Albus i Rose nie mogli wyjść z podziwu, że Arthemis nie interesuje
się zupełnie otaczającym ją światem. Co więcej była zirytowana, gdy tylko ktoś
próbował ją do niego wciągnąć. Lily próbowała ich przekonać, że to na pewno
jakieś zaklęcie i musza koniecznie poinformować o tym nauczycieli, ale jej
argumenty straciły na mocy, po tym, jak udało im się podejrzeć Arthemis na
jednym z treningów z Lucianem. Rose była święcie przekonana, że gdyby profesor
mógł umrzeć to byłby już dawno martwy... Arthemis była zimna jak stal i tak
samo ostra. Jednak gdy tylko wychodziła z ćwiczeń z Lucianem wszystkie emocje z
niej opadały i stawała się pustą skorupą, która nie widzi niczego poza
książkami i nauką. Nawet Rose przestała już mruczeć, że: "przecież to nic
złego".
Po jakimś czasie Lily
zauważyła, że wieczorami jest z nią lepiej, szczególnie po treningach, gdy
wysiłek fizyczny zmywał z nich resztki myśli. Czasami nawet dawała się namówić
na karty... Jednak ranki... Podczas śniadań lepiej było jej nie dotykać, bo
można było odmrozić sobie dłonie.
Oczywiście był tylko
jeden wspólny mianownik tego równania, a był nim James i jego listy. Lily
umierała z ciekawości, żeby dowiedzieć się, co takiego jej durny braciszek
znowu zrobił, ale tylko raz posunęła się do wyciagnięcia koperty z kufra
Arthemis i natychmiast dostała po łapach od Rose.
- Nie waż się - powiedziała wtedy.
- Ale może dowiemy się, co sprawia, że ma ochotę zabić wszystkich
dookoła i będziemy mogły jej pomóc! - kłóciła się Lily.
- Nie możemy! - ucięła Rose i dyskretnie odłożyła list na miejsce.
Jednak z niepokojem
patrzyła, jak Arthemis zabiera sie do napisania kolejnej odpowiedzi na list
Jamesa i wygląda przy tym, jakby każde słowo przychodziło jej z wielkim
wysiłkiem i wymagało ogromu dyplomacji. Wiedziała, że pomimo tego, że listy
przychodzą często sama wysyła odpowiedzi znacznie rzadziej.
Po raz pierwszy w swoim
życiu Rose miała nadzieję, że zacznie się dziać coś niebezpiecznego, co wyrwie
Arthemis z kokonu obojętności, którym się otoczyła. Promyk nadziei pojawił się
zadziwiająco szybko.
Arthemis wraz z Lucianem
zabierali drugoklasistów na zajęcia do Zakazanego Lasu. Dołączyła do nich klasa
piąta, której czas należało zagospodarować z powodu braku wykładowcy z
mugoloznawstwa. Miała być to kilkugodzinna wyprawa w głąb lasu, w której dla
bezpieczeństwa uczestniczyła nie tylko Arthemis, ale również trzech innych
chętnych siódmoklasistów.
Rose nie za bardzo pochwalała
zabieranie dzieciaków do lasu, ale zwrócenie na to uwagi spowodowałoby jedynie
rzucane w jej stronę protekcjonalne spojrzenia.
Na wyprawę szedł również
Hagrid. Cała "wesoła kompania" wyruszyła po obiedzie i miała powrócić
na kolację. Lily pstryknęła fotkę, widząc Arthemis w jej czarnym bojowym
ubraniu.
- Dawno cię w tym nie widziałam - zaśmiała się. - Niemal tęskniłam za
tym widokiem. Może zaostrzę Jamesowi apetyt i wyślę mu kilka odbitek?
Arthemis zapinając
kurtkę rzuciła jej mrożące krew spojrzenie.
- Muszę być tam wcześniej - powiedziała. - Jakbyście chciały się
dołączyć to znajdziecie nas na Mapie Huncwotów.
- Wchodzenie do lasów pełnych magicznych potworów to ostatnia rzecz na
mojej liście - wzdrygnęła się Rose.
- Malfoy idzie - Arthemis wzruszyła ramionami.
Rose wykazała większe
zainteresowanie.
- A obiecujesz, że mnie obronisz?
Arthemis uśmiechnęła się
diabolicznie.
- Nie sądzę, żeby jakieś stworzenie mające chociaż krztynę instynktu
samozachowawczego chciało się do mnie zbliżać, więc sądzę, że jesteś całkiem
bezpieczna...
- To ja też pójdę - powiedziała Lily nurkując w kufrze, chce
wypróbować nowy obiektyw do nocnych zdjęć...
- Czekam na dole - rzuciła Arthemis.
Obie zjawiły się na
czas. Scorpius nie wydawał się być zadowolony z towarzystwa rudzielców, ale
Arthemis nie wykazywała chęci słuchania jego narzekań, więc odpuścił.
Lucian i Arthemis
prowadzili pochód, siódmoklasiści zamykali go. Las był z początku rzadki, więc
młodsi uczniowie mieli więcej swobody, jednak w miarę jak zaczęło się ściemniać
sami zaczęli sądzić, że w większej grupie są silniejsi. Im dalej w las tym było
ciemniej. Bezksiężycowa noc nie pomagała, ale Lucian szybko podpatrzył pomysł
Arthemis z kocimi oczami i skorzystał z okazji, żeby nauczyć młodych czegoś
nowego.
Arthemis przypomniała
sobie, że ostatni raz tak głęboko w las wybrała się niemal dwa lata temu, gdy
ścigała Krwawe Diabły, żeby odnaleźć ich jaskinię. Wyruszyła na tę samobójczą
misję samotnie, a okazało się, że nie była sama. Nawet wtedy, w tych
koszmarnych okolicznościach nie była sama.
Idąca za nią Rose
zastanawiała się, o czym myśli Arthemis, skoro nagle zaczęła wydzielać tak
śmiertelnie mroczną aurę.
Hagrid olbrzymią
latarnią oświetlał im drogę po wystających korzeniach. Lucian pokazywał im
zwierzęta, które mogli zobaczyć tylko nocą i opowiadał im o zaklęciach, które
mogą im pomóc w spotkaniu z takimi osobnikami. Przy okazji zwracał ich uwagę na
rośliny, które częstokroć miały magiczne zastosowanie tylko dzięki temu, że
zebrało się je w nocy.
Mieli już zawracać, gdy
wszyscy zamarli, a Lucian rzucił na nich zaklęcie wyciszające. Na polanie stały
dwa jednorożce stykające się czołami. Rozrzucały wokół siebie świetlistą aurę,
która w jakiś dziwny sposób podnosiła na duchu.
Rose usłyszała obok ucha
pstryknięcie migawki. Obok niej Lily wstrzymując oddech ustawiała kolejne
zdjęcie z takim przejęciem, jakby nawet jej oddech mógł spłoszyć zwierzęta.
Arthemis schowała
różdżkę w kieszeni spodni i ruszyła w stronę polany.
Wszyscy zaczęli szeptać zdziwieni
między sobą.
- Ciiii... - uciszył ich Lucian.
Arthemis stanęła na
skraju polany i nie ruszyła dalej.
Jeden z jednorożców
podniósł na nią wzrok i zarżał cicho. Przeorał kopytem podłożę. Samica
natomiast zrobiła krok w jej stronę.
- Tak można? - zapytała z przejęciem jedna z dziewczynek.
- Jej tak - zaśmiał się cicho Hagrid. - One ją znają.
Samica jednorożca
podeszła do Arthemis, której rysy twarzy złagodniały w jej blasku. Potrząsnęła
głową, jakby się witała.
~ Trochę zmieniło się od naszego
ostatniego spotkania, przekazała jej w myślach Arthemis. Ze złotego maleństwa
zmieniłaś się w srebrną piękność.
Niespodziewanie samiec
stanął dęba, a Arthemis poderwała głowę.
- Uciekać! - krzyknęła, łapiąc za różdżkę. Jednorożce odbiegły, zostawiając
polanę pogrążoną w mroku.
Lucian się spiął, ale
huknął:
- Spokój! To nie do was!
Scorpius niepostrzeżenie
stanął obok Rose i Lily, które wyjęły różdżki.
- Arthemis? - krzyknął Lucian.
- Ktoś tu jest! - odkrzyknęła. - Jakiś człowiek!
- Nie idź sama, zaraz... - rzucił, jednocześnie słysząc łamanie gałęzi
i widzą, jak Arthemis odchodzi głębiej w las. Zgrzytnął zębami. - Idiotka!
- Pan trzyma, psorze... Sprowadzę ją - mruknął Hagrid i pod stopami
niemal wyczuli ciężkie kroki półolbrzyma.
Dzięki "kocim
oczom" mogli widzieć sylwetkę olbrzyma z daleka, a po chwili nad miejscem,
do którego zmierzał wystrzeliły zielone iskry.
- Tak dajecie sygnał o położeniu. Znaczy to, że możecie potrzebować
pomocy, ale nie ma śmiertelnego zagrożenia - pouczył drugoklasistów Lucian. -
Czerwone iskry wystrzeliwujcie jedynie w naprawdę trudnych sytuacjach.
Po kilku minutach
zobaczyli, zbliżającą się sylwetkę olbrzyma, któremu drogę przyświecała
mniejsza postać.
- Przygotować się do
powrotu. Wracamy do zamku - zarządził Lucian.
Arthemis podeszła do
grupy, a za nią pomiędzy drzewami przeszedł Hagrid, niosąc zawiniątko w
ramionach. Zawiniątko było dorosłym mężczyzną. Stosunkowo młodym i niezbyt
wysokim, jednak w ramionach olbrzyma każdy wyglądałby, jak dmuchana lalka.
- Żyje - powiedziała Arthemis na wstępie, rzucając spojrzenie na
obcego. Okulary miał przekrzywione, ubrania pobrudzone. A poza tym z całą
pewnością były to mugolskie ubrania.
- Mugol? - zapytał Lucian.
- Spał w namiocie, ma na sobie garnintur, nosi plecak z
elektronicznymi urządzeniami... ale to nie mugol - powiedziała Arthemis,
wyciągając różdżkę.
- Jaki czarodziej spałby w namiocie w środku lasu, w którym roi się od
kłów i pazurów? - zapytała z niedowierzaniem Rose.
- To jest pytanie prawda? - rzuciła Arthemis, patrząc intensywnie na
Luciana.
- Zabierzmy go do zamku - wzruszył ramionami. - Pani Pomfrey się nim
zajmie. Długo jest nieprzytomny?
- Jakieś pięć minut - kącik ust Arthemis się uniósł. - Zemdlał na
widok Hagrida...
Olbrzym prychnął z
niedowierzaniem.
Tym razem Lucian poszedł
na przedzie z siódmoklasistami, a Arthemis, Hagrid i reszta pilnowali, aby nikt
nie opóźniał marszu.
- Jak myślisz, kto to jest? - zapytała Rose Arthemis.
- Nie mam pojęcia, ale założę się, że jest wielkim fanem
mugoloznawstwa - odpowiedziała, patrząc na nią porozumiewawczo.
Rozemocjonowani
uczniowie zostali rozesłani do swoich domów przez Prefektów Naczelnych. Lily
posłano po dyrektora i profesor Alexander. Arthemis, Hagrid i profesor Lucian
poszli z nieznajomym do skrzydła szpitalnego. Pani Pomfrey fuknęła na nich na
dzień dobry za to, że jak zwykle zgłaszają się z jakimś dziwnym przypadkiem.
Dała mężczyźnie eliksir trzeźwiący, który podziałał jak wystrzał z pistoletu.
Biednym człowiek wyskoczył z łóżka, trzymając się za serce.
Zerknął na otaczających
go ludzi i zatrzymał wzrok na Hagridzie. Doskoczył do niego i zaczął obchodzić
go dookoła, kiwając głową.
- Hmm... to rzeczywiście fascynujące. Ostatnio prowadziłem badania na
mugolach-olbrzymach, ale oczywiście żaden z nich nie był tak potężny... Jednak
mimo to sądzę, że muszą mieć trochę krwi olbrzymów. Zazwyczaj mają
nadzwyczajnie grube kości i są dość wytrzymali...
- Przepraszam, ale co tu się dzieję - powiedział Dyrektor Deveraux.
- Ja również chciałbym wiedzieć - odparł mu spokojnie przybysz. -
Dawno nie spotkałem pół olbrzyma, który byłby tak doskonale zintegrowany ze
społeczeństwem...
- Kim Pan jest i co Pana tu sprowadza?
- Jestem doktor Albert Freud. Oczywiście doktor psychologii i
socjologii, a nie medycyny...
- Oczywiście - mruknął z przekąsem Lucian.
- ... a przybyłem tu...
- rozejrzał sie nagle zdezorientowany. - A gdzie w sumie jestem? Podszedł do
ściany i dotknął wyrytego w murze ornamentu. - Wspaniały wzór, celtycki z XII
wieku... zamek musi być średniowieczny, aczkolwiek wprowadzono tu znaczne
udogodnienia... Przepraszam - zwrócił się do dyrektora. - w nowych miejscach
wszystko mnie fascynuje... Byłem właśnie w drodze do wioski Hogsmead, ale chyba
pomyliłem trochę destynację teleportacji, więc stwierdziłem, że trochę się
prześpię zanim ruszę w dalszą podróż...
- Hogsmead jest niedaleko od zamku - burknął Hagrid.
- To wspaniale - ucieszył się Albert. - Czy ktoś mógłby mi wskazać
drogę? Chciałbym jak najszybciej się zameldować, żeby jutro móc zacząć robić
badania... Hogsmead to niezwykły przypadek. Badam dlaczego nie mieszka tam
żaden mugol. Czy to kwestia czarów, czy uprzedzeń społecznych?
- A pańskie rzeczy? -
rzuciła Arthemis. - Zostały w lesie, prawda?
- Zaiste, słuszna uwaga. Muszę po nie iść zanim...
- Panie Freud... szuka Pan może pracy? - zapytała Arthemis prosto z
mostu, patrząc na dyrektora porozumiewawczo.
- Pracy?
- Jest pan specjalistą od mugoloznawstwa prawda? - podchwycił
Deveraux.
- Nie tylko - zaprzeczył grzecznie. - Jestem doktorem psychologii,
socjologii na Uniwersytecie Standforda, a także czarodziejem, który z
wyróżnieniem ukończył Akademię Magiczną w Salem. Ukończyłem również fakultet z
prawa na Harvardzie. Ale myślę, że rzeczywiście można byłoby mnie nazwać specjalistą
od mugoloznawstwa.
- Jest Pan zadziwiająco młody, jak na takie osiągnięcia... Chciałby
Pan nauczać w naszej szkole?
- Rozpowszechnianie wiedzy to szlachetne zajęcie, ale co z moimi
badaniami?
- Miałby Pan bardzo blisko Hogsmead i oczywiście dostęp do wszystkich
zasobów zamku, a rzadko je udostępniamy...
- To oczywiście kusząca propozycja... - zamyślił się. - Kiedy miałbym
zacząć?
- Jutro - odpowiedział dyrektor.
Do skrzydła szpitalnego
weszły profesor Bennett, profesor Caprifolia, Charlie Weasley i profesor
Wright.
Albert Freud zachwiał
się jakby zakręciło mu się w głowie. Położył rękę na piersi.
- To zadziwiająca reakcja... - pokręcił głową. - Mam wrażenie,
jakbym... wskoczył na właściwe miejsce.
Profesor Caprifolia
uśmiechnęła się tajemniczo.
- Może miałby Pan ochotę na ziołową herbatę? Uspokaja nerwy... -
zaproponowała.
- Przy okazji wyjaśnimy Panu co i jak...
- Ja... z chęcią... - potrząsnął głową.
- Pana różdżka, profesorze... - powiedziała Arthemis.
- Dziękuję - mruknął przechodząc obok Luciana i Deveraux, jednak nagle
odwrócił się w ich stronę. - Mam wrażenie, że... coś we mnie drży przy
niektórych z was... Jakby rezonans magnetyczny?
- Jak tylko usiądziemy na chwilę w moim gabinecie wszystko się stanie
dla ciebie jaśniejsze Albercie - powiedziała Caprifolia. - Zapewniam...
Drzwi zamknęły się.
Deveraux popatrzył na
pozostałych.
- Niektórzy wiedzą... niektórzy wiedzą po chwili... ale zawsze
"wskakują" we właściwe miejsce na planszy - powiedział zamyślony.
- Czas każdego z nas nadszedł w innym momencie. Mogliśmy być daleko i
coś nas przyciągnęło. Albo dopiero przekraczając próg szkoły czuliśmy, że
"jestem kluczem we właściwym zamku" - powiedział cicho Lucian. -
Albert Freud - zaśmiał się. - Jutro cała szkoła znajdzie się pod mikroskopem -
klepnął dyrektora po plecach.
Dyrektor zgrzytnął
zębami.
- Kto następny? Astronauta?! I jaki normalny czarodziej studiuje na
mugolskiej uczelni?
- Nienormalny. Wyjątkowy - odpowiedział mu z uśmiechem Charlie
Weasley.
- Cóż, czas iść na kolację - powiedział, przeciągając się Ikarius.
- Chyba pójdę po jego rzeczy - powiedział Hagrid, zbierając się do
wyjścia. - Branoc, dyrektorze. Pani psor, psorowie... - skłonił głowę na
pożegnanie.
- Masz jeszcze kogoś na radarze? - rzucił dyrektor do Arthemis.
Potrząsnęła głową.
- To był czysty przypadek. Nie szukam, gdy nie wiem czego mam
szukać...
- Skoro Philip odszedł sądziłem, że od razu pojawi się jakiś klucz na
jego miejsce - burknął. - Kto przygotuje siódmoklasistów do egzaminów?
- Sądzę, że w ciągu miesiąca powinien się ktoś pojawić - wzruszył
ramionami Lucian. - Zazwyczaj klucze nie dają na siebie czekać...
- Miejmy nadzieję, że masz rację. Sądzę, że pora iść do Wielkiej Sali
zanim drugoklasiści rozbudzą emocje całej szkoły...
Arthemis również
skierowała kroki w kierunku drzwi.
- Jutro porządkujesz księgi za darmo...
- Co?! Czemu?! - zaprotestowała.
- Nie zapominaj, że nadal jesteś uczennicą - powiedział chłodno
Lucian. - Gdy coś mówię masz mnie słuchać.
Arthemis wytrzymała jego
wzrok, jednak w końcu westchnęła i niechętnie skinęła głową.
- W takim razie do zobaczenia jutro...
Wieść o nowym
nauczycielu mugoloznawstwa dzięki drugoklasistom rozeszła się błyskawicznie i
nagle wszyscy trzecioklasiści, którzy wybrali mugoloznawstwo jako swój
przedmiot chodzili dumni jak pawie. Był to w końcu jedyny nauczyciel w całej
szkole, który upierał sie, żeby nie nazywać go profesorem, bo nie ma takiego
tytułu. Wszyscy więc nazywali go Doktorem, a nauczyciele, co zdradził Arthemis
Lucian nazywali go pieszczotliwie "Dok". Pomimo tego, że Ikarius
wiekowo był młodszy to Alberta traktowali jak benjaminka w rodzinie - złote
dziecko. Był przezabawnie rozkojarzony i miał wiedzy, którą nie mógł się
poszczycić żaden czarodziej, do tego pochodzącą z doświadczenia.
Arthemis napisała do
Jamesa długi list opisując mu nowego nauczyciela, jednocześnie czując się
winna, że rzadko mu odpisuje, i czując ulgę, że w zdarzyło się coś, co mogła
opisać nie odpowiadając po prostu: "To wspaniale. Uważaj na siebie podczas
treningów. Mam nadzieje, że mi też będzie tak dobrze szło. Pozdrów
Antonette...".
Ucieszyła się całą sobą,
gdy odpisał tylko kilkoma słowami: Zobaczymy
się jutro.
Tak bardzo chciała z nim
porozmawiać, odetchnąć nim, poczuć go pod palcami. Zabić nim wszystkie ponure
myśli, otoczyć się ciepłem jego istnienia.
Podekscytowana jak przed
Bożym Narodzeniem przyniosła z pralni wyprane i wyprasowane koszulki i
poskładała je w torbie pełnej słodkości, które przygotowała razem z domowymi
skrzatami, nie śpiąc całą noc przed wypadem do Hogsmead.
Miała wrażenie, że nie
rozmawiała z nim znacznie dłużej niż miesiąc. Prawda jednak była tak, że
ostatni raz we dwoje rozmawiali i po prostu "byli ze sobą", podczas
wakacji.
Rano promienna weszła na
śniadanie. Lily właśnie oglądała zdjęcia z wyprawy do lasu.
- Są niesamowite - powiedziała Arthemis. - Nawet cienie na poświacie
są widoczne.
- Szkoda, że nie miałaś
na sobie jednej z sukienek Victoire - rzuciła, podsuwając jej zdjęcie, na
którym stała twarzą w twarz z samicą jednorożca. - Byłoby idealne na okładkę
katalogu...
- Wypluj te słowa - mruknęła Arthemis.
Lily się roześmiała.
- Jesteś dzisiaj w formie, co? Czyżbyś cieszyła się tak na wizytę w
Hogsmead?
- Nie spałam całą noc -
odparła Arthemis. - Spróbuj - wepchnęła do ust Lily ciastko.
Lily przeżyła,
przymykając oczy.
- Co to? Chcę jeszcze?! - powiedziała zaglądając Arthemis do torebki.
- To czekoladowe ciastko z nadzieniem z białej czekolady.
- Obrzydliwie słodkie - zawyrokował Albus, siadając na przeciwko nich.
- Nieprawda - zakrztusiła się Lily. - Chcę jeszcze jedno!
- Nie bo przytyjesz i miotła cię nie uniesie - odparła Arthemis.
- Nie dbam o to. To ciastko wszystko mi wynagrodzi...
- Zrobię partię tylko dla ciebie... - obiecała Arthemis.
- No, dobra - burknęła Lily. - To nie sprawiedliwe, że James może
zjeść więcej. Zawsze kradnie najlepsze słodycze...
- Spokojnie. Zaczarowałam paczkę tak, żeby nie mógł wyciągnąć więcej
niż dwóch dziennie.
- Złamie to zaklęcie jak tylko ugryzie pierwszy kęs - prychnął Albus.
- Musiałby dorwać strażnika tajemnicy...
- Rzuciłaś zaklęcie Fideliusa na paczkę ciastek? - zapytał z
niedowierzaniem Albus.
- Tak, żeby były widoczne tylko dwa dziennie... - pokiwała głową
Arthemis. - Byłoby mu niedobrze gdyby zjadł więcej... - dodała z troską,
wstając.
- A kto jest przepraszam tym strażnikiem?
- Malfoy - rzuciła przez ramie, odchodząc w stronę sali wejściowej.
W Wielkiej Sali rozległ
się gromki śmiech Albusa.
Arthemis zarzuciła jesienną kurtkę, idąc do Hogsmead. Miała jeszcze
chwilę. Umówili się zaraz po śniadaniu, ale nie mogła się doczekać, więc wyszła
wcześniej. Rose i Lily nie proponowały, że z nią pójdą, zostawiając jej cały
dzień dla Jamesa.
Arthemis nie cierpiała
każdego listu, który wysłał, ale oczywiście nie winiła za to Jamesa. Opisywał
jej każdy swój dzień z najdrobniejszymi szczegółami. To nie jego wina, że była
zazdrosna. Gdyby miał coś do ukrycia i przed nią zatajał to dopiero by nią
wstrząsnęło. Cóż... nie mogła jednak też powiedzieć, że w ogóle go nie winiła...
Dzisiaj to nie miało
jednak znaczenia. Jego listy to jej problem. A dzisiaj nie będzie żadnych
listów. Tylko on. A on... nigdy by jej nie skrzywdził...
Prawda?
Arthemis zamarła widząc
z daleka wejście do Zonka.
Prawda?
Antonette śmiejąc się i
piszcząc sterowała małym zdalnym zawodnikiem quiddticha, a James trzymając ręce
na jej dłoniach z pilotem pokazywał jej jak to zrobić.
Arthemis przez dwie
sekundy myślała o tym, żeby zawrócić na pięcie i udawać, że nic nie widziała.
Ale przecież ona nigdy nie cofała się przed zagrożeniem, prawda?
Ścisnęła mocniej paczkę
z koszulkami Jamesa i słodyczami dla niego, czując się głupio z powodu radości,
jaką sprawiło jej przygotowanie tego wszystkiego.
Nette zachwiała się tak,
że musiała się przez chwilę oprzeć na Jamesie. Odskoczyła od niego zarumieniona
i onieśmielona.
Wysokie buty,
rozkloszowana spódniczka i krótka kurteczka, a na włosach zawadiacki beret.
Wszystko w niej błyszczało i przyciągało wzrok.
Arthemis spojrzała na
swoje wyjątkowo krótkie paznokcie, adidasy i jeansy i była na siebie wściekła,
że związała włosy, zamiast je rozpuścić. A po chwili była na siebie wściekła,
że pozwoliła postawić się w sytuacji, w której zaczęło jej zależeć na takich
szczegółach.
Stała tak przez chwilę,
patrząc na nich i zbierając się w sobie, żeby podejść. Och... bardzo mocno się
teraz nienawidziła.
W końcu jednak James
podniósł wzrok, jakby wyczuł, że ktoś go obserwuje. Nie patrząc oddał Antonette
pilota i nie zwrócił uwagi, że coś mu odpowiedziała.
Co było z nim nie tak,
że pociągał go ten mroczny wyraz twarzy? Przyciągała go jak magnez. Poszedł w
jej kierunku, pomimo tego, że nie drgnęła.
Uśmiechnął się nachylił
do niej, ale lekko odwróciła głowę, szepcząc:
- Jesteśmy na środku ulicy...
Zachichotał, przytykając
nos do jej szyi.
- O słodka niewinności...
Widział, że zagryza od
środka wargę, jakby starając się nie uśmiechnąć.
- Cześć! - usłyszał radosne powitanie Antonette, która rzuciła się
obściskiwać Arthemis.
- Cześć - odpowiedziała Arthemis, pozwalając się ucałować Antonette w
oba policzki.
- James zabrał mnie na zakupy...
No tak, bo w Londynie
nie ma sklepów, prychnęła w głowie Arthemis.
- To miło z jego strony, prawda? - dodała.
- Daj spokój. I tak przecież zamierzałem tu przyjechać - zbagatelizował
James.
- Może zobaczymy jeszcze kilka sklepów, a potem pójdziemy na herbatę?
- zaproponowała Antonette.
- Jasne - odpowiedział jej James. - Możemy iść wzdłuż ulicy aż
dojdziemy do Trzech Mioteł. A potem przejdziemy się do Wrzeszczącej Chaty i jak
będziemy wracać to wejdziemy na kremowe piwo.
Antonette wchodziła do
sklepów i wychodziła z każdego z paczką. Arthemis i James na początku jej
towarzyszyli, ale po trzecim zmienili zdanie i czekali na zewnątrz.
- Przyzwyczaisz się - powiedział jej wtedy James. - Jeżeli chodzi o
zakupy Antonette ma niespożytą energię... I jaki jest ten nowy nauczyciel?
- Pseudonim Doc
doskonale do niego pasuje... - Arthemis opisała pierwszy tydzień nowego
mugoloznawcy w szkole, gdy dołączyła do
nich Antonette.
Przy Miodowym Królestwie
Antonette co chwilę wychodziła na zewnątrz pytając Jamesa o opinie, co kupić,
tak, że chcąc nie chcąc w końcu cała trójka weszła do sklepu.
Nawet energia Antonette
zaczęła się wyczerpywać. Arthemis niosła swoją paczkę, zastanawiając się, jak z
taką gracją wmanewrować faceta w noszenie setki toreb i torebek, pomimo tego,
że nic nie jest dla niego. Jamesowi jednak widocznie to nie przeszkadzało...
Ale jej zaczynało przeszkadzać, że jemu nie przeszkadza.
Arthemis doszła jednak
do wniosku, że obecność Jamesa wynagradza jej obecność Antonette. Gawędzili
trochę o ich szkoleniu, trochę o jej szkole. Opowiadali jej o oryginalnych
personach, które mieli w grupie i o szkoleniowcach, których Antonette opisała
jako "nienormalnych", a James powiedział tylko, że "twój ojciec
mógłby ich czegoś nauczyć".
Wracali z Wrzeszczącej Chaty,
gdy James powiedział:
- To miejsce, o którym
pisałaś ostatnio. Sprawdziłam, jak się tam dostać i jak kupić bilety. Nie jest
to trudniejsze niż kupienie biletów do kina, ale trzeba znać terminy. Możemy
się wybrać na ferie...
- Serio? - Arthemis
rozbłysły oczy. - A gdzie musimy jechać?
- Możemy wybrać Londyn, Dublin lub Edinburgh, albo jakiekolwiek
większe miasto w Europie. Może Sankt Petersburg?
- Możemy jechać do Rosji?! Naprawdę możemy James? - zapytała
podekscytowana.
- Jak chcesz możemy nawet jechać do Kanady... - uśmiechnął się
szeroko, widząc ją tak podekscytowaną.
Antonette przez chwilę
na nich popatrzyła, a potem rzuciła z ciekawością:
- Kolejna mugolska rozrywka?
Arthemis spojrzała na
nią, czując nagle wewnętrzny niepokój.
- To niesamowite, jak wpadłaś na to, żeby odwiedzić te wszystkie
mugolskie atrakcje... - Niepokój się powiększył. - Umierałam z zazdrości, jak
oglądałam zdjęcia! Tak długo marudziłam, aż James mnie tam zabrał...
TRZASK!
Torebka w jej ręku
upadła na ziemię.
NIE, NIE, NIE!
Arthemis siłą zmusiła
się, żeby przełknąć ślinę, gdy schylała się po torebkę.
- Golden Eye! Widziałaś Londyn nocą?...
NIE! To były nasze
miejsca!
- ... Na samym szczycie
myślałam, że umrę ze strachu
To były MOJE miejsca!
- .... i James musiał mnie uspokajać, ale było warto... W kinie było zbyt głośno i sądzę, że
bardziej podobałby mi się jakaś komedia, niż film akcji, bo chyba tak się to
nazywało...
- Coś się stało? - zapytał cicho James, widząc jej rozkojarzenie.
TY IDIOTO!! - wrzasnęła
w myślach, jednocześnie kręcąc głową.
Nadal paplając Antonette
weszła do Trzech Mioteł a za nią James.
Arthemis patrzyła, jak
siadają przy stoliku na przeciwko siebie i wzięła głęboki oddech.
- Nie bądź idiotką...
nie masz wyłączności na mugolskie atrakcje... Nie masz wyłączności na nic... -
powiedziała sobie cicho. - Ale powinna mieć wyłączność na niego, prawda? -
podpowiedział głos w jej głowie.
Arthemis potrząsnęła głową i stwierdziła,
że nie popełni po raz setny tego samego błędu i nie będzie się w milczeniu
zadręczać, bo zapewne jak zwykle jest to tylko jakieś nieporozumienie. Tak, jak
wtedy z Flinetem podszywającym się pod Jamesa, albo Forsythem mieszającym mu w
głowie... Albo Lucasem... Za każdym razem wyciągali błędne wnioski, więc nie
wyciągnie ich tym razem. Weszła do kawiarni.
- ... nie wiem, czy widok jest bardziej imponujący
na nocny Londyn, czy na nocny Manachester.
Arthemis poczuła kłucie
w piersi. Poczuła jak ogarnia ją lodowaty spokój, gdy spojrzała na Jamesa z
pytaniem w oczach.
Nic dla ciebie to nie
znaczyło?
Może nie o to chodziło? Może po prostu James widział
to inaczej i nie zauważał jej uczuć. Może nie wiedział, że to było coś wyjątkowego...
Arthemis
przeprosiła Antonnette i wyciągnęła Jamesa na zewnętrz.
-
Co się stało? - zapytał poważnie zmartwiony, widząc jej wyraz twarzy.
-
Dlaczego ją tu przywiozłeś?
James
zamrugał zdziwiony.
-
Hę?
-
Nie patrz tak na mnie. Zachowujecie się, jakbyście byli w wyjątkowo dobrych
stosunkach.
-
Nette jest bardzo otwarta i lubi mieć kontakt fizyczny z ludźmi, co w tym
złego? Jestem tu jedyną osobą, którą zna. O co ci chodzi?
-
Jesteś jedyną osobą w waszej grupie? Nikt inny nie może pokazać jej Anglii?
-
Chciała przyjechać do Hogsmead zrobić zakupy, a że wybierałem sie w tą stronę
to przyjechała ze mną. Od kiedy zrobiłaś się taka złośliwa?
Arthemis
otworzyła usta ze zdziwienia.
-
Nie jestem złośliwa. Mówię ci tylko, że martwi mnie jej stosunek do ciebie i
twój do niej. Wolałbyś, żebym po kryjomu się tym gryzła i tworzyła coraz
bardziej kolorowe scenariusze?
-
Przestań panikować Arthemis. Przecież nic się nie dzieję. To tylko koleżanka z
pracy. Nigdy nie byłaś zazdrosna, więc teraz nie zaczynaj, bo serio nie ma o
co! Jest nowa, jest moją partnerką na szkoleniu, i jest całkowicie zagubiona w
nowym miejscu. Gdybyś ty wyjechała też chciałbym, żeby ktoś się tobą zajął.
Więc mogłabyś przestać robić afery z niczego? Nic przecież się nie stało. Nie zrobiłem
nic złego.
-
Nie robię afery James. Nie wydaje ci się, że jest trochę zbyt blisko ciebie? -
zapytała prosto z mostu. - Pytam się tylko, czy masz świadomość tego, że ta
dziewczyna może coś do ciebie czuć i twoje zachowanie może traktować inaczej niż
ty je odbierasz. Jesteś pewien, że jest tylko koleżanką?
-
Jestem pewien. Chce kupić pamiątki, więc pokażemy jej kilka sklepów, wypijemy
coś w Trzech Miotłach i wszystko. Twoje zachowanie i podejrzenia są irytujące.
Mogłabyś mieć trochę zaufania do mnie!
Spojrzała
na niego zimno.
-
Gdybym ci nie ufała, już dawno by mnie tu nie było - odparła. - To miał być mój
dzień - powiedziała cicho, pozwalając sobie na chwilę żalu. - A ty ją tu
przywiozłeś...
James
spojrzał na nią zdziwiony nagłą zmianą jej tonu.
Arthemis
zmęczona przeczesała włosy palcami i westchnęła.
-
Dobrze. Idę po torbę i wracam do zamku...
-
Co? Już? Dlatego, że jesteś zła zmarnujesz nam cały dzień?
-
Nie jestem zła - mruknęła cicho. - Po
prostu chciałeś jej pokazać różne rzeczy, więc jej pokaż.
Była
wkurwiona, zmartwiona, smutna, ale jej uczuć na pewno nie można było sprowadzić
do tego trywialnego uczucia jakim jest złość.
-
Jesteś zła - powiedział. - Dlaczego każesz mi wybierać?
Arthemis
uniosła brew.
-
Jeżeli sądzisz, że masz jakiś wybór to o czym my tu w ogóle rozmawiamy? -
powiedziała cicho z niedowierzaniem pobrzmiewającym w głosie.
-
Myślałem, że przy okazji pokażemy jej Hogsmead razem.
-
Nie lubię się czuć niepotrzebna - odparła Arthemis, odwracając się w kierunku
ulicy prowadzącej do zamku. - I w ogóle nie podoba mi się uczucie, że
"przy okazji" to spotkałeś się ze mną.
-
No, jasne! Obraź się! Fajnie.
Arthemis
weszła do kawiarni a za nią wkurzony James. Antonette właśnie nieporadnie
wycierała stół.
-
Przepraszam Arthemis. Wylałam herbatę i chyba trochę wleciało do twojej torby.
-
To nic - odpowiedziała łagodnie Arthemis, zaglądając do środka. - James może
wyprać je po raz drugi... Ciastka się zniszczyły, ale... to nic... - powtórzyła
spokojnie, oddając torbę Jamesowi.
-
Arthemis... - zaczął James.
-
Do widzenia Antonette. Na razie, James. Spotkamy się pewnie na święta... -
pomachała im.
-
... uciekasz - zarzucił jej szeptem, gdy koło niego przechodziła.
-
Tak, tym razem tak - mruknęła do siebie, wkładając ręce głęboko w kieszenie
jeansów, aby ukryć ich drżenie.
James wkurzony usiadł przy stole.
Nette uśmiechnęła się do niego.
-
Coś się stało z Arthemis?
-
Musiała wrócić do zamku - odparł grobowym głosem, rozpierając się na krześle.
-
Ale chyba nie przeze mnie? - zapytała przejętym głosem Nette.
-
Nie - mruknął odruchowo, nadal przeklinając w myślach. Poczuł delikatne palce
na zaciśniętej pięści.
Wyswobodził
dłoń, udając, że musi sięgnąć po coś do torby. Wyjął małą paczuszkę z
bilecikiem:
James,
nie
wolno ci ich jeść za dużo na raz, bo się rozchorujesz.
Dziennie
dwa. Są odliczone do świąt Bożego Narodzenia.
Przywiozę
ci wtedy następną paczkę.
Arthemis
Żadnych
całusków, ani górnolotnych słów, ale było wszystko. Słodycz, troska, obietnica.
Ciastka rozmokły mu w dłoni, nasączone gorącą herbatą.
-
Przepraszam za koszulki... - powiedziała Nette nerwowo, gdy udało mu się
uratować kawałek chrupkiego ciastka.
-
Będzie dobrze - powiedziała dziewczyna spokojnie. - Może jeszcze wypijemy
herbatę? Wiatr na zewnątrz jest chłodny.
James
włożył do ust ciastko. Cudowna słodycz miała gorzki smak...
Arthemis idąc w stronę zamku
postanowiła, że musi wytłumaczyć Jamesowi wszystko spokojnie, jak tylko uspokoi
myśli i burzę, która w niej szalała. Mogłaby urwać się na jakiś weekend do
Londynu, prawda? Nikt by nie zauważył...
Owszem była na niego wściekła, ale miała
wrażenie, że on po prostu nie rozumie o co jej chodzi. Może jak wszystko mu
wytłumaczy on spojrzy na sytuację z jej perspektywy, albo wytłumaczy jej swoją
własną.
Nie
pozwoliła sobie się odwrócić ani na sekundę, chociaż oczywiście nie umiała
zabić w sobie tej nadziei, że jednak James za nią pobiegnie. W miarę
pokonywania głównej ulicy miasteczka, zdała sobie sprawę, że to płonna nadzieja
i szła coraz szybciej, nie patrząc przed siebie. Niemal staranowała
przechodzącego przez ulicę mężczyznę i wylądowała obok niego na ziemi. Zerwała
się na nogi.
- Przepraszam pana! Tak strasznie mi
przykro, w ogóle Pana nie widziałam... - zaczęła się tłumaczyć, pomagając wstać
potrąconemu. Był to naprawdę gruby facet o bielutkich, jak śnieg włosach.
- Spokojnie dziecino... bujanie w
obłokach to przywilej młodzieży - powiedział spokojnym, dobrotliwym głosem
dziadka. Stęknął, gdy pomogła mu wstać. - Jakbyś mogła mi podać laskę...
Arthemis
schyliła się po rzeźbioną, pozłacaną laskę, ale jej wzrok padł na sandały na
nogach staruszka. Zamrugała kilka razy, jakby jej się przewidziało. Kto nosi
sandały w październiku?
Powoli
podniosła się mierząc podejrzliwym wzrokiem ubranie mężczyzny. Poprawiła swoją
pierwotną ocenę. Starzec wcale nie był gruby, wręcz przeciwnie był raczej
szczupłym mężczyzną, który w młodości musiał być w dobrej formie. Jej błąd
wynikł z faktu, że miał na sobie ze cztery warstwy ubrań i futro...
Nie
było przecież aż tak zimno! Wniosek z tego, że ten człowiek przybył z bardzo
daleka...
Nieznajomy
cierpliwie czekał aż spojrzy w jego opaloną, pomarszczoną twarz o błękitnych,
jak letnie niebo oczach, w których bystrość mieszała się z rozbawieniem.
- Mogę? To cenny prezent...
- Och, oczywiście! - Arthemis
zreflektowała się, wyciągając w jego stroną laskę, gdy jej wzrok padł na
inkrustowaną ozdobę. Poderwała wzrok i oślepił ją szeroki, porozumiewawczy uśmiech
człowieka.
- Chyba mamy wspólnego znajomego,
nieprawdaż panno North? Cóż za przypadek, że trafiam akurat na ciebie...
- Nie znam pana - odparła natychmiast.
Stuknął
ją laską w czoło, jak dziadek karcący dziecko.
- Po jednym opisie nietrudno cię rozpoznać.
Mój przyjaciel powiedział "Jak zaczepi cię brunetka o szafirowych oczach i
nie będziesz się mógł jej pozbyć - to ona...".
Arthemis
zmarszczyła czoło, słysząc ten opis.
- Jeżeli nie masz zamiaru zaprowadzić
mnie do zamku, to może chociaż gdzieś gdzie jest ciepło? Stopy mi zaraz
zamarzną...
- W Szkocji nie nosi się sandałów w
październiku - pouczyła go, jakby miała do czynienia z dzieckiem.
- Zapewne masz rację...
Arthemis
wzięła od niego torbę. Nie miała zamiaru kłócić się z kolejnym kluczem,
szczególnie jeżeli nosił laskę z sygnaturą bibliotekarza...
- Zamek w tę stronę - powiedziała
wskazując mu drogę. - To wszystkie Pana rzeczy? - zapytała, zdziwiona niewielką
torbą.
- Nie wiedziałem co mam zabrać... W
Aleksandrii nie potrzeba jest zimowych ciuchów.
- W Aleksandrii? - Arthemis pokiwała
głową. Któż inny tak dobrze nadawałby się to nauczania starożytnych run, jeżeli
nie ktoś z kraju faraonów. - Musi być pan ekspertem w czytaniu run... Zna pan
wszystkie rodzaje, czy tylko te egipskie?
- Orientuje się we wszystkich po
trochu, aby móc przeczytać najbardziej potrzebne mi rzeczy...
Arthemis
przystanęła.
- Nie jest pan ekspertem?
- Jestem. Od Historii Świata Magii. Nie
ma nic bardziej interesującego niż nauka o tym, jak rozwijała się nasza cywilizacja...
- Ale... my mamy nauczyciela od
Historii Magii - powiedziała Arthemis, myśląc o duchu profesora Binnsa.
- Zdaję sobie z tego sprawę... Ale
chyba mój stary przyjaciel dał mi coś, co pomoże mi uwolnić jego zbłąkaną duszę
- uśmiechnął się do Arthemis. - Znamy się z Ru już dość długo...
Arthemis
westchnęła ciężko. Jeżeli zmiany będą następować w takim tempie to w ciągu
miesiąca wymieni się cała kadra Hogwartu... Byle tylko Ministerstwo Magii się
tym nie zainteresowało...
Westchnęła
ponownie.
Dyrektor
nie będzie zadowolony...
Rzeczywiście nie był.
Arthemis
miała wielką nadzieję, że w ciągu najbliższego tygodnia nie będzie musiała
pojawić się z kolejnym nowym nabytkiem w gabinecie dyrektora.
Co
prawda obyło się to bez tłumaczenia i wprowadzenia, jak w przypadku Ikariusa,
czy Doktora, bo zdawało sie, że nowy nauczyciel wiedział chyba więcej niż oni
sami. Cóż, zapewne po drodze wstąpił na herbatę do swojego "starego
przyjaciela"...
Ptolemeusz
Norman Davis po rozgrzaniu zziębniętych stóp (okazało się, że w jego torbie nie
ma żadnych innych butów, ani chociaż skarpet) i wypiciu herbaty z dyrektorem
poprosił, aby go zaprowadzić do sali historii magii. Po drodze trzy razy
zapytał, czy można rzucić zaklęcie rozgrzewające na ściany, aż w końcu profesor
Deveraux obiecał, że zabierze go jutro na zakupy, żeby wyposażył się w zimowe
ubrania.
Biała
długa szata, którą nosił nie mogła mu zapewnić nawet minimum potrzebnego
ciepła... a Arthemis mogła się założyć, że nie ma w tej torbie nic innego.
Miał
pecha, że sala historii magii była największa i najzimniejsza w całym
Hogwarcie.
- Witaj Barnaby - rzucił na wstępie,
gdy zobaczył unoszącego się za biurkiem ducha, który mruczał coś pod nosem. -
Przyniosłem ci to, czego szukałeś przez cały czas... - Profesor Davis wyciągnął
z torby wielką ciężką skórzaną księgę napisaną pokrętnym pismem. - To jedyna
księga, która zawiera wspomnienia i prawdę, której szukałeś przez tyle lat.
-
Kim jesteś? - zapytał zrzędliwie duch.
-
Kolegą po fachu. Czasami prawda, której szukamy jest ukryta naprawdę głęboko i
nie daje nam spokoju nawet po śmierci, prawda? Szukałeś jednej informacji.
Jednej, która była ci potrzebna, żeby zrozumieć, dlaczego historia potoczyła
się tak a nie inaczej... Ta informacja jest tutaj... - postukał okładkę
książki.
Duch
podejrzliwie spojrzał na książkę. Zawiało i otworzyła się w środku.
-
Strona 513 powinna cię zainteresować - podpowiedział Ptolemeusz.
Binns
przerzucił następne kartki, aż dotarł do odpowiedniego rozdziału. Jego oczy
powiększały się w miarę, jak czytał kolejne akapity.
-
Były tylko dwie osoby, który wiedziały o tym, co naprawdę się wydarzyło w 1419
roku: zdrajca i jego słuchacz.
-
W 1419? W czasach Wielkich Powstań Goblinów? - upewnił się dyrektor.
-
W 1419 roku doszło do kulminacji prawie 50 lat buntów i rewolucji. Na czele
goblinów stanął Wulfryk Zgryźliwy był naprawdę przebiegły i zdawał sobie
sprawę, gdzie w rzeczywistości tkwi słabość czarodziejów - w chciwości. Dzięki
jednemu jego podstępowi złoto czarodziejów mogło się zamienić w kupkę nic nie
wartego metalu. Oczywiście doprowadziłoby to do krwawej zemsty, ale
jednocześnie zmusiło ich do układania się z goblinami na ich warunkach.
Przygotowując akcję podzielił się czarem
i planem tylko z najbliższą i najbardziej zaufaną rodziną, a miał siedmioro
dzieci i trzy żony... Plan był genialny. Nie musiał się nawet do końca
powieść... wystarczyłoby, żeby wprowadził chaos... I wtedy ktoś ich zdradził...
Czarodzieje
rzucili na własne złoto krwawą klątwę. Każdy kto nie był prawowitym właścicielem
ginął okrutną śmiercią po dotknięciu kruszcu. Złoto rozpuszczało się i gorące,
jak w kuźni oblepiało złodzieja, nie przejmując się jego wrzaskiem, wlewając
się do gardła by zastygnąć zmieniając żywą istotę w lodowatą złotą statuę...
-
W banku Gringotta stoją figury uciekające złotem, pełne przepychu i
przerażające. Wszyscy myślą, że mają być przestrogą, bo ukazują grymasy
okrutnego bólu na twarzy złodziei. Ale to nieprawda... to kara, która ma
przypominać czarodziejom, co zrobili... - powiedział cicho Binns. - Przez tyle
lat szukałem zdrajcy... prześwietliłem całą jego gwardię i rodzinę i nic nie
znalazłem, albo nie chciałem znaleźć - pokręciła głową. - Czy wiecie jak
wyglądałby nasz świat, gdyby wtedy im sie powiodło? Czy ta zdrada zapobiegła
kolejnym wojnom? Czy zapędziła gobliny w ciemność, gdzie służą jako niższy
gatunek? Kto by pomyślał, że to będzie ona? - pokręcił z niedowierzaniem głową.
-
Każda odpowiedź, której szukasz, czeka tam dokąd się wybierasz - zachęcił go
Ptolemeusz.
-
Dokąd się wybieram? - zdziwił się Binns.
-
Wierzę, że nawet ona potrzebuje kogoś z kim będzie mogła porozmawiać o swojej
decyzji.
-
Tak, chyba tak... - westchnął Binns.
Arthemis
wciągnęła głęboko powietrze, gdy stopy ducha zaczęły zamieniać się w srebrzysty
kurz i unosić do sufitu. Zerknęła na stronicę książki.
Nie wiem... Do tej pory nie wiem, czy moja
decyzja była słuszna. Wybacz mi Ojcze, ale nie wierzyłam w to, że możemy
rządzić światem. To nie jest nasz świat...
Przyłożyłam rękę do śmierci całej
swojej rodziny, ale wierzę, że uratowałam setki innych. Wierzę, bo gdy
przestanę... zabije mnie to. INGEBORG, 1420.
-
Była najmłodsza z nich wszystkich. Najmniejsza i najbardziej kochana. Wulfryk
zawsze trzymał ją przy sobie w przeciwieństwie do wszystkich innych swoich
dzieci. Była jego skarbem, jego krwią - powiedział Ptolemeusz, widząc wzrok
Arthemis.
-
I to ona go zdradziła...
-
Przerażał ją jego fanatyzm. Przerażał rozlew krwi, którego była świadkiem we
dnie i w nocy. Zabiła się wkrótce po przekazaniu całej prawdy kronikarzowi...
-
Binns szukał cały czas tej jednej informacji? - zapytał Deveraux.
-
Owszem. Zmarł pewnego dnia i nigdy nie pogodził się z tym, że jej nie odnalazł
- powiedział Ptolemeusz. - Szukał niebezpiecznej informacji. Nie bez powodu została
ona ukryta... Gobliny to nadal rasa, której się nie ufa, co więcej nie ufają
sobie nawzajem. Taka wiadomość nawet po tylu latach mogła by zaognić konflikty
wśród klanów - wyjaśnił. - Lepiej, aby ta książka nie ujrzała światła dziennego
nigdy więcej - machnął ręką, a księga zniknęła. - A was do końca waszych dni...
proszę dyskrecję. Nic dobrego nie przyniesie nam wyciąganie historii, które
sprawiają ból i niczego nie uczą... - podniósł wzrok na resztę złotego pyłu,
który rozpłyną się w powietrzu, jak gdyby nigdy go nie było.
Rozeszli się bez słowa, w milczeniu.
Arthemis nawet nie czekała na profesora Luciana. Przygnębienie rozwiane przez
niespodziewanego przybysza, wróciło ze zdwojoną mocą.
Jedna
istota mogła wszystko zniszczyć. Jedna istota mogła wszystko ocalić.
Nic
nigdy nie jest czarno-białe... Jest tyle odcieni szarości, że można się
utopić...
Zamknęła
się w dormitorium i rzuciła na łóżko.
Osiem
kluczy trafiło do zamku: Alexander, Lucian, Bennett, Caprifolia, Charlie,
Wright, Freud i teraz Davis... Dziewiąty miał się zjawić wkrótce... Czemu
działo się to tak szybko?! Nie powinno się tak dziać. Powinno to trwać lata, a
zamiast tego pan Ru przysyłał kolejnego nauczyciela, który osobiście pozbywał
się poprzednika. Co to oznaczało? Czemu to wszystko przyśpieszyło?
-
Arthemis? Arthemis!
Arthemis
wyrwał nagle z letargu głos Rose. Spojrzała na nią nieprzytomnie.
-
Chyba przysnęłam... Która godzina?
-
Przed szóstą. Wcześnie wróciłaś - Rose przysiadła na jej łóżku.
-
Ty też - odparła wymijająco, przeklinając w duchu Rose za to, ze wywlekała
temat, który dało jej się zepchnąć na granice świadomości.
-
Wróciłam, bo zobaczyłam Jamesa w towarzystwie tej lafiryndy, a ciebie nigdzie
nie było... - rzuciła prosto z mostu.
-
Pojawił się kolejny klucz - rzuciła Arthemis.
-
Co?! Znowu?! - Rose potrząsnęła głową. - Nie zmieniaj tematu! Co on sobie
wyobraża i czemu zostawiłaś ich samych!?
Arthemis
wysiliła się na wzruszenie ramionami, które wyglądało naprawdę żałośnie.
-
Ona jest tylko miłą koleżanką, a ja jestem złą, zazdrosną dziewczyną...
Rose
zamrugała z niedowierzaniem.
-
No, więc które z was jest większym idiotą?
-
Dla spokoju mojego własnego umysłu, uznajmy tym razem... - Arthemis zerknęła na
Rose bezbrzeżnie smutnymi oczami - że ja...
-
Na miłość boską! Wstrząśnij nim, wrzaśnij, tupnij nogą! To imbecyl, który nie
przyzna się do błędu, chyba, że wskażesz mu go palcami! Zrób coś do cholery...
-
Łatwo powiedzieć, prawda? - rzuciła cicho Arthemis, patrząc na Rose
sugestywnie.
Rose
przypomniała sobie, jak długo Arthemis namawiała ją, żeby zrobiła cokolwiek w
sprawie Scorpiusa, zamiast coraz bardziej się pogrążać. Westchnął głęboko i
padła na materac obok Arthemis.
-
Gadanie zawsze jest najprostsze - pożaliła się.
-
Do bani, nie?
-
Do bani - przyznała.
Godzinę
później Lily znalazła je śmiejące się na łóżko, co było wystarczająco
niepokojące, a stało się niedorzeczne, gdy zobaczyła, że opróżniły prawie
połowę butelki pitnego miodu.
-
Co opijacie? - zapytała ostrożnie, nie wiedząc, czy się uśmiechać, czy zaciskać
zęby.
-
Nową przyjaciółkę Jamesa - odparła Rose i czkęła.
-
Nieprawda... pijemy za moją zimną krew i opanowanie - zaprzeczyła Arthemis,
dolewając sobie złocistego płynu do szklanki.
Rose
pokiwała ochoczo głową, patrząc jednak wyjątkowo trzeźwo, jak Arthemis wychyla
alkohol.
-
Ale w sumie dlaczego musisz być opanowana? Nie powinnaś sprawić, żeby miękły
jej kolana na twój widok?
-
To nie jej powinny mięknąć kolana - zaśmiała się Lily.
-
Właśnie - Arthemis uniosła szklankę w stronę Lily, ale zanim się napiła
spojrzała w szklankę, jakby szukała tam odpowiedzi.
-
Uważam, że powinnaś dać jej popalić - upierała się Rose.
-
I co jeszcze? - wzburzyła się Arthemis, niezgrabnie podnosząc się z łóżka.
Stanęła na nogach, zachwiała się i usiadła na podłodze. Rose usłużenie podała
jej pełną szklankę. - Gdybym mogła ją wyzwać na pojedynek i tak załatwić tę
sprawę to byłoby po wszystkim w momencie, gdy ją zobaczyłam - burknęła,
popijając. - I-I I w ogóle, jak sobie to wyobrażacie? - żachnęła się. -
Nakrzyczę na nią, zagrożę jej i co? Zrobię z niej ofiarę? Już widzę te jej
zaszokowane i załzawione oczy, chociaż przecież nie zrobiła nic złego...
-
Z fankami Jamesa zrobiłaś porządek - zauważyła Lily.
-
Zrobiły coś złego. Zrobiły widoczną rzecz, która mogła mu zagrozić... I wszyscy
o tym wiedzieli... A poza tym... tamto było wbrew jego woli - dodała i popiła,
ale przed drugim łykiem Lily wyjęła jej szklankę z dłoni.
-
Chyba już masz dosyć - zauważyła, gdy Arthemis położyła się na zimnej zamkowej
podłodze i zamknęła oczy. - Wiem, że jest kretynem. Zawsze to wiedziałam, ale
nikt mnie nie słucha... Jeżeli nie możesz ruszyć jej, bo jak twierdzisz:
wyjdziesz na tą złą, to czemu nie potrząśniesz nim?
-
Próbowałam. Ale... nie zrozumiał, o co mi chodzi... Nigdy nie sądziłam, że
zarzuci mi złośliwość i histerię... z takim podtekstem. Wiem, że jestem
złośliwa, ale nie małostkowa.
-
Powiedział coś takiego, a ty po prostu odwróciłaś się i odeszłaś? - zapytała z
niedowierzaniem Rose, przechylając się przez krawędź łóżka, żeby spojrzeć na
leżącą Arthemis.
-
On widzi w niej jedną z was... siostrę, kuzynkę... Wiem to, ale to nie takie
proste i nadal nie wierzę... - mamrotała cicho Arthemis. - Nie wierzę, że
mógłby... - jej oczy się zamknęły i odpłynęła.
Normalnie
radosne i przyjazne rysy twarzy Lily stwardniały i wyostrzyły.
-
Czemu ją upiłaś? - zapytała.
-
Bo nie chciała nic powiedzieć, a ją to dręczy - mruknęła Rose, schodząc z
łóżka. Zachwiała się i spojrzała z obrzydzeniem na butelkę. - Okropnie to
mocne. Nic dziwnego, że padła...
-
Mało śpi, biega co rano, denerwuje się, sądzę, że w innym wypadku zauważyłaby,
że pijesz jedną setną tego, co ona - mruknęła Lily i wylewitowała Arthemis w
powietrze, żeby położyć ją na łóżku.
-
Musiałabyś ją zobaczyć, jak wróciła z Hogsmead, albo tą wiedźmę Antonette...
-
Bardziej mnie interesuje mój durny starszy brat - powiedziała mrocznie Lily. -
Gdyby nie to, że cholernie boję się Arthemis, skopałabym mu tyłek. Aczkolwiek
nie omieszkam potraktować go należycie, jak tylko go spotkam... Co innego ta
dziewczyna - dodała z namysłem.
- Nie, Lily - Rose pokręciła głową,
zakręcając butelkę. - Arthemis ma rację, cokolwiek byśmy zrobiły wyjdziemy na
te złe.
-
Nie udawaj teraz świętej - prychnęła Lily. - Spiłaś ją do nieprzytomności...
-
W dobrej wierze! - broniła się Rose. - Ale to, co innego. Nie możemy się
mieszać w sprawy Arthemis...
-
A jak ona się miesza w nasze to jest dobrze?
-
Z jednej strony masz rację, ale to, co mówi Arthemis sprawia, że nie mam
zamiaru nic robić.
-
Niby, co?
-
Nie chodzi o nią. Chodzi tylko i wyłącznie o Jamesa. To on zachowuje się, jak
baran, a ona za to płaci. Ale wiesz, że wchodzenie między nich doprowadzi do
wojny domowej... Chcesz się znaleźć w sytuacji, w której będziesz musiała
wybierać? Albo unikać sytuacji, w której się spotkają?
-
Więc nie zrobimy nic, bo tak jest łatwiej? - zapytała z niedowierzaniem Lily,
czochrając włosy.
-
Nie zrobicie nic, bo nie ma nic do robienia - powiedziała spokojnie,
zadziwiająco trzeźwym i mrocznym głosem Arthemis.
Spojrzały
na nią przerażone. Patrzyła na nich uważnie, ale już po chwili jej powieki
opadły i odetchnęła głęboko.
-
Śniło jej się to? - zapytała cicho Lily.
-
Może to letarg? Miejmy nadzieję, że rano nie będzie nic pamiętać - odszepnęła
Rose. Odwróciła się w stronę butelki i westchnęła: - Będę musiała kupić dla
taty nową... W ogóle czym my się martwimy?! - zapytała niespodziewanie
głośniej, odwracając się do Lily energicznie. - Mówimy o Arthemis i Jamesie!
Prędzej uwierzę, że moi rodzice sie rozwiodą niż w to, że oni się rozstaną!
Lily
po namyślę jej przytaknęła, jednak w duchu i tak martwiło ją to wszystko.
Uspokajanie się nic nie dawało, gdy widziałeś, że najsilniejsza osoba, jaką
znasz załamuje się po trochu i cieniem samej siebie. Lily z reguły starała
sie być pozytywnie nastawiona do
wszystkich, ale pomimo tego, że nigdy nie spotkała Antonette, nie cierpiała jej
ze wszystkich sił.
Położyła
się do łóżka z nadzieją, że cała ta sytuacja wkrótce przejdzie w zapomnienie, a
Arthemis nie będzie chciała ich wszystkich poćwiartować przez ból głowy.
Nie sądziłam że można być aż tak ślepym i głupim jak teraz James, Nette doprowadza mnie do szału. Poznajemy coraz więcej strażników co chyba nie jest dobrym znakiem, coś się świeci
OdpowiedzUsuń