twoim miejscu i musiałbym walczyć o Arthemis, użyłbym każdej możliwej, najbardziej obrzydliwej i podstępnej metody jaka by mi wpadła do głowy, aby ją zdobyć.
     Antonette stanęła i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
     -    Dlatego chciałem cię przeprosić, bo obojętnie jak bardzo będziesz się starała, to nigdy nie wystarczy. Nie chcę cię ranić. Ale jeżeli doprowadzisz to sytuacji, w której będę musiał wybierać -  zranić ciebie, czy Arthemis - będę wybierał ciebie. I będę cię ranił za każdym razem. I za każdym razem mocniej. I nigdy więcej nie będę przepraszał za to, że wybieram ją.
     Antonette wzięła głęboki drżący oddech. Machnęła ręką.
     -    To tak naprawdę nie jest miłość wiesz  - rzuciła. - Więc nie musisz przepraszać itd. W porządku... Postawiłeś sprawę jasno i... to by było już zbyt wiele nawet jak dla mojej wewnętrznej suki... - powiedziała, potrząsając głową. Zaczęła mrugać szybko i co chwilę przerywała wypowiedź, jakby chciała dać sobie chwilę czasu. - Nie jestem w TOBIE zakochana. Chciałam po prostu ją zastąpić. Chciałam, żeby ktoś mówił tak jak ty o niej... No i chciałam sprawdzić, czy można przetrwać taką rozłąkę, czy zawsze wszystko na końcu leży w gruzach... - zakończyła cicho. - Wykorzystałam cię. Zapewne cierpicie oboje z moich czysto samolubnych pobudek. Taka właśnie jestem - wzruszyła ramionami, ale James miał wrażenie, że rozpadnie się na jego oczach. - Przeprosiny niczego teraz nie zmienią. Ale przekaż Arthemis moje podziękowania. Przez was nadal znowu wierzę w to wyniszczające człowieka, żarłoczne i nienasycone uczucie...
     James wpatrywał się w nią chłodno.
     -    Jeżeli tak właśnie było... To jestem jeszcze większym idiotą. Mogę jakoś wytłumaczyć twoje zachowanie zauroczeniem. Ale zimne wyrachowanie?
     -    Jak widzisz. Przeprosiny nie są potrzebne - powiedziała cicho.
     -    Widzę. Nigdy więcej nie zbliżaj się do Arthemis - groźba w jego głosie była wyraźnie słyszalna. - Ani do mnie.
     Antonette wpatrywała się w zdjęcia rozrzucone po stoliku, słysząc w kółko odgłos zatrzaskiwanych drzwi.


     James późnym popołudniem zapukał do drzwi domu Arthemis. Otworzył mu pan North. Trochę zbyt energicznie i... Cholera co mu się stało? Był rozczochrany, pognieciony i jakiś... inny niż normalny Pan North.
     -    Obudziłem Pana? - zapytał ostrożnie.
     -    Arthemis wyjechała koło południa - burknął, przepuszczając go w drzwiach.
     James poczuł kłucie w klatce piersiowej. Choć czuł parkiet pod stopami, miał wrażenie, że stracił grunt pod nogami.
     -    Mówiła dokąd? - zapytał lekko, idąc z panem Northem do kuchni.
     -    Jest pełnoletnia. Nie musi mi się tłumaczyć... - powiedział.
     James zmarszczył brwi.
     -    Nawet jeżeli coś takiego powiedziała, to na pewno nie miała tego na myśli. Jest pan jej przyjacielem, mentorem... ojcem. Może doprowadzać pana do furii robiąc to, co uważa za słuszne, ale nigdy nie obraziłaby pana mówiąc coś takiego. Kocha pana...
     Tristan uśmiechnął się pod nosem, widząc poważny wyraz twarzy Jamesa.
     -    Właśnie zobaczyłem czubek twojej głowy, wynurzający się z mogiły, w której cię w myślach pogrzebałem... - mruknął.
     James nie był zdziwiony.
     -    Czy jest ona chociaż przytwierdzona do reszty ciała? - zapytał, biorąc kubek herbaty z rąk ojca Arthemis.
     -    Tak - odparł niechętnie, ale kącik jego ust się uniósł.. - Aczkolwiek w jednym ze scenariuszy nie była...
     -    Zapewne sam sobie ją oderwałem - szepnął James, wpatrując się w swoje odbicie w herbacie.
     -    Przestań się biczować, bo ja też muszę mieć coś do robienia! - fuknął pan North, siadając przy stole.
     -    To może chociaż wyprowadzę psa? - zaofiarował się James.
     -    Zabrała to durne psisko ze sobą.
     Pan North był nadąsany. James uważał, że to komiczne dopóki nie dotarło do niego, że Arthemis zabrała ze sobą, ale na niego nie poczekała...
     Do cholery, nie będzie zazdrosny o psa!
     Chociaż, oczywiście, był...
     Zapewne pan North czuł się podobnie niedowartościowany...
     -    Więc? Gdzie była?
     -    Dostała list od profesora Luciana, wzięła torbę i tyle ją widziałem. Powiedziała, że to nie potrwa długo - pan North zmierzył wzrokiem zegarek, jakby miał ochotę powyrywać mu wskazówki.
     -    I nie skłamałam, prawda? - rzuciła od progu Arthemis. Archer wpadł do kuchni z prędkością wściekłej wiewiórki i z podobnym wyrazem pyska, zaczął napychać się karmą.
     -    Zagłodziłaś psa... - rzucił z pretensją James.
     Arthemis posłała mu kwaśne spojrzenie.
     -    Nie widzisz jaki jest gruby?! - powiedziała wskazując na tułów wielkością przypominający wielką, rozczochraną owcę. Archer posłał jej pełne urazy spojrzenie. - Jak rzucisz mu patyk, to w jedną stronę biegnie, a w drugą się czołga! A ojciec tylko ukradkiem daje mu ciastka!
     Pan North znalazł na suficie bardzo ciekawą plamkę i wpatrywał się w nią wytrwale.
     -    To czemu go ze sobą zabrałaś? - zapytał rozbawiony James.
     -    Bo to niezdrowe, że się tak opycha - burknęła. - A poza tym tata musiał zostać, żeby na ciebie zaczekać...
     Jamesa zalała fala słodkich uczuć, którą ukrył zanim zdążyła go zawstydzić. A więc to nie było tak, że go porzuciła...
     -    A gdzie konkretnie byłaś? - zapytał mimochodem, starając się na nią nie naciskać.             Uśmiechnęła się do niego z roztargnieniem.
     -    W Stonehenge.
     Dwie pary oczu wpatrywały się w nią, czekając aż rozwinie temat.
     -    Musieliśmy zbadać coś z Lucianem.
     -    W Stonehenge? Dlaczego akurat tam? - zaniepokoił się Tristan.
     Arthemis nagle skupiła na nim całą uwagę.
     -    Czemu cię to niepokoi? Co jest nie tak z tym miejscem?
     Tristan wpatrywał się przez chwilę w zawartość kubka.
     -    To bardzo tajemnicze miejsce. Sądzę też, że dlatego może być niebezpieczne - wzruszył ramionami. - To starożytne miejsce. Do takich miejsce nie powinno podchodzić się lekko. Nawet czarodzieje nie mają na jego temat pełnych informacji, a to, że jest jednym z niewielu nieukrytych przed mugolami magicznych miejsc czyni je jeszcze bardziej... dziwnym...
     -    Po, co zostało stworzone to miejsce? Kto je stworzył?
     -    Nie wiadomo. Niektóre podania mówią, że to Merlin je stworzył. Inne, że stały w Anglii na długo przed jego narodzinami... Gdy jestem blisko tamtych kamieni... ogarnia mnie lęk. Niczym nieme ostrzeżenie, że mogę patrzeć, ale brak szacunku i ostrożności zostanie zauważony i... - kolejne szybki wzruszenie ramionami. - To głupie wiem. To po prostu stare miejsce, w którym działa wyobraźnia...
     -    Nie. Wcale nie - zaprzeczyła zamyślona Arthemis. - To wcale nie jest głupie. To wcale nie jest tylko stare miejsce... Lucian odczuwał to samo. A ja... nigdy jeszcze nie była w takim miejscu. Nigdy nie czułam czegoś takiego. Te kamienie... - Arthemis opanowała wzdrygnięcie, przypominając sobie to nagłe przerażenie, które powstrzymało ją przed dotknięciem tych kamieni i sprawdzeniem ich historii. Miała wrażenie, jakby mogły pochwycić jej umysł i duszę i zakląć na wieki w zimnych głazach.
     James uważnie obserwował ją. Jak jastrząb. Już zapomniała jak to jest... Wiedział, że pominęła coś ważnego, ale nie zapytał. Tylko czekał.
     -    Dlaczego Lucian chciał właśnie tam jechać? - zapytał Tristan, myjąc kubek.
     -    To długa historia... Powinniście o niej wiedzieć. Ale sama nie wiem już co się dzieje... Nikt z nas nie wie. Może tylko wszystko wyolbrzymiamy? Może to wcale nie musi oznaczać czegoś strasznego... - powiedziała Arthemis do siebie.
     -    Arthemis - warknął jej ojciec. - Jacy "wy"? Co się dzieje? I jak długo się to dzieje? Nie denerwuj mnie, młoda damo, bo...
     Arthemis położyła mu przelotnie rękę na ramieniu, więc tylko potrząsną głową, zamiast skończyć zdanie.
     -    Muszę najpierw ich zapytać, zanim wam powiem. To nie moja sprawa. To nie moja tajemnica...
     -    Jeżeli jest to coś, co może sprowadzić na ciebie niebezpieczeństwo to jest nasza sprawa - powiedział cicho i dosadnie James, nie patrząc na nią.
     Arthemis przez chwilę się w niego wpatrywała, a potem skinęła głową, przyjmując do wiadomości jego potrzebę chronienia.
     -    Porozmawiam z nimi jak najszybciej się da - obiecała. - Uważam, że powinniście wiedzieć. Że wszyscy powinni...
     -    Skoro już to ustaliliśmy wracam do mojej dłubaniny - powiedział pan North, przelotnie całując Arthemis w skroń.
     Gdy wyszedł, Arthemis i James, nagle z całą mocą uświadomili sobie, że są sami. Dopóki był z nimi Tristan James nie odczuwał miedzy nimi dystansu. Nie zauważał braku swobody. Ani swojego wycofania... Oczywiście nie chciał być wycofany. Jednak po tym co się stało... miał wrażenie, że próba sprzeciwienia się Arthemis, wypytywanie ją o rzeczy, którymi zajmuje się bez niego, nakrzyczenie na nią, że robi coś niebezpiecznego, to byłoby za wiele. Odczuwał jak cios w żołądek własną świadomość, że nie ma do tego prawa. Nigdy nie traktował jako przywileju możliwości wyrażenia swojego niezadowolenia z jej ryzykowanych zachowań. Ani możliwości chronienia jej. Gdy teraz czuł się tak, jakby mu tego zabroniono, przeszkadzało mu to jak ćmiący ząb.
     Nie, żeby Arthemis jakoś dawała mu odczuć, że nie ma prawa do wyrażania własnego zdania. Jednak jego krucha pozycja w ich ledwie posklejanym związku, była według niego oczywista.
     Arthemis wpatrywała się w Jamesa, odczuwając naraz morze dystansu, który stworzył między nimi i zastanawiała się, co takiego zrobiła...
     -    Wróciłeś - mruknęła, postanawiając przerwać ciszę. Uśmiechnęła sie lekko.
     -    Myślałem o tym, żeby pójść na spacer - odparł. Do cholery! Znał każdy centymetr ciała tej kobiety, a czuł się jak dzieciak zapraszający swoją sympatię na pierwszą potańcówkę...
     -    Wezmę tylko kurtkę - powiedziała Arthemis. - Archerowi też się przyda więcej ruchu...
     Archer ukradkiem wczołgał się bardziej pod stół.
     -    Myślałem raczej o mieście...
     -    Na tej wyspie nie ma miast. Jest jedno małe miasteczko i kilka większych wsi, ale za dużo się tam nie dzieje...
     James zaśmiał się nieszczerze.
     -    Miałem na myśli Ulicę Pokątną. Wpadlibyśmy do Freda i zabrali jego i Valentine na coś do jedzenia... - I wtedy nie będziesz się czuć tak niepewnie sam na sam ze mną... - dodał z odcieniem bólu w myślach.
     Arthemis uśmiechnęła się, a jej oczy zabłyszczały.
     -    Nie widziałam Freda chyba z pół roku! - Jak Fred przebywał teraz gdzieś niedaleko, James z czystej zazdrości zabiłby go z zabójczą bezwzględnością. Z ten jeden uśmiech... - Ale w takim razie kurtka nie wystarczy. Musisz dać mi dziesięć minut, żebym się przebrała...
     James wstał i zbliżył się do niej powoli.
     -    Pozmywam - mruknął, zabierając od niej kubek. Przesunął palcami po jej dłoni.
     Arthemis wpatrywała się w niego, gdy stał tak niesamowicie blisko. W jej oczach pojawiło się delikatne zdenerwowanie, zanim wymknęła się i uciekła do swojego pokoju.
     James poczuł nieco gorzkie zadowolenie. Reagowała na niego. Nadal na niego reagowała. Ale nie jak kochanka, którą była jeszcze kilka miesięcy temu... Ale pamiętał to. Pamiętał to zdenerwowanie piętnastoletniej dziewczyny, która boi się swoich własnych uczuć i jego uczuć do niej...


James i Arthemis aportowali się na Ulicy Pokątnej. Najsławniejsza ulica czarodziejów tętniła życiem. Wieczorem sklepy i księgarnie zasypiały, budziły się natomiast kawiarnie, restauracje, puby i saloniki gier. Słychać było muzykę i światła.
     -    Nigdy nie byłam tu o tej godzinie - stwierdziła Arthemis, spacerując deptakiem oświetlonym małymi lampkami. - To niemal zupełnie inne miejsce.
     -    Dałem znać Fredowi, żeby czekał na nas obok lodziarni. Wpadłem do niego rano... - James miał wrażenie, że tym samym dał jej do zrozumienia, że spotkał się tylko z nim. Źle się z tym czuł. Jakby ją właśnie okłamał... - Nie zapytałaś z kim się spotkałem - zauważył niby mimochodem.
     Gdy na w końcu odważył się na nią zerknąć, patrzył jej prosto w ciemne, głębokie, spokojne, chłodne oczy. Te cudowne niebezpieczne oczy...
     Wiedziała.
     Zdał sobie sprawę, że wiedziała od kiedy tylko weszła do kuchni...
     Oblał go lodowaty pot.
     -    To nie tak jak myślisz...
     Zatrzymała się. Poczekała aż zrobi to samo.
     Wzięła głęboki oddech i westchnęła.
     -    Przestań - powiedziała cicho. - Nie rób tego. Nie tłumacz się. Nie oczekuję tego. O nic cię nie oskarżam, więc przestań się zachowywać jakbym to robiła. Jeżeli musiałeś z nią porozmawiać to w porządku...
     James poruszył się niespokojnie.
     -    Czuję się winny - mruknął.
     -    Masz powód? - zapytała mrocznie.
     -    Nie. Ale nie chcę między nami nieporozumień.
     -    A ja nie chcę zacząć oczekiwać od ciebie wytłumaczeń każdej minuty twojego dnia... Chodźmy - rzuciła. A potem zaczęła machać do kogoś po drugiej stronie ulicy.
     Nie spotkali tylko Valentine i Freda, ale też Victoire i Teddy'ego, i Dominique, i Molly.
     Nie wiedział, czy oni wszyscy się zmówili, ale nie wspominali o nich. Nie wypytywali o ich pogodzenie się. Nie docinali mu. Nie zaczepiali Arthemis w sposób, jakiego się obawiał.
     Był im za to wdzięczny.
     Spędzili radosny, pełen śmiechu i ciepła wieczór, wymieniając się dowcipami, grając przez chwilę w diabelskiego pokera, słuchając muzyki na żywo.
     Żałował tylko, że Arthemis siedzi jak najdalej od niego się da, bezpiecznie ukryta między dziewczętami. Coś z jego tęsknoty musiało się od czasu do czasu odbijać na jego twarzy, bo przy którejś kolejce Victoire poprosiła go, żeby pomógł jej przynieść przegryzki.
     Gdy czekali oparci o bar, James wpatrywał się w ich stolik.
     -    Daj jej trochę czasu, James - powiedziała cicho Victoire.
     -    Wiem. Musi mi zaufać od nowa...
     -    Nie sądzę, że to jest kwestia zaufania - zaśmiała się cicho jego piękna kuzynka. - Musi sobie po prostu przypomnieć, jak to jest być z tobą... To nie jest kłótnia o drobnostkę, po której wskoczyłaby ci w ramiona...
     -    Wiem. Wiem to - powtórzył z naciskiem James. - Ale to boli - nie móc jej dotknąć...
     -    Dasz radę - Victoire nachyliła się i pocałowała go w policzek, biorąc od barmana talerz z krakersami. - Stawiam na ciebie...
     James uśmiechnął się do siebie. To była ta sama osoba, która wczoraj groziła, że odbierze mu Arthemis, choćby siłą.
     Rodzina... nie zrozumiesz jej, choćbyś badał ją przez setkę lat...
     Dzięki temu pomyślał jednak jak przyjemne było wywoływanie tych drobnych spięć w mózgu Arthemis, gdy bezczelnie się do niej zalecał. Cóż... z jej zdenerwowaniem mógł sobie poradzić...

     Wziął miskę snaków i wrócił do stolika. Tym razem jednak usiadł po właściwej stronie stołu, przy właściwej dziewczynie, wywołując szybki, nerwowy i roztargniony uśmiech, na którym mu zależało.

1 komentarz:

  1. W końcu ze sobą porozmawiali i sie jako tako pogodzili. Mam nadzieje ze z czasem wszystko wroci do normy i bedzie tak jak bylo 😁

    OdpowiedzUsuń