czwartek, 1 lutego 2018

Doktor i Profesor (Rok VII, Rozdział 7)

Albus i Rose nie mogli wyjść z podziwu, że Arthemis nie interesuje się zupełnie otaczającym ją światem. Co więcej była zirytowana, gdy tylko ktoś próbował ją do niego wciągnąć. Lily próbowała ich przekonać, że to na pewno jakieś zaklęcie i musza koniecznie poinformować o tym nauczycieli, ale jej argumenty straciły na mocy, po tym, jak udało im się podejrzeć Arthemis na jednym z treningów z Lucianem. Rose była święcie przekonana, że gdyby profesor mógł umrzeć to byłby już dawno martwy... Arthemis była zimna jak stal i tak samo ostra. Jednak gdy tylko wychodziła z ćwiczeń z Lucianem wszystkie emocje z niej opadały i stawała się pustą skorupą, która nie widzi niczego poza książkami i nauką. Nawet Rose przestała już mruczeć, że: "przecież to nic złego".
     Po jakimś czasie Lily zauważyła, że wieczorami jest z nią lepiej, szczególnie po treningach, gdy wysiłek fizyczny zmywał z nich resztki myśli. Czasami nawet dawała się namówić na karty... Jednak ranki... Podczas śniadań lepiej było jej nie dotykać, bo można było odmrozić sobie dłonie.
     Oczywiście był tylko jeden wspólny mianownik tego równania, a był nim James i jego listy. Lily umierała z ciekawości, żeby dowiedzieć się, co takiego jej durny braciszek znowu zrobił, ale tylko raz posunęła się do wyciagnięcia koperty z kufra Arthemis i natychmiast dostała po łapach od Rose.
     - Nie waż się - powiedziała wtedy.
     - Ale może dowiemy się, co sprawia, że ma ochotę zabić wszystkich dookoła i będziemy mogły jej pomóc! - kłóciła się Lily.
     - Nie możemy! - ucięła Rose i dyskretnie odłożyła list na miejsce.
     Jednak z niepokojem patrzyła, jak Arthemis zabiera sie do napisania kolejnej odpowiedzi na list Jamesa i wygląda przy tym, jakby każde słowo przychodziło jej z wielkim wysiłkiem i wymagało ogromu dyplomacji. Wiedziała, że pomimo tego, że listy przychodzą często sama wysyła odpowiedzi znacznie rzadziej.
     Po raz pierwszy w swoim życiu Rose miała nadzieję, że zacznie się dziać coś niebezpiecznego, co wyrwie Arthemis z kokonu obojętności, którym się otoczyła. Promyk nadziei pojawił się zadziwiająco szybko.
     Arthemis wraz z Lucianem zabierali drugoklasistów na zajęcia do Zakazanego Lasu. Dołączyła do nich klasa piąta, której czas należało zagospodarować z powodu braku wykładowcy z mugoloznawstwa. Miała być to kilkugodzinna wyprawa w głąb lasu, w której dla bezpieczeństwa uczestniczyła nie tylko Arthemis, ale również trzech innych chętnych siódmoklasistów.
     Rose nie za bardzo pochwalała zabieranie dzieciaków do lasu, ale zwrócenie na to uwagi spowodowałoby jedynie rzucane w jej stronę protekcjonalne spojrzenia.
     Na wyprawę szedł również Hagrid. Cała "wesoła kompania" wyruszyła po obiedzie i miała powrócić na kolację. Lily pstryknęła fotkę, widząc Arthemis w jej czarnym bojowym ubraniu.
     - Dawno cię w tym nie widziałam - zaśmiała się. - Niemal tęskniłam za tym widokiem. Może zaostrzę Jamesowi apetyt i wyślę mu kilka odbitek?
     Arthemis zapinając kurtkę rzuciła jej mrożące krew spojrzenie.
     - Muszę być tam wcześniej - powiedziała. - Jakbyście chciały się dołączyć to znajdziecie nas na Mapie Huncwotów.
     - Wchodzenie do lasów pełnych magicznych potworów to ostatnia rzecz na mojej liście - wzdrygnęła się Rose.
     - Malfoy idzie - Arthemis wzruszyła ramionami.
     Rose wykazała większe zainteresowanie.
     - A obiecujesz, że mnie obronisz?
     Arthemis uśmiechnęła się diabolicznie.
     - Nie sądzę, żeby jakieś stworzenie mające chociaż krztynę instynktu samozachowawczego chciało się do mnie zbliżać, więc sądzę, że jesteś całkiem bezpieczna...
     - To ja też pójdę - powiedziała Lily nurkując w kufrze, chce wypróbować nowy obiektyw do nocnych zdjęć...
     - Czekam na dole - rzuciła Arthemis.
     Obie zjawiły się na czas. Scorpius nie wydawał się być zadowolony z towarzystwa rudzielców, ale Arthemis nie wykazywała chęci słuchania jego narzekań, więc odpuścił.
     Lucian i Arthemis prowadzili pochód, siódmoklasiści zamykali go. Las był z początku rzadki, więc młodsi uczniowie mieli więcej swobody, jednak w miarę jak zaczęło się ściemniać sami zaczęli sądzić, że w większej grupie są silniejsi. Im dalej w las tym było ciemniej. Bezksiężycowa noc nie pomagała, ale Lucian szybko podpatrzył pomysł Arthemis z kocimi oczami i skorzystał z okazji, żeby nauczyć młodych czegoś nowego.
     Arthemis przypomniała sobie, że ostatni raz tak głęboko w las wybrała się niemal dwa lata temu, gdy ścigała Krwawe Diabły, żeby odnaleźć ich jaskinię. Wyruszyła na tę samobójczą misję samotnie, a okazało się, że nie była sama. Nawet wtedy, w tych koszmarnych okolicznościach nie była sama.
     Idąca za nią Rose zastanawiała się, o czym myśli Arthemis, skoro nagle zaczęła wydzielać tak śmiertelnie mroczną aurę.
     Hagrid olbrzymią latarnią oświetlał im drogę po wystających korzeniach. Lucian pokazywał im zwierzęta, które mogli zobaczyć tylko nocą i opowiadał im o zaklęciach, które mogą im pomóc w spotkaniu z takimi osobnikami. Przy okazji zwracał ich uwagę na rośliny, które częstokroć miały magiczne zastosowanie tylko dzięki temu, że zebrało się je w nocy.
     Mieli już zawracać, gdy wszyscy zamarli, a Lucian rzucił na nich zaklęcie wyciszające. Na polanie stały dwa jednorożce stykające się czołami. Rozrzucały wokół siebie świetlistą aurę, która w jakiś dziwny sposób podnosiła na duchu.
     Rose usłyszała obok ucha pstryknięcie migawki. Obok niej Lily wstrzymując oddech ustawiała kolejne zdjęcie z takim przejęciem, jakby nawet jej oddech mógł spłoszyć zwierzęta.
     Arthemis schowała różdżkę w kieszeni spodni i ruszyła w stronę polany.
     Wszyscy zaczęli szeptać zdziwieni między sobą.
     - Ciiii... - uciszył ich Lucian.
     Arthemis stanęła na skraju polany i nie ruszyła dalej.
     Jeden z jednorożców podniósł na nią wzrok i zarżał cicho. Przeorał kopytem podłożę. Samica natomiast zrobiła krok w jej stronę.
     - Tak można? - zapytała z przejęciem jedna z dziewczynek.
     - Jej tak - zaśmiał się cicho Hagrid. - One ją znają.
     Samica jednorożca podeszła do Arthemis, której rysy twarzy złagodniały w jej blasku. Potrząsnęła głową, jakby się witała.
     ~     Trochę zmieniło się od naszego ostatniego spotkania, przekazała jej w myślach Arthemis. Ze złotego maleństwa zmieniłaś się w srebrną piękność.
     Niespodziewanie samiec stanął dęba, a Arthemis poderwała głowę.
     - Uciekać! - krzyknęła, łapiąc za różdżkę. Jednorożce odbiegły, zostawiając polanę pogrążoną w mroku.
     Lucian się spiął, ale huknął:
     - Spokój! To nie do was!
     Scorpius niepostrzeżenie stanął obok Rose i Lily, które wyjęły różdżki.
     - Arthemis? - krzyknął Lucian.
     - Ktoś tu jest! - odkrzyknęła. - Jakiś człowiek!
     - Nie idź sama, zaraz... - rzucił, jednocześnie słysząc łamanie gałęzi i widzą, jak Arthemis odchodzi głębiej w las. Zgrzytnął zębami. - Idiotka!
     - Pan trzyma, psorze... Sprowadzę ją - mruknął Hagrid i pod stopami niemal wyczuli ciężkie kroki półolbrzyma.
     Dzięki "kocim oczom" mogli widzieć sylwetkę olbrzyma z daleka, a po chwili nad miejscem, do którego zmierzał wystrzeliły zielone iskry.
     - Tak dajecie sygnał o położeniu. Znaczy to, że możecie potrzebować pomocy, ale nie ma śmiertelnego zagrożenia - pouczył drugoklasistów Lucian. - Czerwone iskry wystrzeliwujcie jedynie w naprawdę trudnych sytuacjach.
     Po kilku minutach zobaczyli, zbliżającą się sylwetkę olbrzyma, któremu drogę przyświecała mniejsza postać.
     - Przygotować się do powrotu. Wracamy do zamku - zarządził Lucian.
     Arthemis podeszła do grupy, a za nią pomiędzy drzewami przeszedł Hagrid, niosąc zawiniątko w ramionach. Zawiniątko było dorosłym mężczyzną. Stosunkowo młodym i niezbyt wysokim, jednak w ramionach olbrzyma każdy wyglądałby, jak dmuchana lalka.
     - Żyje - powiedziała Arthemis na wstępie, rzucając spojrzenie na obcego. Okulary miał przekrzywione, ubrania pobrudzone. A poza tym z całą pewnością były to mugolskie ubrania.
     - Mugol? - zapytał Lucian.
     - Spał w namiocie, ma na sobie garnintur, nosi plecak z elektronicznymi urządzeniami... ale to nie mugol - powiedziała Arthemis, wyciągając różdżkę.
     - Jaki czarodziej spałby w namiocie w środku lasu, w którym roi się od kłów i pazurów? - zapytała z niedowierzaniem Rose.
     - To jest pytanie prawda? - rzuciła Arthemis, patrząc intensywnie na Luciana.
     - Zabierzmy go do zamku - wzruszył ramionami. - Pani Pomfrey się nim zajmie. Długo jest nieprzytomny?
     - Jakieś pięć minut - kącik ust Arthemis się uniósł. - Zemdlał na widok Hagrida...
     Olbrzym prychnął z niedowierzaniem.
     Tym razem Lucian poszedł na przedzie z siódmoklasistami, a Arthemis, Hagrid i reszta pilnowali, aby nikt nie opóźniał marszu.
     - Jak myślisz, kto to jest? - zapytała Rose Arthemis.
     - Nie mam pojęcia, ale założę się, że jest wielkim fanem mugoloznawstwa - odpowiedziała, patrząc na nią porozumiewawczo.


     Rozemocjonowani uczniowie zostali rozesłani do swoich domów przez Prefektów Naczelnych. Lily posłano po dyrektora i profesor Alexander. Arthemis, Hagrid i profesor Lucian poszli z nieznajomym do skrzydła szpitalnego. Pani Pomfrey fuknęła na nich na dzień dobry za to, że jak zwykle zgłaszają się z jakimś dziwnym przypadkiem. Dała mężczyźnie eliksir trzeźwiący, który podziałał jak wystrzał z pistoletu. Biednym człowiek wyskoczył z łóżka, trzymając się za serce.
     Zerknął na otaczających go ludzi i zatrzymał wzrok na Hagridzie. Doskoczył do niego i zaczął obchodzić go dookoła, kiwając głową.
     - Hmm... to rzeczywiście fascynujące. Ostatnio prowadziłem badania na mugolach-olbrzymach, ale oczywiście żaden z nich nie był tak potężny... Jednak mimo to sądzę, że muszą mieć trochę krwi olbrzymów. Zazwyczaj mają nadzwyczajnie grube kości i są dość wytrzymali...
     - Przepraszam, ale co tu się dzieję - powiedział Dyrektor Deveraux.
     - Ja również chciałbym wiedzieć - odparł mu spokojnie przybysz. - Dawno nie spotkałem pół olbrzyma, który byłby tak doskonale zintegrowany ze społeczeństwem...
     - Kim Pan jest i co Pana tu sprowadza?
     - Jestem doktor Albert Freud. Oczywiście doktor psychologii i socjologii, a nie medycyny...
     - Oczywiście - mruknął z przekąsem Lucian.
     - ... a przybyłem tu... - rozejrzał sie nagle zdezorientowany. - A gdzie w sumie jestem? Podszedł do ściany i dotknął wyrytego w murze ornamentu. - Wspaniały wzór, celtycki z XII wieku... zamek musi być średniowieczny, aczkolwiek wprowadzono tu znaczne udogodnienia... Przepraszam - zwrócił się do dyrektora. - w nowych miejscach wszystko mnie fascynuje... Byłem właśnie w drodze do wioski Hogsmead, ale chyba pomyliłem trochę destynację teleportacji, więc stwierdziłem, że trochę się prześpię zanim ruszę w dalszą podróż...
     - Hogsmead jest niedaleko od zamku - burknął Hagrid.
     - To wspaniale - ucieszył się Albert. - Czy ktoś mógłby mi wskazać drogę? Chciałbym jak najszybciej się zameldować, żeby jutro móc zacząć robić badania... Hogsmead to niezwykły przypadek. Badam dlaczego nie mieszka tam żaden mugol. Czy to kwestia czarów, czy uprzedzeń społecznych?
     - A pańskie rzeczy? - rzuciła Arthemis. - Zostały w lesie, prawda?
     - Zaiste, słuszna uwaga. Muszę po nie iść zanim...
     - Panie Freud... szuka Pan może pracy? - zapytała Arthemis prosto z mostu, patrząc na dyrektora porozumiewawczo.
     - Pracy?
     - Jest pan specjalistą od mugoloznawstwa prawda? - podchwycił Deveraux.
     - Nie tylko - zaprzeczył grzecznie. - Jestem doktorem psychologii, socjologii na Uniwersytecie Standforda, a także czarodziejem, który z wyróżnieniem ukończył Akademię Magiczną w Salem. Ukończyłem również fakultet z prawa na Harvardzie. Ale myślę, że rzeczywiście można byłoby mnie nazwać specjalistą od mugoloznawstwa.
     - Jest Pan zadziwiająco młody, jak na takie osiągnięcia... Chciałby Pan nauczać w naszej szkole?
     - Rozpowszechnianie wiedzy to szlachetne zajęcie, ale co z moimi badaniami?
     - Miałby Pan bardzo blisko Hogsmead i oczywiście dostęp do wszystkich zasobów zamku, a rzadko je udostępniamy...
     - To oczywiście kusząca propozycja... - zamyślił się. - Kiedy miałbym zacząć?
     - Jutro - odpowiedział dyrektor.
     Do skrzydła szpitalnego weszły profesor Bennett, profesor Caprifolia, Charlie Weasley i profesor Wright.
     Albert Freud zachwiał się jakby zakręciło mu się w głowie. Położył rękę na piersi.
     - To zadziwiająca reakcja... - pokręcił głową. - Mam wrażenie, jakbym... wskoczył na właściwe miejsce.
     Profesor Caprifolia uśmiechnęła się tajemniczo.
     - Może miałby Pan ochotę na ziołową herbatę? Uspokaja nerwy... - zaproponowała.
     - Przy okazji wyjaśnimy Panu co i jak...
     - Ja... z chęcią... - potrząsnął głową.
     - Pana różdżka, profesorze... - powiedziała Arthemis.
     - Dziękuję - mruknął przechodząc obok Luciana i Deveraux, jednak nagle odwrócił się w ich stronę. - Mam wrażenie, że... coś we mnie drży przy niektórych z was... Jakby rezonans magnetyczny?
     - Jak tylko usiądziemy na chwilę w moim gabinecie wszystko się stanie dla ciebie jaśniejsze Albercie - powiedziała Caprifolia. - Zapewniam...
     Drzwi zamknęły się.
     Deveraux popatrzył na pozostałych.
     - Niektórzy wiedzą... niektórzy wiedzą po chwili... ale zawsze "wskakują" we właściwe miejsce na planszy - powiedział zamyślony.
     - Czas każdego z nas nadszedł w innym momencie. Mogliśmy być daleko i coś nas przyciągnęło. Albo dopiero przekraczając próg szkoły czuliśmy, że "jestem kluczem we właściwym zamku" - powiedział cicho Lucian. - Albert Freud - zaśmiał się. - Jutro cała szkoła znajdzie się pod mikroskopem - klepnął dyrektora po plecach.
     Dyrektor zgrzytnął zębami.
     - Kto następny? Astronauta?! I jaki normalny czarodziej studiuje na mugolskiej uczelni?
     - Nienormalny. Wyjątkowy - odpowiedział mu z uśmiechem Charlie Weasley.
     - Cóż, czas iść na kolację - powiedział, przeciągając się Ikarius.
     - Chyba pójdę po jego rzeczy - powiedział Hagrid, zbierając się do wyjścia. - Branoc, dyrektorze. Pani psor, psorowie... - skłonił głowę na pożegnanie.
     - Masz jeszcze kogoś na radarze? - rzucił dyrektor do Arthemis.
     Potrząsnęła głową.
     - To był czysty przypadek. Nie szukam, gdy nie wiem czego mam szukać...
     - Skoro Philip odszedł sądziłem, że od razu pojawi się jakiś klucz na jego miejsce - burknął. - Kto przygotuje siódmoklasistów do egzaminów?
     - Sądzę, że w ciągu miesiąca powinien się ktoś pojawić - wzruszył ramionami Lucian. - Zazwyczaj klucze nie dają na siebie czekać...
     - Miejmy nadzieję, że masz rację. Sądzę, że pora iść do Wielkiej Sali zanim drugoklasiści rozbudzą emocje całej szkoły...
     Arthemis również skierowała kroki w kierunku drzwi.
     - Jutro porządkujesz księgi za darmo...
     - Co?! Czemu?! - zaprotestowała.
     - Nie zapominaj, że nadal jesteś uczennicą - powiedział chłodno Lucian. - Gdy coś mówię masz mnie słuchać.
     Arthemis wytrzymała jego wzrok, jednak w końcu westchnęła i niechętnie skinęła głową.
     - W takim razie do zobaczenia jutro...


     Wieść o nowym nauczycielu mugoloznawstwa dzięki drugoklasistom rozeszła się błyskawicznie i nagle wszyscy trzecioklasiści, którzy wybrali mugoloznawstwo jako swój przedmiot chodzili dumni jak pawie. Był to w końcu jedyny nauczyciel w całej szkole, który upierał sie, żeby nie nazywać go profesorem, bo nie ma takiego tytułu. Wszyscy więc nazywali go Doktorem, a nauczyciele, co zdradził Arthemis Lucian nazywali go pieszczotliwie "Dok". Pomimo tego, że Ikarius wiekowo był młodszy to Alberta traktowali jak benjaminka w rodzinie - złote dziecko. Był przezabawnie rozkojarzony i miał wiedzy, którą nie mógł się poszczycić żaden czarodziej, do tego pochodzącą z doświadczenia.
     Arthemis napisała do Jamesa długi list opisując mu nowego nauczyciela, jednocześnie czując się winna, że rzadko mu odpisuje, i czując ulgę, że w zdarzyło się coś, co mogła opisać nie odpowiadając po prostu: "To wspaniale. Uważaj na siebie podczas treningów. Mam nadzieje, że mi też będzie tak dobrze szło. Pozdrów Antonette...".
     Ucieszyła się całą sobą, gdy odpisał tylko kilkoma słowami: Zobaczymy się jutro.
     Tak bardzo chciała z nim porozmawiać, odetchnąć nim, poczuć go pod palcami. Zabić nim wszystkie ponure myśli, otoczyć się ciepłem jego istnienia.
     Podekscytowana jak przed Bożym Narodzeniem przyniosła z pralni wyprane i wyprasowane koszulki i poskładała je w torbie pełnej słodkości, które przygotowała razem z domowymi skrzatami, nie śpiąc całą noc przed wypadem do Hogsmead.
     Miała wrażenie, że nie rozmawiała z nim znacznie dłużej niż miesiąc. Prawda jednak była tak, że ostatni raz we dwoje rozmawiali i po prostu "byli ze sobą", podczas wakacji.
     Rano promienna weszła na śniadanie. Lily właśnie oglądała zdjęcia z wyprawy do lasu.
     - Są niesamowite - powiedziała Arthemis. - Nawet cienie na poświacie są widoczne.
     - Szkoda, że nie miałaś na sobie jednej z sukienek Victoire - rzuciła, podsuwając jej zdjęcie, na którym stała twarzą w twarz z samicą jednorożca. - Byłoby idealne na okładkę katalogu...
     -      Wypluj te słowa - mruknęła Arthemis.
     Lily się roześmiała.
     - Jesteś dzisiaj w formie, co? Czyżbyś cieszyła się tak na wizytę w Hogsmead?
     - Nie spałam całą noc - odparła Arthemis. - Spróbuj - wepchnęła do ust Lily ciastko.
     Lily przeżyła, przymykając oczy.
     - Co to? Chcę jeszcze?! - powiedziała zaglądając Arthemis do torebki.
     - To czekoladowe ciastko z nadzieniem z białej czekolady.
     - Obrzydliwie słodkie - zawyrokował Albus, siadając na przeciwko nich.
     - Nieprawda - zakrztusiła się Lily. - Chcę jeszcze jedno!
     - Nie bo przytyjesz i miotła cię nie uniesie - odparła Arthemis.
     - Nie dbam o to. To ciastko wszystko mi wynagrodzi...
     - Zrobię partię tylko dla ciebie... - obiecała Arthemis.
     - No, dobra - burknęła Lily. - To nie sprawiedliwe, że James może zjeść więcej. Zawsze kradnie najlepsze słodycze...
     - Spokojnie. Zaczarowałam paczkę tak, żeby nie mógł wyciągnąć więcej niż dwóch dziennie.
     - Złamie to zaklęcie jak tylko ugryzie pierwszy kęs - prychnął Albus.
     - Musiałby dorwać strażnika tajemnicy...
     - Rzuciłaś zaklęcie Fideliusa na paczkę ciastek? - zapytał z niedowierzaniem Albus.
     - Tak, żeby były widoczne tylko dwa dziennie... - pokiwała głową Arthemis. - Byłoby mu niedobrze gdyby zjadł więcej... - dodała z troską, wstając.
     - A kto jest przepraszam tym strażnikiem?
     - Malfoy - rzuciła przez ramie, odchodząc w stronę sali wejściowej.
     W Wielkiej Sali rozległ się gromki śmiech Albusa.


Arthemis zarzuciła jesienną kurtkę, idąc do Hogsmead. Miała jeszcze chwilę. Umówili się zaraz po śniadaniu, ale nie mogła się doczekać, więc wyszła wcześniej. Rose i Lily nie proponowały, że z nią pójdą, zostawiając jej cały dzień dla Jamesa.
     Arthemis nie cierpiała każdego listu, który wysłał, ale oczywiście nie winiła za to Jamesa. Opisywał jej każdy swój dzień z najdrobniejszymi szczegółami. To nie jego wina, że była zazdrosna. Gdyby miał coś do ukrycia i przed nią zatajał to dopiero by nią wstrząsnęło. Cóż... nie mogła jednak też powiedzieć, że w ogóle go nie winiła...
     Dzisiaj to nie miało jednak znaczenia. Jego listy to jej problem. A dzisiaj nie będzie żadnych listów. Tylko on. A on... nigdy by jej nie skrzywdził...
     Prawda?
     Arthemis zamarła widząc z daleka wejście do Zonka.
     Prawda?
     Antonette śmiejąc się i piszcząc sterowała małym zdalnym zawodnikiem quiddticha, a James trzymając ręce na jej dłoniach z pilotem pokazywał jej jak to zrobić.
     Arthemis przez dwie sekundy myślała o tym, żeby zawrócić na pięcie i udawać, że nic nie widziała. Ale przecież ona nigdy nie cofała się przed zagrożeniem, prawda?
     Ścisnęła mocniej paczkę z koszulkami Jamesa i słodyczami dla niego, czując się głupio z powodu radości, jaką sprawiło jej przygotowanie tego wszystkiego.
     Nette zachwiała się tak, że musiała się przez chwilę oprzeć na Jamesie. Odskoczyła od niego zarumieniona i onieśmielona.
     Wysokie buty, rozkloszowana spódniczka i krótka kurteczka, a na włosach zawadiacki beret. Wszystko w niej błyszczało i przyciągało wzrok.
     Arthemis spojrzała na swoje wyjątkowo krótkie paznokcie, adidasy i jeansy i była na siebie wściekła, że związała włosy, zamiast je rozpuścić. A po chwili była na siebie wściekła, że pozwoliła postawić się w sytuacji, w której zaczęło jej zależeć na takich szczegółach.
     Stała tak przez chwilę, patrząc na nich i zbierając się w sobie, żeby podejść. Och... bardzo mocno się teraz nienawidziła.
     W końcu jednak James podniósł wzrok, jakby wyczuł, że ktoś go obserwuje. Nie patrząc oddał Antonette pilota i nie zwrócił uwagi, że coś mu odpowiedziała.
     Co było z nim nie tak, że pociągał go ten mroczny wyraz twarzy? Przyciągała go jak magnez. Poszedł w jej kierunku, pomimo tego, że nie drgnęła.
     Uśmiechnął się nachylił do niej, ale lekko odwróciła głowę, szepcząc:
     - Jesteśmy na środku ulicy...
     Zachichotał, przytykając nos do jej szyi.
     - O słodka niewinności...
     Widział, że zagryza od środka wargę, jakby starając się nie uśmiechnąć.
     - Cześć! - usłyszał radosne powitanie Antonette, która rzuciła się obściskiwać Arthemis.
     - Cześć - odpowiedziała Arthemis, pozwalając się ucałować Antonette w oba policzki.
     - James zabrał mnie na zakupy...
     No tak, bo w Londynie nie ma sklepów, prychnęła w głowie Arthemis.
     - To miło z jego strony, prawda? - dodała.
     - Daj spokój. I tak przecież zamierzałem tu przyjechać - zbagatelizował James.
     - Może zobaczymy jeszcze kilka sklepów, a potem pójdziemy na herbatę? - zaproponowała Antonette.
     - Jasne - odpowiedział jej James. - Możemy iść wzdłuż ulicy aż dojdziemy do Trzech Mioteł. A potem przejdziemy się do Wrzeszczącej Chaty i jak będziemy wracać to wejdziemy na kremowe piwo.
     Antonette wchodziła do sklepów i wychodziła z każdego z paczką. Arthemis i James na początku jej towarzyszyli, ale po trzecim zmienili zdanie i czekali na zewnątrz.
     - Przyzwyczaisz się - powiedział jej wtedy James. - Jeżeli chodzi o zakupy Antonette ma niespożytą energię... I jaki jest ten nowy nauczyciel?
     - Pseudonim Doc doskonale do niego pasuje... - Arthemis opisała pierwszy tydzień nowego mugoloznawcy  w szkole, gdy dołączyła do nich Antonette.
     Przy Miodowym Królestwie Antonette co chwilę wychodziła na zewnątrz pytając Jamesa o opinie, co kupić, tak, że chcąc nie chcąc w końcu cała trójka weszła do sklepu.
     Nawet energia Antonette zaczęła się wyczerpywać. Arthemis niosła swoją paczkę, zastanawiając się, jak z taką gracją wmanewrować faceta w noszenie setki toreb i torebek, pomimo tego, że nic nie jest dla niego. Jamesowi jednak widocznie to nie przeszkadzało... Ale jej zaczynało przeszkadzać, że jemu nie przeszkadza.
     Arthemis doszła jednak do wniosku, że obecność Jamesa wynagradza jej obecność Antonette. Gawędzili trochę o ich szkoleniu, trochę o jej szkole. Opowiadali jej o oryginalnych personach, które mieli w grupie i o szkoleniowcach, których Antonette opisała jako "nienormalnych", a James powiedział tylko, że "twój ojciec mógłby ich czegoś nauczyć".
     Wracali z Wrzeszczącej Chaty, gdy James powiedział:
     - To miejsce, o którym pisałaś ostatnio. Sprawdziłam, jak się tam dostać i jak kupić bilety. Nie jest to trudniejsze niż kupienie biletów do kina, ale trzeba znać terminy. Możemy się wybrać na ferie...
     - Serio? - Arthemis rozbłysły oczy. - A gdzie musimy jechać?
     - Możemy wybrać Londyn, Dublin lub Edinburgh, albo jakiekolwiek większe miasto w Europie. Może Sankt Petersburg?
     - Możemy jechać do Rosji?! Naprawdę możemy James? - zapytała podekscytowana.
     - Jak chcesz możemy nawet jechać do Kanady... - uśmiechnął się szeroko, widząc ją tak podekscytowaną.
     Antonette przez chwilę na nich popatrzyła, a potem rzuciła z ciekawością:
     - Kolejna mugolska rozrywka?
     Arthemis spojrzała na nią, czując nagle wewnętrzny niepokój.
     - To niesamowite, jak wpadłaś na to, żeby odwiedzić te wszystkie mugolskie atrakcje... - Niepokój się powiększył. - Umierałam z zazdrości, jak oglądałam zdjęcia! Tak długo marudziłam, aż James mnie tam zabrał...
     TRZASK!
     Torebka w jej ręku upadła na ziemię.
     NIE, NIE, NIE!
     Arthemis siłą zmusiła się, żeby przełknąć ślinę, gdy schylała się po torebkę.
     - Golden Eye! Widziałaś Londyn nocą?...
     NIE! To były nasze miejsca!
     - ... Na samym szczycie myślałam, że umrę ze strachu
     To były MOJE miejsca!
     - .... i James musiał mnie uspokajać, ale było warto...      W kinie było zbyt głośno i sądzę, że bardziej podobałby mi się jakaś komedia, niż film akcji, bo chyba tak się to nazywało...
     - Coś się stało? - zapytał cicho James, widząc jej rozkojarzenie.
     TY IDIOTO!! - wrzasnęła w myślach, jednocześnie kręcąc głową.
     Nadal paplając Antonette weszła do Trzech Mioteł a za nią James.
     Arthemis patrzyła, jak siadają przy stoliku na przeciwko siebie i wzięła głęboki oddech.
       - Nie bądź idiotką... nie masz wyłączności na mugolskie atrakcje... Nie masz wyłączności na nic... - powiedziała sobie cicho. - Ale powinna mieć wyłączność na niego, prawda? - podpowiedział głos w jej głowie.
     Arthemis potrząsnęła głową i stwierdziła, że nie popełni po raz setny tego samego błędu i nie będzie się w milczeniu zadręczać, bo zapewne jak zwykle jest to tylko jakieś nieporozumienie. Tak, jak wtedy z Flinetem podszywającym się pod Jamesa, albo Forsythem mieszającym mu w głowie... Albo Lucasem... Za każdym razem wyciągali błędne wnioski, więc nie wyciągnie ich tym razem. Weszła do kawiarni.
     - ... nie wiem, czy widok jest bardziej imponujący na nocny Londyn, czy na nocny Manachester.
     Arthemis poczuła kłucie w piersi. Poczuła jak ogarnia ją lodowaty spokój, gdy spojrzała na Jamesa z pytaniem w oczach.
     Nic dla ciebie to nie znaczyło?
                Może nie o to chodziło? Może po prostu James widział to inaczej i nie zauważał jej uczuć. Może nie wiedział, że to było coś wyjątkowego...
            Arthemis przeprosiła Antonnette i wyciągnęła Jamesa na zewnętrz.
            - Co się stało? - zapytał poważnie zmartwiony, widząc jej wyraz twarzy.
            - Dlaczego ją tu przywiozłeś?
            James zamrugał zdziwiony.
            - Hę?
            - Nie patrz tak na mnie. Zachowujecie się, jakbyście byli w wyjątkowo dobrych stosunkach.
            - Nette jest bardzo otwarta i lubi mieć kontakt fizyczny z ludźmi, co w tym złego? Jestem tu jedyną osobą, którą zna. O co ci chodzi?
            - Jesteś jedyną osobą w waszej grupie? Nikt inny nie może pokazać jej Anglii?
            - Chciała przyjechać do Hogsmead zrobić zakupy, a że wybierałem sie w tą stronę to przyjechała ze mną. Od kiedy zrobiłaś się taka złośliwa?
            Arthemis otworzyła usta ze zdziwienia.
            - Nie jestem złośliwa. Mówię ci tylko, że martwi mnie jej stosunek do ciebie i twój do niej. Wolałbyś, żebym po kryjomu się tym gryzła i tworzyła coraz bardziej kolorowe scenariusze?
            - Przestań panikować Arthemis. Przecież nic się nie dzieję. To tylko koleżanka z pracy. Nigdy nie byłaś zazdrosna, więc teraz nie zaczynaj, bo serio nie ma o co! Jest nowa, jest moją partnerką na szkoleniu, i jest całkowicie zagubiona w nowym miejscu. Gdybyś ty wyjechała też chciałbym, żeby ktoś się tobą zajął. Więc mogłabyś przestać robić afery z niczego? Nic przecież się nie stało. Nie zrobiłem nic złego.
            - Nie robię afery James. Nie wydaje ci się, że jest trochę zbyt blisko ciebie? - zapytała prosto z mostu. - Pytam się tylko, czy masz świadomość tego, że ta dziewczyna może coś do ciebie czuć i twoje zachowanie może traktować inaczej niż ty je odbierasz. Jesteś pewien, że jest tylko koleżanką?
            - Jestem pewien. Chce kupić pamiątki, więc pokażemy jej kilka sklepów, wypijemy coś w Trzech Miotłach i wszystko. Twoje zachowanie i podejrzenia są irytujące. Mogłabyś mieć trochę zaufania do mnie!
            Spojrzała na niego zimno.
            - Gdybym ci nie ufała, już dawno by mnie tu nie było - odparła. - To miał być mój dzień - powiedziała cicho, pozwalając sobie na chwilę żalu. - A ty ją tu przywiozłeś...
            James spojrzał na nią zdziwiony nagłą zmianą jej tonu.
            Arthemis zmęczona przeczesała włosy palcami i westchnęła.
            - Dobrze. Idę po torbę i wracam do zamku...
            - Co? Już? Dlatego, że jesteś zła zmarnujesz nam cały dzień?
            - Nie jestem zła - mruknęła cicho.  - Po prostu chciałeś jej pokazać różne rzeczy, więc jej pokaż.
            Była wkurwiona, zmartwiona, smutna, ale jej uczuć na pewno nie można było sprowadzić do tego trywialnego uczucia jakim jest złość.
            - Jesteś zła - powiedział. - Dlaczego każesz mi wybierać?
            Arthemis uniosła brew.
            - Jeżeli sądzisz, że masz jakiś wybór to o czym my tu w ogóle rozmawiamy? - powiedziała cicho z niedowierzaniem pobrzmiewającym w głosie.
            - Myślałem, że przy okazji pokażemy jej Hogsmead razem.
            - Nie lubię się czuć niepotrzebna - odparła Arthemis, odwracając się w kierunku ulicy prowadzącej do zamku. - I w ogóle nie podoba mi się uczucie, że "przy okazji" to spotkałeś się ze mną.
            - No, jasne! Obraź się! Fajnie.
            Arthemis weszła do kawiarni a za nią wkurzony James. Antonette właśnie nieporadnie wycierała stół.
            - Przepraszam Arthemis. Wylałam herbatę i chyba trochę wleciało do twojej torby.
            - To nic - odpowiedziała łagodnie Arthemis, zaglądając do środka. - James może wyprać je po raz drugi... Ciastka się zniszczyły, ale... to nic... - powtórzyła spokojnie, oddając torbę Jamesowi.
            - Arthemis... - zaczął James.
            - Do widzenia Antonette. Na razie, James. Spotkamy się pewnie na święta... - pomachała im.
            - ... uciekasz - zarzucił jej szeptem, gdy koło niego przechodziła.
            - Tak, tym razem tak - mruknęła do siebie, wkładając ręce głęboko w kieszenie jeansów, aby ukryć ich drżenie.


James wkurzony usiadł przy stole. Nette uśmiechnęła się do niego.
            - Coś się stało z Arthemis?
            - Musiała wrócić do zamku - odparł grobowym głosem, rozpierając się na krześle.
            - Ale chyba nie przeze mnie? - zapytała przejętym głosem Nette.
            - Nie - mruknął odruchowo, nadal przeklinając w myślach. Poczuł delikatne palce na zaciśniętej pięści.
            Wyswobodził dłoń, udając, że musi sięgnąć po coś do torby. Wyjął małą paczuszkę z bilecikiem:
                                                                       James,
nie wolno ci ich jeść za dużo na raz, bo się rozchorujesz.
Dziennie dwa. Są odliczone do świąt Bożego Narodzenia.
Przywiozę ci wtedy następną paczkę.
                                                                                                                                                                                 Arthemis
            Żadnych całusków, ani górnolotnych słów, ale było wszystko. Słodycz, troska, obietnica. Ciastka rozmokły mu w dłoni, nasączone gorącą herbatą.
            - Przepraszam za koszulki... - powiedziała Nette nerwowo, gdy udało mu się uratować  kawałek chrupkiego ciastka.
            - Będzie dobrze - powiedziała dziewczyna spokojnie. - Może jeszcze wypijemy herbatę? Wiatr na zewnątrz jest chłodny.
            James włożył do ust ciastko. Cudowna słodycz miała gorzki smak...


Arthemis idąc w stronę zamku postanowiła, że musi wytłumaczyć Jamesowi wszystko spokojnie, jak tylko uspokoi myśli i burzę, która w niej szalała. Mogłaby urwać się na jakiś weekend do Londynu, prawda? Nikt by nie zauważył...
             Owszem była na niego wściekła, ale miała wrażenie, że on po prostu nie rozumie o co jej chodzi. Może jak wszystko mu wytłumaczy on spojrzy na sytuację z jej perspektywy, albo wytłumaczy jej swoją własną.
            Nie pozwoliła sobie się odwrócić ani na sekundę, chociaż oczywiście nie umiała zabić w sobie tej nadziei, że jednak James za nią pobiegnie. W miarę pokonywania głównej ulicy miasteczka, zdała sobie sprawę, że to płonna nadzieja i szła coraz szybciej, nie patrząc przed siebie. Niemal staranowała przechodzącego przez ulicę mężczyznę i wylądowała obok niego na ziemi. Zerwała się na nogi.
            -           Przepraszam pana! Tak strasznie mi przykro, w ogóle Pana nie widziałam... - zaczęła się tłumaczyć, pomagając wstać potrąconemu. Był to naprawdę gruby facet o bielutkich, jak śnieg włosach.
            -           Spokojnie dziecino... bujanie w obłokach to przywilej młodzieży - powiedział spokojnym, dobrotliwym głosem dziadka. Stęknął, gdy pomogła mu wstać. - Jakbyś mogła mi podać laskę...
            Arthemis schyliła się po rzeźbioną, pozłacaną laskę, ale jej wzrok padł na sandały na nogach staruszka. Zamrugała kilka razy, jakby jej się przewidziało. Kto nosi sandały w październiku?
            Powoli podniosła się mierząc podejrzliwym wzrokiem ubranie mężczyzny. Poprawiła swoją pierwotną ocenę. Starzec wcale nie był gruby, wręcz przeciwnie był raczej szczupłym mężczyzną, który w młodości musiał być w dobrej formie. Jej błąd wynikł z faktu, że miał na sobie ze cztery warstwy ubrań i futro...
            Nie było przecież aż tak zimno! Wniosek z tego, że ten człowiek przybył z bardzo daleka...
            Nieznajomy cierpliwie czekał aż spojrzy w jego opaloną, pomarszczoną twarz o błękitnych, jak letnie niebo oczach, w których bystrość mieszała się z rozbawieniem.
            -           Mogę? To cenny prezent...
            -           Och, oczywiście! - Arthemis zreflektowała się, wyciągając w jego stroną laskę, gdy jej wzrok padł na inkrustowaną ozdobę. Poderwała wzrok i oślepił ją szeroki, porozumiewawczy uśmiech człowieka.
            -           Chyba mamy wspólnego znajomego, nieprawdaż panno North? Cóż za przypadek, że trafiam akurat na ciebie...
            -           Nie znam pana - odparła natychmiast.
            Stuknął ją laską w czoło, jak dziadek karcący dziecko.
            -           Po jednym opisie nietrudno cię rozpoznać. Mój przyjaciel powiedział "Jak zaczepi cię brunetka o szafirowych oczach i nie będziesz się mógł jej pozbyć - to ona...".
            Arthemis zmarszczyła czoło, słysząc ten opis.
            -           Jeżeli nie masz zamiaru zaprowadzić mnie do zamku, to może chociaż gdzieś gdzie jest ciepło? Stopy mi zaraz zamarzną...
            -           W Szkocji nie nosi się sandałów w październiku - pouczyła go, jakby miała do czynienia z dzieckiem.
            -           Zapewne masz rację...
            Arthemis wzięła od niego torbę. Nie miała zamiaru kłócić się z kolejnym kluczem, szczególnie jeżeli nosił laskę z sygnaturą bibliotekarza...
            -           Zamek w tę stronę - powiedziała wskazując mu drogę. - To wszystkie Pana rzeczy? - zapytała, zdziwiona niewielką torbą.
            -           Nie wiedziałem co mam zabrać... W Aleksandrii nie potrzeba jest zimowych ciuchów.
            -           W Aleksandrii? - Arthemis pokiwała głową. Któż inny tak dobrze nadawałby się to nauczania starożytnych run, jeżeli nie ktoś z kraju faraonów. - Musi być pan ekspertem w czytaniu run... Zna pan wszystkie rodzaje, czy tylko te egipskie?
            -           Orientuje się we wszystkich po trochu, aby móc przeczytać najbardziej potrzebne mi rzeczy...
            Arthemis przystanęła.
            -           Nie jest pan ekspertem?
            -           Jestem. Od Historii Świata Magii. Nie ma nic bardziej interesującego niż nauka o tym, jak rozwijała się nasza cywilizacja...
            -           Ale... my mamy nauczyciela od Historii Magii - powiedziała Arthemis, myśląc o duchu profesora Binnsa.
            -           Zdaję sobie z tego sprawę... Ale chyba mój stary przyjaciel dał mi coś, co pomoże mi uwolnić jego zbłąkaną duszę - uśmiechnął się do Arthemis. - Znamy się z Ru już dość długo...
            Arthemis westchnęła ciężko. Jeżeli zmiany będą następować w takim tempie to w ciągu miesiąca wymieni się cała kadra Hogwartu... Byle tylko Ministerstwo Magii się tym nie zainteresowało...
            Westchnęła ponownie.
            Dyrektor nie będzie zadowolony...


Rzeczywiście nie był.
            Arthemis miała wielką nadzieję, że w ciągu najbliższego tygodnia nie będzie musiała pojawić się z kolejnym nowym nabytkiem w gabinecie dyrektora.
            Co prawda obyło się to bez tłumaczenia i wprowadzenia, jak w przypadku Ikariusa, czy Doktora, bo zdawało sie, że nowy nauczyciel wiedział chyba więcej niż oni sami. Cóż, zapewne po drodze wstąpił na herbatę do swojego "starego przyjaciela"...
            Ptolemeusz Norman Davis po rozgrzaniu zziębniętych stóp (okazało się, że w jego torbie nie ma żadnych innych butów, ani chociaż skarpet) i wypiciu herbaty z dyrektorem poprosił, aby go zaprowadzić do sali historii magii. Po drodze trzy razy zapytał, czy można rzucić zaklęcie rozgrzewające na ściany, aż w końcu profesor Deveraux obiecał, że zabierze go jutro na zakupy, żeby wyposażył się w zimowe ubrania.
            Biała długa szata, którą nosił nie mogła mu zapewnić nawet minimum potrzebnego ciepła... a Arthemis mogła się założyć, że nie ma w tej torbie nic innego.
            Miał pecha, że sala historii magii była największa i najzimniejsza w całym Hogwarcie.
            -           Witaj Barnaby - rzucił na wstępie, gdy zobaczył unoszącego się za biurkiem ducha, który mruczał coś pod nosem. - Przyniosłem ci to, czego szukałeś przez cały czas... - Profesor Davis wyciągnął z torby wielką ciężką skórzaną księgę napisaną pokrętnym pismem. - To jedyna księga, która zawiera wspomnienia i prawdę, której szukałeś przez tyle lat.
            - Kim jesteś? - zapytał zrzędliwie duch.
            - Kolegą po fachu. Czasami prawda, której szukamy jest ukryta naprawdę głęboko i nie daje nam spokoju nawet po śmierci, prawda? Szukałeś jednej informacji. Jednej, która była ci potrzebna, żeby zrozumieć, dlaczego historia potoczyła się tak a nie inaczej... Ta informacja jest tutaj... - postukał okładkę książki.
            Duch podejrzliwie spojrzał na książkę. Zawiało i otworzyła się w środku.
            - Strona 513 powinna cię zainteresować - podpowiedział Ptolemeusz.
            Binns przerzucił następne kartki, aż dotarł do odpowiedniego rozdziału. Jego oczy powiększały się w miarę, jak czytał kolejne akapity.
            - Były tylko dwie osoby, który wiedziały o tym, co naprawdę się wydarzyło w 1419 roku: zdrajca i jego słuchacz.
            - W 1419? W czasach Wielkich Powstań Goblinów? - upewnił się dyrektor.
            - W 1419 roku doszło do kulminacji prawie 50 lat buntów i rewolucji. Na czele goblinów stanął Wulfryk Zgryźliwy był naprawdę przebiegły i zdawał sobie sprawę, gdzie w rzeczywistości tkwi słabość czarodziejów - w chciwości. Dzięki jednemu jego podstępowi złoto czarodziejów mogło się zamienić w kupkę nic nie wartego metalu. Oczywiście doprowadziłoby to do krwawej zemsty, ale jednocześnie zmusiło ich do układania się z goblinami na ich warunkach. Przygotowując akcję  podzielił się czarem i planem tylko z najbliższą i najbardziej zaufaną rodziną, a miał siedmioro dzieci i trzy żony... Plan był genialny. Nie musiał się nawet do końca powieść... wystarczyłoby, żeby wprowadził chaos... I wtedy ktoś ich zdradził...
            Czarodzieje rzucili na własne złoto krwawą klątwę. Każdy kto nie był prawowitym właścicielem ginął okrutną śmiercią po dotknięciu kruszcu. Złoto rozpuszczało się i gorące, jak w kuźni oblepiało złodzieja, nie przejmując się jego wrzaskiem, wlewając się do gardła by zastygnąć zmieniając żywą istotę w lodowatą złotą statuę...
            - W banku Gringotta stoją figury uciekające złotem, pełne przepychu i przerażające. Wszyscy myślą, że mają być przestrogą, bo ukazują grymasy okrutnego bólu na twarzy złodziei. Ale to nieprawda... to kara, która ma przypominać czarodziejom, co zrobili... - powiedział cicho Binns. - Przez tyle lat szukałem zdrajcy... prześwietliłem całą jego gwardię i rodzinę i nic nie znalazłem, albo nie chciałem znaleźć - pokręciła głową. - Czy wiecie jak wyglądałby nasz świat, gdyby wtedy im sie powiodło? Czy ta zdrada zapobiegła kolejnym wojnom? Czy zapędziła gobliny w ciemność, gdzie służą jako niższy gatunek? Kto by pomyślał, że to będzie ona? - pokręcił z niedowierzaniem głową.
            - Każda odpowiedź, której szukasz, czeka tam dokąd się wybierasz - zachęcił go Ptolemeusz.
            - Dokąd się wybieram? - zdziwił się Binns.
            - Wierzę, że nawet ona potrzebuje kogoś z kim będzie mogła porozmawiać o swojej decyzji.
            - Tak, chyba tak... - westchnął Binns.
            Arthemis wciągnęła głęboko powietrze, gdy stopy ducha zaczęły zamieniać się w srebrzysty kurz i unosić do sufitu. Zerknęła na stronicę książki.
           
            Nie wiem... Do tej pory nie wiem, czy moja decyzja była słuszna. Wybacz mi Ojcze, ale nie wierzyłam w to, że możemy rządzić światem. To nie jest nasz świat...
            Przyłożyłam rękę do śmierci całej swojej rodziny, ale wierzę, że uratowałam setki innych. Wierzę, bo gdy przestanę... zabije mnie to. INGEBORG, 1420.

            - Była najmłodsza z nich wszystkich. Najmniejsza i najbardziej kochana. Wulfryk zawsze trzymał ją przy sobie w przeciwieństwie do wszystkich innych swoich dzieci. Była jego skarbem, jego krwią - powiedział Ptolemeusz, widząc wzrok Arthemis.
            - I to ona go zdradziła...
            - Przerażał ją jego fanatyzm. Przerażał rozlew krwi, którego była świadkiem we dnie i w nocy. Zabiła się wkrótce po przekazaniu całej prawdy kronikarzowi...
            - Binns szukał cały czas tej jednej informacji? - zapytał Deveraux.
            - Owszem. Zmarł pewnego dnia i nigdy nie pogodził się z tym, że jej nie odnalazł - powiedział Ptolemeusz. - Szukał niebezpiecznej informacji. Nie bez powodu została ona ukryta... Gobliny to nadal rasa, której się nie ufa, co więcej nie ufają sobie nawzajem. Taka wiadomość nawet po tylu latach mogła by zaognić konflikty wśród klanów - wyjaśnił. - Lepiej, aby ta książka nie ujrzała światła dziennego nigdy więcej - machnął ręką, a księga zniknęła. - A was do końca waszych dni... proszę dyskrecję. Nic dobrego nie przyniesie nam wyciąganie historii, które sprawiają ból i niczego nie uczą... - podniósł wzrok na resztę złotego pyłu, który rozpłyną się w powietrzu, jak gdyby nigdy go nie było.
            Rozeszli się bez słowa, w milczeniu. Arthemis nawet nie czekała na profesora Luciana. Przygnębienie rozwiane przez niespodziewanego przybysza, wróciło ze zdwojoną mocą.
            Jedna istota mogła wszystko zniszczyć. Jedna istota mogła wszystko ocalić.
            Nic nigdy nie jest czarno-białe... Jest tyle odcieni szarości, że można się utopić...
            Zamknęła się w dormitorium i rzuciła na łóżko.
            Osiem kluczy trafiło do zamku: Alexander, Lucian, Bennett, Caprifolia, Charlie, Wright, Freud i teraz Davis... Dziewiąty miał się zjawić wkrótce... Czemu działo się to tak szybko?! Nie powinno się tak dziać. Powinno to trwać lata, a zamiast tego pan Ru przysyłał kolejnego nauczyciela, który osobiście pozbywał się poprzednika. Co to oznaczało? Czemu to wszystko przyśpieszyło?
            - Arthemis? Arthemis!
            Arthemis wyrwał nagle z letargu głos Rose. Spojrzała na nią nieprzytomnie.
            - Chyba przysnęłam... Która godzina?
            - Przed szóstą. Wcześnie wróciłaś - Rose przysiadła na jej łóżku.
            - Ty też - odparła wymijająco, przeklinając w duchu Rose za to, ze wywlekała temat, który dało jej się zepchnąć na granice świadomości.
            - Wróciłam, bo zobaczyłam Jamesa w towarzystwie tej lafiryndy, a ciebie nigdzie nie było... - rzuciła prosto z mostu.
            - Pojawił się kolejny klucz - rzuciła Arthemis.
            - Co?! Znowu?! - Rose potrząsnęła głową. - Nie zmieniaj tematu! Co on sobie wyobraża i czemu zostawiłaś ich samych!?
            Arthemis wysiliła się na wzruszenie ramionami, które wyglądało naprawdę żałośnie.
            - Ona jest tylko miłą koleżanką, a ja jestem złą, zazdrosną dziewczyną...
            Rose zamrugała z niedowierzaniem.
            - No, więc które z was jest większym idiotą?
            - Dla spokoju mojego własnego umysłu, uznajmy tym razem... - Arthemis zerknęła na Rose bezbrzeżnie smutnymi oczami - że ja...
            - Na miłość boską! Wstrząśnij nim, wrzaśnij, tupnij nogą! To imbecyl, który nie przyzna się do błędu, chyba, że wskażesz mu go palcami! Zrób coś do cholery...
            - Łatwo powiedzieć, prawda? - rzuciła cicho Arthemis, patrząc na Rose sugestywnie.
            Rose przypomniała sobie, jak długo Arthemis namawiała ją, żeby zrobiła cokolwiek w sprawie Scorpiusa, zamiast coraz bardziej się pogrążać. Westchnął głęboko i padła na materac obok Arthemis.
            - Gadanie zawsze jest najprostsze - pożaliła się.
            - Do bani, nie?
            - Do bani - przyznała.
            Godzinę później Lily znalazła je śmiejące się na łóżko, co było wystarczająco niepokojące, a stało się niedorzeczne, gdy zobaczyła, że opróżniły prawie połowę butelki pitnego miodu.
            - Co opijacie? - zapytała ostrożnie, nie wiedząc, czy się uśmiechać, czy zaciskać zęby.
            - Nową przyjaciółkę Jamesa - odparła Rose i czkęła.
            - Nieprawda... pijemy za moją zimną krew i opanowanie - zaprzeczyła Arthemis, dolewając sobie złocistego płynu do szklanki.
            Rose pokiwała ochoczo głową, patrząc jednak wyjątkowo trzeźwo, jak Arthemis wychyla alkohol.
            - Ale w sumie dlaczego musisz być opanowana? Nie powinnaś sprawić, żeby miękły jej kolana na twój widok?
            - To nie jej powinny mięknąć kolana - zaśmiała się Lily.
            - Właśnie - Arthemis uniosła szklankę w stronę Lily, ale zanim się napiła spojrzała w szklankę, jakby szukała tam odpowiedzi.
            - Uważam, że powinnaś dać jej popalić - upierała się Rose.
            - I co jeszcze? - wzburzyła się Arthemis, niezgrabnie podnosząc się z łóżka. Stanęła na nogach, zachwiała się i usiadła na podłodze. Rose usłużenie podała jej pełną szklankę. - Gdybym mogła ją wyzwać na pojedynek i tak załatwić tę sprawę to byłoby po wszystkim w momencie, gdy ją zobaczyłam - burknęła, popijając. - I-I I w ogóle, jak sobie to wyobrażacie? - żachnęła się. - Nakrzyczę na nią, zagrożę jej i co? Zrobię z niej ofiarę? Już widzę te jej zaszokowane i załzawione oczy, chociaż przecież nie zrobiła nic złego...
            - Z fankami Jamesa zrobiłaś porządek - zauważyła Lily.
            - Zrobiły coś złego. Zrobiły widoczną rzecz, która mogła mu zagrozić... I wszyscy o tym wiedzieli... A poza tym... tamto było wbrew jego woli - dodała i popiła, ale przed drugim łykiem Lily wyjęła jej szklankę z dłoni.
            - Chyba już masz dosyć - zauważyła, gdy Arthemis położyła się na zimnej zamkowej podłodze i zamknęła oczy. - Wiem, że jest kretynem. Zawsze to wiedziałam, ale nikt mnie nie słucha... Jeżeli nie możesz ruszyć jej, bo jak twierdzisz: wyjdziesz na tą złą, to czemu nie potrząśniesz nim?
            - Próbowałam. Ale... nie zrozumiał, o co mi chodzi... Nigdy nie sądziłam, że zarzuci mi złośliwość i histerię... z takim podtekstem. Wiem, że jestem złośliwa, ale nie małostkowa.
            - Powiedział coś takiego, a ty po prostu odwróciłaś się i odeszłaś? - zapytała z niedowierzaniem Rose, przechylając się przez krawędź łóżka, żeby spojrzeć na leżącą Arthemis.
            - On widzi w niej jedną z was... siostrę, kuzynkę... Wiem to, ale to nie takie proste i nadal nie wierzę... - mamrotała cicho Arthemis. - Nie wierzę, że mógłby... - jej oczy się zamknęły i odpłynęła.
            Normalnie radosne i przyjazne rysy twarzy Lily stwardniały i wyostrzyły.
            - Czemu ją upiłaś? - zapytała.
            - Bo nie chciała nic powiedzieć, a ją to dręczy - mruknęła Rose, schodząc z łóżka. Zachwiała się i spojrzała z obrzydzeniem na butelkę. - Okropnie to mocne. Nic dziwnego, że padła...
            - Mało śpi, biega co rano, denerwuje się, sądzę, że w innym wypadku zauważyłaby, że pijesz jedną setną tego, co ona - mruknęła Lily i wylewitowała Arthemis w powietrze, żeby położyć ją na łóżku.
            - Musiałabyś ją zobaczyć, jak wróciła z Hogsmead, albo tą wiedźmę Antonette...
            - Bardziej mnie interesuje mój durny starszy brat - powiedziała mrocznie Lily. - Gdyby nie to, że cholernie boję się Arthemis, skopałabym mu tyłek. Aczkolwiek nie omieszkam potraktować go należycie, jak tylko go spotkam... Co innego ta dziewczyna - dodała z namysłem.
            -           Nie, Lily - Rose pokręciła głową, zakręcając butelkę. - Arthemis ma rację, cokolwiek byśmy zrobiły wyjdziemy na te złe.
            - Nie udawaj teraz świętej - prychnęła Lily. - Spiłaś ją do nieprzytomności...
            - W dobrej wierze! - broniła się Rose. - Ale to, co innego. Nie możemy się mieszać w sprawy Arthemis...
            - A jak ona się miesza w nasze to jest dobrze?
            - Z jednej strony masz rację, ale to, co mówi Arthemis sprawia, że nie mam zamiaru nic robić.
            - Niby, co?
            - Nie chodzi o nią. Chodzi tylko i wyłącznie o Jamesa. To on zachowuje się, jak baran, a ona za to płaci. Ale wiesz, że wchodzenie między nich doprowadzi do wojny domowej... Chcesz się znaleźć w sytuacji, w której będziesz musiała wybierać? Albo unikać sytuacji, w której się spotkają?
            - Więc nie zrobimy nic, bo tak jest łatwiej? - zapytała z niedowierzaniem Lily, czochrając włosy.
            - Nie zrobicie nic, bo nie ma nic do robienia - powiedziała spokojnie, zadziwiająco trzeźwym i mrocznym głosem Arthemis.
            Spojrzały na nią przerażone. Patrzyła na nich uważnie, ale już po chwili jej powieki opadły i odetchnęła głęboko.
            - Śniło jej się to? - zapytała cicho Lily.
            - Może to letarg? Miejmy nadzieję, że rano nie będzie nic pamiętać - odszepnęła Rose. Odwróciła się w stronę butelki i westchnęła: - Będę musiała kupić dla taty nową... W ogóle czym my się martwimy?! - zapytała niespodziewanie głośniej, odwracając się do Lily energicznie. - Mówimy o Arthemis i Jamesie! Prędzej uwierzę, że moi rodzice sie rozwiodą niż w to, że oni się rozstaną!
            Lily po namyślę jej przytaknęła, jednak w duchu i tak martwiło ją to wszystko. Uspokajanie się nic nie dawało, gdy widziałeś, że najsilniejsza osoba, jaką znasz załamuje się po trochu i cieniem samej siebie. Lily z reguły starała sie  być pozytywnie nastawiona do wszystkich, ale pomimo tego, że nigdy nie spotkała Antonette, nie cierpiała jej ze wszystkich sił.

            Położyła się do łóżka z nadzieją, że cała ta sytuacja wkrótce przejdzie w zapomnienie, a Arthemis nie będzie chciała ich wszystkich poćwiartować przez ból głowy.

1 komentarz:

  1. Nie sądziłam że można być aż tak ślepym i głupim jak teraz James, Nette doprowadza mnie do szału. Poznajemy coraz więcej strażników co chyba nie jest dobrym znakiem, coś się świeci

    OdpowiedzUsuń