czwartek, 1 lutego 2018

Pętla czasu (Rok VII, Rozdział 8)

Następnego dnia, niedziela 7:35

            - Wstawajcie! Obie!
            Rose otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą nadal ubraną we wczorajsze ciuchy Arthemis.
            - Już czas na śniadanie?
            - Ja ci dam śniadanie! Upiłaś mnie!
            - Wcale nie. Sama sobie dolewałaś... - mruknęła, zakrywając głowę poduszką.
            - Dziwne, że głowa ci nie pęka - ziewnęła Lily, czochrając włosy.
            - Moja głowa to nie twój problem - warknęła Arthemis.
            - Wiedziałam, że będziesz zionąć ogniem.
            - Hej, Arthemis, wczoraj wspominałaś coś o nowym kluczu - zauważyła Rose.
            - Serio? - zainteresowała się Lily. - Kto to? Ktoś od starożytnych run?
            - Na pewno - odparła Rose. - Tylko takiego nauczyciela nam brakuje...
            - Nie. Profesor Ptolemeusz Davis uczy historii magii - wyjaśniła Arthemis.
            - Ale przecież mamy Binnsa - zdziwiła się Rose. - Dyrektor go zwolnił? Co teraz będzie robił? Zostanie jednym z duchów Hogwartu?
            - Nie ma go.
            - Odszedł? Gdzie teraz będzie... egzystował?
            - Nigdzie. Nie ma go.
            Rose spojrzała na nią.
            - Chyba nie rozumiem. Duch nie może zniknąć, nie można go zabić... prawda?
            - Nie został zabity. Ale został oddalony. Dlaczego duchy są duchami?
            - Nie przechodzą na drugą stronę - włączyła się Lily.
            - Dlaczego? Boją się, albo mają coś, czego nie chcą zostawić. Binns miał coś, czego nie chciał się dowiedzieć i  nie mógł. Profesor Davis mu to dał i Binns po prostu odszedł.
            Przez chwilę w sali panowało milczenie, aż w końcu Lily zapytała:
            - Jak wygląda?
            - Jest stary. Kiedyś chyba był wysportowany, ma białe włosy, niebieskie oczy. I chodzi w sandałach...
            - Bujasz... Chcę go zobaczyć! - powiedziała Lily, zrywając się z łóżka.
            Arthemis uśmiechnęła się, gdy jej przyjaciółka zaczęła energicznie się ubierać. Gdy wybiegła do łazienki, spojrzała na Rose.
            Rose też niechętnie wstała.
            - Albus pewnie będzie zły, że już nie ma Historii Magii.
            - Nie martw się - powiedziała niespodziewanie Arthemis. - Cokolwiek wczoraj powiedziałam, nie martw się. Obojętnie, jak zamroczona byłam, naprawdę wierzę, że James nigdy by mnie nie zdradził.
            - Oczywiście, że nie - prychnęła Rose. - A teraz chodźmy już na to śniadanie...

Tego samego dnia, 14:30

Rose po drugiej stronie jeziora siedziała razem ze Scorpiusem. Było zimno, ale dobrze się bawili, urządzając sobie konkurs coraz bardziej wymyślnych zaklęć. Tu nikt nie mógł ich zaczepiać, patrzeć na nich, komentować. Tutaj Scorpius wydawał się być całkiem rozluźniony.
            - Widziałeś nowego profesora?
            - Oczywiście, że widziałem. Wytłumacz mi, czemu Czarownica zawsze znajdzie jakichś cudaków?
            - Czarownica?
            - Powiedz mi, czy to słowo nie pasuje do niej bardziej niż imię? - odpowiedział. - Na Merlina ten młody doktor dłużej przebywał z mugolami niż z czarodziejami. Aż zastanawiam się, czy by nie iść na jego zajęcia...
            - Twoi rodzice dostali by ataku histerii - zaśmiała się.
            - Pewnie tak... Myślałem o świętach - zaczął cicho.
            - Mamy dopiero koniec października. - zauważyła.
            - Nie wracam na święta do domu - powiedział w końcu, patrząc na nią intensywnie.
            Przez chwilę analizowała jego słowa, a potem szturchnęła jego ramię własnym i powiedziała z uśmiechem.
            - W takim razie, ja też nie zamierzam...

Tego samego dnia, 19:30

            Lily weszła do dormitorium, trzymając w ręku kopertę.
            - Victoire napisała, że chce się z nami spotkać w połowie listopada i że nie pozwoli nam się wykręcić, bo nas potrzebuje...
            - Do czego? - zapytała z niepokojem Rose.
            - Nie napisała. Ale mamy wziąć ze sobą Arthemis... - mruknęła, patrząc na mroczną postać w kącie pokoju.
            - Udam, że tego nie słyszałam - rzuciła Arthemis, czytając opasłą księgę do transmutacji.
            - Będzie fajnie. Na pewno dostaniemy nowe ciuchy - ucieszyła się Lily, wzruszając ramionami. - Będzie też Valentine, Dominique i Molly.
            - One coś kombinują - mruknęła do siebie Arthemis.
            - Na pewno, ale Victoire napisała, że jak nie będziesz chciała przyjść mamy ci przypomnieć, że to w jej sukience pojechałaś na bal do Chorwacji i poszłaś na randkę z Jamesem...
            - Sama mi je wepchnęła!
            - I że miała już urodziny, a ty nawet nie przysłałaś jej kartki...
            - No dobra! Zrozumiałam! Pójdę już na ten babski zlot - warknęła wracając do książki.
            Lily i Rose wymieniły rozbawione spojrzenia, osobiście nie mogąc się doczekać, co też wymyśliły znowu ich starsze kuzynki.


Dzień później, poniedziałek 7:15

Arthemis otworzyła drzwi do dormitorium, zdejmując nauszniki i rękawiczki, gdyż poranki były już mroźne, a nie chciała zachorować podczas porannego biegu.
            Lily właśnie wróciła z łazienki i ziewnęła potężnie.
            - Nadal trudno mi uwierzyć, że chce ci się tak wcześnie wstawać... Gdy wychodzisz biegać jest jeszcze ciemno.
            Arthemis wzruszyła ramionami i zdjęła kurtkę.
            - Rose jeszcze nie wstała? To do niej niepodobne...
            Lily zachichotała złośliwie i gwałtownie potrząsnęła materacem kuzynki. Gin wyprysnął z łóżka prychając na nią gwałtownie, ale nie tak gwałtownie, jak Rose, która niezadowolona wstawała z podłogi.
            - Co ty wyprawiasz?
            - Nie słyszałaś budzika?
            - Nigdy nie wstawiam budzika w niedzielę - mruknęła Rose, kładąc się do łóżka.
            - Jest poniedziałek - zaśmiała się Lily. - Niedługo zaczynają się zajęcia, więc może się pośpiesz?
            - No, dobra... już wstaję... Nie boli cię głową? - zapytała z troską Arthemis. - Wczoraj tyle wypiłaś...
            - To było przedwczoraj - poprawiła ją Arthemis. - Zachowujesz się, jakbyś przespała jeden dzień - dodała rozbawiona.
            - Może to efekt tego cholernego miodu - powiedziała, masując skronie. Muszę wziąć prysznic, chyba się spóźnię na pierwsze zajęcia. Na Historii Magii i tak Binns przynudza...
            Arthemis przyjrzała się jej zaniepokojona.
            - Mówiłam ci wczoraj, że Binnsa już nie ma - powiedziała. - Jest nowy nauczyciel...
            - Mówiłaś? To dziwne, ale nie pamiętam...
            - Może powinnaś iść do skrzydła szpitalnego? - powiedziała Lily. - Zachowujesz się, jakby ktoś ci wymazał wspomnienia.
            - W sumie czuję się dobrze, ale może zajrzę w wolnej chwili do pani Pomfrey.


Poniedziałek, 12:00

- Według pani Pomfrey nic mi nie jest i nie zostało na mnie użyte żadne zaklęcie - powiedziała Rose wzruszając ramionami, gdy zasiadali do obiadu.
            - Może to jakieś zaburzenie metabolizmu, albo snu? - rzucił Albus.
            Rose zjadła szybko i pośpieszyła na następne zajęcia. Gdy mijała Scorpiusa, szepnęła cicho.
            - Do zobaczenia o 14:00.


Jezioro, 14:10

Rose marzła czekając na Scorpiusa, który się spóźniał. Szczękała zębami i rozglądała się dookoła, obserwując małe fale na jeziorze. W końcu dotarł też Malfoy.
            - Coś się stało?
            - Nie, dlaczego? - zapytała Rose. - Przecież byliśmy tu umówieni...
            - To było wczoraj - powiedział, marszcząc czoło.
            - Było? - Rose potarła czoło. - Przepraszam... - westchnęła. - Jestem od rana trochę zdezorientowana.
            Scorpius patrzył na nią trochę niecierpliwie i z lekką irytacją, ale w końcu, przyciągnął jej głowę, pocałował w skroń i powiedział:
            - Skoro już tu jesteśmy, to równie dobrze możemy się przejść...

Dwa dni później, wtorek, 8:30

Arthemis i Lily siedziały przy śniadaniu, gdy weszła do Wielkiej Sali Rose. Nie budziły jej dzisiaj, gdyż uznały, że potrzebny jej sen. Stwierdziły nawet, że przetrwają nawet jej złość, że jest spóźniona, jeżeli przez to poczuje się lepiej.
            Ale Rose nie wydawała się być spanikowana. Ziewając, usiadła i zaczęła smarować tosty masłem.
            - Nie tknę więcej tego świństwa - mamrotała. - Mam wrażenie, że język przywarł mi do podniebienia...
            Arthemis spojrzała na nią zaniepokojona, nie wiedząc o co jej chodzi.
            - Dziwię się, że ty nie umierasz, po tym, co wypiłaś - dodała, a Lily wymieniła spojrzenie z Arthemis.
            Rose rozejrzała się po wielkiej sali i zmarszczyła czoło.
            - Kim jest ten człowiek? - zapytała nagle. - I dlaczego jest w sandałach?
            - Rose - zwróciła się do niej cicho Arthemis. - Jaki mamy dzisiaj dzień?
            - Niedzielę. A co? Jesteś zdezorientowana po wczorajszym?
            - Nie. Nie jestem. I nie ma dzisiaj niedzieli... Jest wtorek.
            - CO?!! SPAŁAM PRZEZ DWA DNI?! CZEMU MNIE NIE OBUDZIŁYŚCIE?!
            - Nie spałaś - powiedziała nerwowo Lily. - Naprawdę nie spałaś...
            - Wkręcacie mnie - roześmiała sie Rose. Spojrzała na Arthemis. - Wiem, że jesteś zła za to, że cię upiłam, ale naprawdę potrzebowałaś rozluźnienia...
            - Nie jestem zła Rose - powiedziała cicho Arthemis i podsunęła jej gazetę z właściwą datą.
            Rose zmarszczyła czoło.
            - Ale... jeżeli nie spałam... i wczoraj był poniedziałek... Nie rozumiem.
            Arthemis i Lily popatrzyły na siebie z niepokojem.
            -           My też nie - szepnęły w końcu cicho.


Albus zamieszał patyczkiem w wysokiej szklance i podał Rose, mówiąc:
     - Tylko do dna, bez oszukiwania...
     - Co tam zmieszałeś? - zapytał podejrzliwie Malfoy, oglądając i przekładając składniki na biurku profesor Bennett w klasie eliksirów.
     - Nie dotykaj! - fuknął na niego Albus. - To delikatne składniki... - dodał odbierając mu wiecheć ususzonych badyli niewiadomego pochodzenia. - To uniwersalne antidotum, ale przekonamy się dopiero jutro, czy zadziała. Jeżeli Rose będzie pamiętała dzisiejszy dzień to znaczy, że ktoś jej podał eliksir błędnikowy, a jeżeli nie to będziemy musieli wymyślić coś innego, bo nie ma większej ilości eliksirów, które mogłyby wywołać skutki zaniku pamięci. A jeżeli jesteś pewien, że to na pewno nie zaklęcie to możliwości kurczą się w zastraszającym tempie, prawda? - dodał z niepokojem.
     Malfoy z namysłem przytaknął i założył ręce na piersi, patrząc na Rose.
     - Próbuję sobie przypomnieć, co mogła robić, albo w jakiej znaleźć się sytuacji w sobotę, ale nic mi nie przychodzi do głowy...
     - Nam też nie. Z wyjątkiem tego cholernego miodu..
     - Sprawdzę go - powiedział Albus, wąchając złocisty trunek w butelce, - ale wątpię, że o to chodzi, bo Arthemis nic nie dolega.
     - Chyba, że ktoś w niej zakotwiczył "robaka" - mruknął do siebie Malfoy. Lily spojrzała na niego z odpowiednią dozą obrzydzenia. Uniósł protekcjonalnie brew. - Znaczy, że ktoś zakotwiczył w niej ziarno zaklęcia, które aktywuje się na przykład pod wpływem przykładowo: utraty świadomości...
     - Pani Pomfrey diagnozując ją wykryłaby to - nie zgodził się Albus.
     - Niekoniecznie...
     - Przestańcie mówić, jakby mnie tu nie było! - warknęła Rose. - Jutro się przekonamy, czy to miód, bądź czy antidotum zadziałało, a to co sie stało, będziemy się martwić później...

Środa, 6:45

- Budzimy ją? - zapytała z napięciem Lily.
     - Chyba lepiej będzie, jeżeli wcześniej się dowiemy, prawda?
     Stały nad łóżkiem Rose, obserwując jej spokojną uśpioną twarz. Bardzo chciały już się dowiedzieć, czy już jest ok.
     Arthemis z wahaniem potrząsnęła ramieniem Rose. Mruknęła coś, przekręciła się na drugą stronę i nakryła mocniej kołdrą.
     - Rose, wstawaj...
     - Arthemis, co się stało? - mruknęła. - Och! Arthemis - powiedział niespodziewanie, jakby coś zaskoczyło, usiadła prosto i patrzyła na przyjaciółkę niepewnie.
     Lily i Arthemis odetchnęły z ulgą.
     - Będziesz się mścić? - zapytała jednak Rose i ich niepokój powrócił ze zdwojoną siłą.
     - Rose, jaki jest dzisiaj dzień? - zapytała dla pewności Lily.
     - Niedziela - odparła z całkowitą pewnością.
     - Kur*a! - wymsknęło się Arthemis.
     - O co wam chodzi? Przecież wczoraj była sobota, nie pamiętacie?
     - Nie, Rose, niestety to ty nie pamiętasz - powiedziała Lily. - Dwóch ostatnich dni. Mamy środę.
     - Przespałam dwa dni!!? Czy wy zwariowałyście? Nie mogłyście mnie obudzić?!
     - Nie spałaś - Arthemis nawiedziło de ja vu.
     - Wkręcacie mnie - zaśmiała się Rose, kręcąc głową. Zaczęła ścielić łóżko. - Nie dam się tak łatwo nabrać...
     Lily podeszła do jej torby i wyjęła dwa zeszyty, otworzyła na ostatnich zapisanych kartkach.
     - To twoje pismo - powiedziała. - Wczoraj miałaś zajęcia z numerologii, prawda? One są tylko we wtorki.
     Rose wzięła zeszyt i zobaczyła notatki, których wcześniej tam nie było. To rzeczywiście było jej pismo, a u góry strony jak zwykle wykaligrowała datę. Potrząsnęła głową.
     Lily wręczyła jej zeszyt z obrony przed czarną magią, którą miała w poniedziałki. I znowu zapisała u góry datę.
     - Trzeci dzień z rzędu cofasz się do niedzieli - wyjaśniła jej Arthemis. - Nie wiemy, co się dzieje, bo nigdy nie pamiętasz nic z dni, które nastąpiły po sobocie. Pani Pomfrey cię zdiagnozowała i powiedziała, że jesteś zdrowa, Scorpius przeskanował cię na obecność zaklęć, a Albus dał ci oczyszczające antidotum, ale nadal jest tak samo. Jakbyś zatrzymała się na sobocie wieczorem...
     Rose krążyła wzrokiem od Lily i Arthemis i kręciła z niedowierzaniem głową.
     - Ale przecież to jest niemożliwe...
     - Musimy porozmawiać z profesorami - powiedziała Arthemis. - Na razie zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy sami...
     - Ale... nie wiem o co chodzi - wyjąkała Rose i usiadła ciężko na łóżku.
     - Wyciągniemy cię z tego - obiecała Arthemis.
     - Na razie zapisuj wszystko z datą i godzinami. Każdy szczegół - poradziła Lily, dając jej do ręki kartki i pióro.
     Rose posłusznie skinęła głową, ale spojrzała przerażonym wzrokiem na Arthemis.
     - Ale... nie okłamujecie mnie? - zająknęła się.
     - To byłby bardzo kiepski żart - powiedziała Lily, siadając obok niej, a Arthemis pokręciła głową.
     - Powiem profesorom - szepnęła i wyszła.
     - Co się ze mną dzieje? - zapytała wstrząśnięta Rose.


Arthemis udała się z samego rana do człowieka, którego w zamku (poza przyjaciółmi) darzyła największym zaufaniem, pomimo ich krótkiej znajomości.
     O 8:00 rano pukała do drzwi gabinetu profesora Algernona Andreasa Luciana. Wiedziała, że tam jest, bo rzadko bywał na śniadaniach.
     Otworzył z rozmachem drzwi i łypnął na nią groźnie.
     - Czego?
     - Potrzebuję pomocy - powiedziała prosto z mostu.
     Lucian przyjrzał się uważnie Arthemis.
     - W jakiej sprawie?
     - Coś się dzieje z Rose.
     Westchnął.
     - Przyprowadź ją.
     Albus, Lily i Scorpius stali za krzesłem Rose, która siedziała na przeciwko opierającego się o biurko Luciana. Arthemis stała oparta o parapet z założonymi na piersi ramionami.
     Wszyscy po trochu opowiedzieli mu co się stało, a Lucian tylko patrzył na Rose.
     - Jeżeli to jakiś głupi żart to macie trzy miesiące szlabanu. A jeżeli to nie jest żart... to jest gorzej niż wam się wszystkim wydaje...
     - Nawet silne zaklęcie zapomnienia zostawia ślad - sprzeciwił się Malfoy.
     - Oczywiście, że tak - zgodził się Lucian. - Jednakże... jak myślisz dlaczego ktoś miałby dzień w dzień wymazywać pamięć pannie Weasley, skoro nic istotnego nie działo się w dni następujące po sobocie? Odpowiedź jest prosta... to nie ma nic wspólnego z jej pamięcią - powiedział zamyślony. - Czy w czasie snu słyszysz jakieś echa? Pojedyncze słowa, czy zdania? - zapytał Rose.
     - Tak, ale to coś normalnego, prawda? Wszystko można sobie wyśnić...
     - Myśli pan, że użyto zaklęcia Morfeusza? Że tak naprawdę Rose śpi? A wszystkim się wydaje, że nie? - zapytał zaintrygowany Albus.
     - To byłoby prawdopodobne, jednak wykrywacz zaklęć by to wykrył... - Lucian przetarł dłonią kark okazując zaniepokojenie. To spięło Arthemis bardziej niż szok wywołany zachowaniem Rose.
     - Jeżeli to nie problem z jej pamięcią, na co wszyscy stawiali i nie jest to kwestia jej snów, która to opcja pojawiała sie jako druga, wykluczony został eliksir i zaklęcie, to co jej do cholery jest? - nie wytrzymała Lily. - Jakbym nie wiedziała, że to niemożliwe to sądziłabym, że ze strachu przed zemstą Arthemis utknęła w sobocie i... - Lily zamknęła usta, gdy poważny mroczny wzrok Luciana powiedział jej wszystko.
     - Utknęła w sobocie? - zapytała z niedowierzaniem.
     - W uproszczony sposób można by to tak ująć, jednak w rzeczywistości panna Weasley utknęła w pętli czasowej.
     - Jej czas stanął? - Przerażenie w głosie Albusa było bardziej niż słyszalne.
     - W pewnym sensie. Jej świadomość została uwięziona w czasie w dniu 23 października. Jej organizm - nie.
     - Oznacza to tyle, że jeżeli nie uda nam się jej wydostać za pięćdziesiąt lat Rose nadal będzie myślała, że jest siedemnastolatką w szkole - podsumowała mrocznie Arthemis.
     - Musimy zawiadomić rodziców - powiedziała od razu Rose z drżącymi wargami.
     - Moment! - powiedział spokojnie Scorpius. - Zanim wzbudzimy ogólną panikę może zastanówmy się, co tu się dzieje? W jaki sposób można zatrzymać kogoś w czasie?
     Lucian zamyślił się.
     - Nie może to zostać zrobione w teraźniejszości, ponieważ nie ma to jak najmniejszego senesu, a dla tego kto by się do czegoś takiego posunął mogłoby się to skończyć jeszcze gorzej, bo nie wiadomo, jak to na niego wpłynie. Nie można tego zrobić z przeszłości, bo nie wiadomo, jaki moment by zablokowało.
     - Chce pan powiedzieć, że ktoś z przyszłości uwięził Rose w czasie? - rzuciła Lily.
     Albus zadał pytanie, które nasunęło się wszystkim.
     - Dlaczego?
     - To doskonałe pytanie, nieprawdaż, panie Potter? - wyciągnął rękę i palcem uniósł podbródek Rose. - Cóż tak niezwykłego, młoda damo, zrobiłaś w przyszłości, że ktoś dla własnego bezpieczeństwa postanowił nie pozwolić ci dorosnąć?
     Malfoy bezceremonialnie chrząknął.
     Lucian z zimnym, domyślnym uśmiechem odsunął się.
     - Powinniśmy powiadomić rodziców - upierała się Rose.
     - No, nie wiem - zawahała się Arthemis, a Albus zgromił ją wzrokiem. Pokręciła głową, żeby posłuchał jej zanim zacznie wrzeszczeć. - Ktoś rok, trzy, dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat w przyszłości chce zniszczyć to, co się tam dzieję. Nie wiemy, co się stało po drodze. Nie wiemy, którzy z nas jeszcze żyją, ale załóżmy, że wszyscy. Nie chodzi jedynie o Rose. Wszystko to, co zrobiła przez wszystkie te lata, w ten czy inny sposób dotyczyło nas wszystkich - spojrzała uważnie na Scorpiusa.
     - Muszę wrócić na właściwe tory, ale jak najciszej się da, to chcesz powiedzieć? - zapytała Rose. - Bo jeżeli rozdmuchamy tę sprawę wszystko może się zmienić w przyszłości?
     - Ale nie wiemy, jak to rozwiązać - upierał się Albus.
     - Nie wolno igrać bezkarnie z czasem - powiedział Lucian, podchodząc do okna obok Arthemis i wpatrywał się przez nie.
     - Wiemy. Może to spowodować katastrofalne konsekwencje. Ludzie popadają w obłęd, zmieniana jest przyszłość. Dlatego wszelkie zmieniacze czasu są pod ścisłą kontrolą Departamentu Tajemnic - powiedział zniecierpliwiony Albus, jakby słyszał już te ostrzeżenia tysiące razy. - Między innymi dlatego potrzebujemy to rodziców! Trzeba się przenieść w czasie, żeby...
     - Do kiedy? Jeżeli mogę spytać - rzucił uprzejmie, lecz chłodno Lucian.
     Albus zamilkł, a Rose uspokajająco poklepała go po dłoni.
     - Do przeszłości, czy do przyszłości chcesz się wybrać mój drogi? A jeżeli do przyszłości to, do której konkretnie? Do tej co była? Do tej która została stworzona teraz? Czy może do tej która być powinna? Jak daleko w przyszłość chcesz się przenieść? Bo chyba nie zamierzasz sprawdzać każdych pięćdziesięciu lat po kolei? Nie wolno igrać z czasem! - powtórzył z mocą, a Arthemis stwierdziła, że profesor Lucian nie mówi już tylko oficjalnie. Upierał się przy tej jednej prawdzie ze względów osobistych.
     - Tym bardziej potrzebni są nam ludzie, którzy potrafią chociaż w minimalnym stopniu nad tym zapanować. Departament Tajemnic kontroluje...
     - To ochrona stworzona przez ludzi! - warknął niespodziewanie ostro profesor, a Arthemis ze zdziwieniem rozpoznała w jego głosi ciche nutki strachu. - Najbardziej niebezpieczny zmieniacz czasu może cię przenieść o rok w tył lub w przód! Nie macie pojęcia co naprawdę stoi na straży czasu!
     Albus zamilkł, jednocześnie blednąć.
     - Nie mówi się o nich, nawet się o nich nie szepcze - już ciszej powiedział Lucian. - Pozwalają ludziom bawić się latami, bo to nic w porównaniu z tym, jak oni przemierzają stulecia. To nie ludzie, to nie czarodzieje. To twory czasu i tylko on nimi włada. Są prawem sami dla siebie.
     - Jeżeli strzegą czasu, to jak coś takiego mogło przytrafić się Rose? - zapytała Lily.
     - Nie wiem. I to jest właśnie nasza szansa... - mruknął pogrążając się w myślach. - Potrzebna mi Morgana, Honorata i Oleandra... Przenieście się do dawnej sali transmutacji w wieży, nikt nam tam nie będzie przeszkadzał. Musimy działać szybko jeżeli chcemy zminimalizować szkody.
     - Mamy plan? - zaciekawiła się Lily.
     - Nawet dwa. Ale tego drugiego użyjemy tylko w ostateczności. - Spojrzał na niezadowolonego Albusa. - Zgodziłbym się z tobą bardziej niż chętnie, gdyby nie chodziło o przyszłość was wszystkich.
     Albus niechętnie kiwnął głową.
    

Godzinę później napięcie w niewielkiej wschodniej wieży osiągnęło zenitu. Arthemis siedziała pod ścianą, Scorpius oparty był o drzwi w leniwej pozie, chociaż nerwy miał napięte jak postronki, Albus chodził od ściany do ściany, jak lew w klatce, a Lily krążyła za nim wzrokiem. Zapewne trudno mu było pogodzić się z bezradnością i tym, że w tym wypadku nie ma eliksiru, który mógłby przyrządzić, chociaż wyratował ich już z tylu beznadziejnych sytuacji.
     Najspokojniejsza z nich wszystkich wydawała się Rose. Tak, jak jej poradziła Lily, siedziała z zeszytem i spisywała wszystkie wydarzenia po kolei. Dopóki Lily nie zauważyła, że na kartki zaczęły kapać łzy.
     - Rose? - wstała i podeszła do kuzynki. - Nie płacz - poprosiła cicho, głaszcząc ją po włosach. - Będzie dobrze...
     - Wiem... Przepraszam...
     Scorpius cały się spiął.
     - Nie przepraszaj, każdy byłby wytrącony z równowagi - powiedział spokojnie Albus siląc się uśmiech.
     - Boję się - wyjąkała. - Co jeżeli...
     - Przestań beczeć! - warknął niespodziewanie Malfoy.
     Rose z zaskoczenia wciągnęła powietrze. Lily wytrzeszczyła na niego oczy, a Albus zapłonął gniewem.
     - Ma prawo się bać! Nie wie, co się stanie!
     - Żadne z nas tego nie wie! - odwarknął Scorpius.
     - Jak możesz być taki nie czuły! Straciła grunt pod nogami! - Albus zrobił krok w kierunku Malfoya.
     - Nie wiem, co zrobię jeżeli... - szlochała Rose. Malfoy odwrócił się od Albusa i podszedł do niej wściekły. Arthemis dyskretnie złapała za różdżkę, gdy chwycił ją za ramiona i potrząsnął.
     - Nie dopuszczę, żeby cokolwiek ci się stało, więc przestań płakać! - zażądał stanowczo.
     Rose wpatrywała się w niego błyszczącymi oczami, ze łzami na rzęsach. Puściły jej nerwy, gdy oparła się o niego, ale już nie płakała. Oparła głowę o jego szyję i westchnęła drżąco.
     Nie objął jej, chociaż zapewne chciał. Ale nie odszedł ani nie odsunął jej, tylko pozwolił tak trwać, co uspokoiło nastroje Albusa i Lily.
     Otworzyły się klapa w podłodze i pierwsza weszła Honorata z małym kuferkiem.
     - Na Merlina, okropne pomieszczenie! Jak w ogóle uczniowie mają się tu czegoś nauczyć?!
     Za nią pojawiła się Oleandra. Jak zwykle okazała się damą. Rozejrzała się dookoła, odchrząknęła i niczego nie skomentowała.
     Profesor Alexander nie przejmowała się wystrojem wnętrz. Obrzuciła ich wzrokiem i pokręciła głową.
     - Dlaczego to zawsze musicie być wy?
     - Też chciałbym wiedzieć - rzucił wchodzący za nią Lucian. Niósł ze sobą kociołek, w którym były jakieś stare książki.
     - My już przestaliśmy zadawać sobie to pytanie - westchnął Albus.
     - Usiądźmy - zaproponował. - Jesteśmy w bardzo trudniej sytuacji - zaczął. - Musimy działać ostrożnie i skutecznie. Potrzebujemy Strażnika Czasu, a nie jest to ktoś kogo można znaleźć, nawet jeżeli się długo i intensywnie szuka. Spotkałem jednego - wyznał w końcu.
     - To wspaniale - ucieszyła się Lily, kładąc rękę na ramieniu Rose.
     - Nie powiedziałem, że jednego znam. Powiedziałem, że raz jednego spotkałem. Nie da się ich przywołać, lub spotkać z nimi. Pojawiają sie wtedy kiedy chcą - sprowadził ją na ziemię Lucian. - Jednak tylko jeden z nich może nam pomóc.
     - Co mamy zrobić? - zapytała cicho Arthemis.
     - Jedno z was musi się cofnąć w czasie do 17 maja 1820 roku. Tylko jedno.
     Arthemis skinęła głową.
     - Co mam zrobić?
     - Nie mieszaj się do tego Czarownico! - powiedział ostro Scorpius.
     - Dlaczego nie? Tak będzie najbezpieczniej!
     - Tak sądzisz? - prychnął. - Jeżeli ktoś miał duży wpływ na każdego z nas i jest siecią łączącą naszą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość to jesteś to ty. Myślisz, że jeżeli taka sieć zostanie przerwana, to przetrwamy?
     Lucian odchrząknął.
     - W tym przypadku pan Malfoy ma rację. Jesteś zbyt newralgicznym punktem. Zbyt wiele się zawsze wokół ciebie dzieje. Jesteś połączona z Ru i chociażby dlatego jesteś mi potrzebna. Jeżeli nie wypali plan A, tylko Ru będzie mógł nam pomóc.
     - No i potrzebna nam kotwica - zauważyła profesor Alexander.
     - Jaka kotwica? - chciał wiedzieć Albus, a potem pokręcił głową. - Może jednak zacznijmy od początku.
     - To dobry pomysł - poparła go profesor Bennett. - Za dużo tu chaosu, a nic nam nie jest potrzebne tak, jak harmonia.
     - Plan jest taki, cofniesz się o dwieście lat wstecz - zwrócił się do Scorpiusa. - Nie mogę być to ja, bo cofniesz się do mojej przeszłości. Dam ci dokładny opis każdego mojego posunięcia tamtego dnia. Dopóki sytuacja nie będzie tego wymagała, nie kontaktuj się ze mną. Najlepiej, żeby nikt z tamtego czasu nie wiedział, że tam jesteś - pouczył go. - Musisz się szybko wtopić w tłum, więc od razu tutaj ubierzemy cię w to... - wyciągnął z kociołka kompletny strój arystokraty z XIX wieku. Łącznie z trzewikami, cylindrem, kamizelką, ozdobną laską. Lucian zerknął na Scorpiusa zmarszczył brwi z zastanowieniem i kiwnął głową. - Włosy mogą być...
     Albus mimowolnie parsknął śmiechem.
     - Gdy znajdziesz się w tamtym dniu, postaram się przenieść cię najbliżej konkretnej godziny i miejsca, żebyś jak najmniej czasu spędził w przeszłości, pójdziesz w Londynie pod ten adres - wyciągnął zwitek pergaminu.
     Scorpius skinął głową.
     - W jaki sposób to zrobimy? Nie mamy przecież zmieniacza czasu - zauważył Albus.
     - Otworzymy tunel czasoprzestrzenny - powiedziała Alexander. - Jedno z was zostanie przytwierdzone do tego czasu i momentu. - Spojrzała na Arthemis. - Będzie kotwicą. Znaczy, że dokładnie o czasie kiedy zaklęcie przestanie działać, będziemy mogli pana Malfoya wyciągnąć siłą.
     - To bardzo ważne - powiedziała Honorata. - Czas. Obojętnie co się będzie działo po tamtej stronie dokładnie o drugiej w nocy 18 maja zostaniesz wyrwany z tamtego czasu.
     - Strażnika czasu spotkasz o 1:30 - dodał Lucian. - Nie zmuszaj go do niczego. Tylko do bólu uprzejmie donieś mu, że coś jest nie tak i ktoś robi śmietnik na jego podwórku. Potem wycofaj się. Nie dyskutuj z nim. Jeżeli zada ci pytanie odpowiedz mu. Jeżeli zapyta co tam robisz, odpowiesz, że byłeś tam tylko przez trzy godziny, nikt cię nie widział i zaraz wracasz, chciałeś go tylko poinformować. Chłopcze nie wiem, co się stanie jeżeli nie zadowoli go twoja odpowiedź. Naruszamy czas, a to poważne przewinienie...
     - Więc może mu się coś stać? - zapytała Rose z niepokojem. - Nie zgodzę się na to, żeby...
     - Zamknij się - powiedział cicho Scorpius. - Nie masz nic do powiedzenia.
     - Ach, nie zwracaj się tak do damy. Ma prawo się o ciebie martwić - powiedziała spokojnie Oleandra. Brakowało jej tylko filiżanki i parasolki, pomyślała Arthemis.
     Scorpius taktownie ją zignorował.
     - Ale jak się otwiera tunel czasoprzestrzenny? - zapytał Albus.
     - Cóż... normalnie jest to niemożliwe, gdyż wymaga wielu składników, które trudno połączyć - powiedziała profesor Alexander. - Potrzebne są dwa bardzo silne i niebezpieczne eliksiry. Potrzebne są dwa bardzo silne zaklęcia krwi. I potrzebne jest coś, co żyło w czasie, do którego chcemy się udać, no i miejsce, które już wtedy niezmiennie istniało. Jesteśmy w najstarszej części zamku. Mamy Algernona, do którego  przeszłości się udajemy, a Honorata zaraz przyszykuje brakujący eliksir. Musimy przeprowadzić przy nim integrację zaklęciową.
     - Super - powiedział Albus. - A jaki to eliksir?
     - Już go robiłeś. To Empatia. Eliksir połączenia komórkowego - wyjaśniła profesor Bennett, pokazując mu fiolkę. - Żeby zadziałała trzeba trochę czasu, więc powinniście wziąć go już teraz, a ja zacznę przygotowywać Eliksir przejścia. Możesz podać Empatię pannie North i panu Malfoyowi.
     - Musicie być połączeni, żeby kotwica zadziałała - wyjaśniła profesor Alexander, wypowiadając zaklęcie nad dwoma pucharami z eliksirem.
     - Potrzebuję kropli twojej krwi - powiedział cicho Albus do Scorpiusa. Malfoy bez słowa przeciął sobie naskórek na palcu i wkropił krew do pucharu. - Twojej też - zwrócił się do Arthemis.
     Arthemis się zawahała.
     - Nie sądzę, żeby moja krew była bezpieczna - mruknęła zerkając na Ala.
     - Nie opowiadaj głupstw - warknął Malfoy przecinając jej skórę i siłą wyciskając kroplę jej krwi do drugiego kielicha. - Akurat czas to nie jest coś, co możemy marnować.
     - Wybacz Algernonie - powiedziała Oleandra wyrywając mu włos z głowy. Wplotła go razem z jakąś rośliną. - To borówka Gaylussacia brachycera, rośnie w Ameryce od tysięcy lat, więc dużo już widziała - wyjaśniła widząc spojrzenie Lily. Podeszła do profesor Bennett i zerknęła na eliksir. Profesor Alexander wypowiadała zaklęcie nad bulgoczącym wywarem, który raz po raz zmieniał kolor. Honorata ze skupieniem mieszała eliksir, czekając na jakiś znak. Nagle wyrwała łyżkę i rzuciła do profesor Caprifolii:
     - Teraz!
     Ta wrzuciła bransoletkę z borówki i włosów. W trzy pochyliły się nad miksturą, która wybuchła tęczowym dymem.
     Profesor Caprifolia wyłowiła bransoletkę i położyła ją na skrawku papieru, żeby obeschła.
     - Idź się przebrać - rzucił Lucian do Scorpiusa. -  Gdy eliksir w pucharach nabierze mocy, wypijecie go.
     Albus patrzył z fascynacją, jak profesor Alexander rysuje pentagram, a dookoła niego okrąg za pomocą piasku.
     - Po, co piasek?
     - To nie jakiś tam piasek - odparła Morgana z mrocznym uśmiechem. - To piasek z klepsydry.
     Gdy narysowała już cały wzór jej gesty powtórzyła profesor Bennett, tylko, że nasączając piasek eliksirem. Gdy skończyła piasek zniknął, ale od wzoru na podłodze zaczął bić złoty blask.
     Malfoy wrócił, a jego strój pasował do niego, jak ulał. Co nasunęło Arthemis myśl, że moda czarodziejów nie posunęła się zbytnio od XIX wieku... Lucian wziął go na bok i coś cicho tłumaczył. Scorpius ze skupioną minął potakiwał.
     - Arthemis, stań tutaj - powiedziała profesor Alexander, wskazując jej miejsce o krok od kręgu. - Scorpius, ty wejdź do środka.
     Arthemis i Scorpius ustawili się na właściwych miejscach. Z jednej strony podeszła do nich Honorata z drugiej Oleandra.
     Oleandra wsunęła na nadgarstek Scorpiusa bransoletkę i ukryła ją pod rękawem surduta. Lucian wsunął lekką pelerynę na jego ramiona.
     - Nie zgub jej - powiedziała cicho.
     - Gdzie się znajdę? - zapytał.
     - Tutaj. W tej wieży tylko, że dwieście lat wcześniej. Wyjdziesz poza zamek i teleportujesz się do Londynu - wyjaśniła mu profesor Alexander, zajmując miejsce profesor Caprifolii. - Tylko bez szaleństw pani Malfoy...
     Profesor Bennett podała im kielichy.
     - Złączony przez czas, złączony przez krew, wrócisz gdy tylko usłyszysz ten zew - powiedziała Morgana, zamieniając ich kubki. Arthemis wypiła eliksir z krwią Scorpiusa, on z jej.
     Morgana wskazała pod nogi Malfoya i powiedziała:
     - Adapertivus!
     - Uważaj na siebie - powiedziała Arthemis, gdy cała postać Scorpiusa utonęła w złotym blasku. Chwilę później zniknął, a Arthemis gdzieś głęboko w sobie poczuła szarpnięcie.
     Kątem oka widziała, jak pod Rose ugięły się nogi. Niemal czuła mroczne fale, bijącej od niej depresji.
     Przez salę przepłynął liść, który spoczął na jej głowie. Lily złapała ją w ostatniej chwili, gdy upadała.
     - Sądzę, że lepiej dla niej, jeżeli wszystko to prześpi. Inaczej będzie nas rozpraszać, a siebie dręczyć - powiedziała łagodnie Oleandra, podchodząc do dziewczyny. Posadziły ją z Lily na jednym z miękkich foteli i przykryły kapą.
     - Algernonie do jakiego dnia go wysłałeś? Cóż to za data 17 maja? - zapytała profesor Bennett, czyszcząc przyrządy.
     Profesor spojrzał na Arthemis, która już niemal domyślała się w jakiej sytuacji Lucian mógł spotkać Strażnika Czasu.
     - To dzień mojej śmierci. I moich narodzin.


     Profesor Lucian rozejrzał się po okrągłym pomieszczeniu i w końcu, z braku krzeseł, usiadł na małym okrągłym stoliku.
     - 17 maja roku  1885 miałem 35 lat. Tamtego dnia zakończyłem swój żywot jako śmiertelnik - powiedział cicho.
     Arthemis wciąż wpatrując się w miejsce, w którym zniknął Scorpius, przechyliła głowę w stronę profesora. Albus podsunął jej krzesło, żeby mogła usiąść. Pokręciła głową, ale zgromił ją wzrokiem, więc usiadła.
     - Może nam Pan opowiedzieć tamten dzień? - zapytała. - I tak nie mamy nic innego do roboty przez najbliższe 3 do 5 godzin.
     - Od kiedy to jesteś taka grzeczna? - fuknął. - Jeżeli odmówię to wyciągniesz to ze mnie przy innej okazji, prawda? - niemal słyszała, jak zgrzytnął zębami.
     - Jak dobrze mnie Pan zna - uśmiechnęła się złośliwie.
     - Tylko dlatego, że jesteś w to zaangażowani - zaznaczył, po czym wziął głęboki oddech. - Był rok 1885, jeszcze wtedy tego nie wiedziałem, ale rządy Królowej Wikorii powoli chyliły się ku końcowi. Oczywiście tylko nieliczni czarodzieje interesowali się światem mugoli. Nasz świat był zapatrzony w siebie jeszcze bardziej niż teraz. I trochę zacofany. Wynalezienie maszyny parowej okazało się wynalazkiem, w który nie mogliśmy uwierzyć... Nasz świat wyglądał dokładnie tak, jak świat mugoli i zatrzymaliśmy się w tamtych czasach, bo tylko tyle byliśmy w stanie przyjąć... Po ulicach miasta jeździły dorożki, ludzi byli obrzydliwie uprzejmi... Czarodzieje wtapiali się w tłum lepiej niż teraz... Pracowałem, jako handlowiec na własną rękę. Importowałem i eksportowałem towary na skalę światową. Znałem ludzi z całego świata, a mimo to nigdy nie wystawiłem nosa poza Londyn... - zamyślił się głęboko. - Prowadziłem firmę ze swoim najlepszym przyjacielem, Josephem Angelem. Ten kretyn nazwał naszą spółkę "Lucian's Angel" - prychnął z głęboką niechęcią. - Był ode mnie młodszy o dobre dziesięć lat więc oczywiście traktowałem go jak szczeniaka... Zamiast mnie jeździł po świecie zbierając nam współpracowników...
     - Dlaczego Pan nie jeździł? - zapytał Albus, przysuwając sobie krzesło. Zmarszczył czoło obserwując, jak profesor Bennett i Caprifolia cicho rozprawiają nad przyniesionymi ziołami. Powrócił myślami do profesora Luciana.
     Lucian przez długość wieży spojrzał na Arthemis i nachmurzył się.
     - Miałem córkę - widząc zszokowana minę Arthemis, przewrócił oczami. - No, nie do końca... Była moją młodszą siostrą. Moja matka zmarła rodząc ją, gdy osiągnąłem pełnoletniość... Tamtego roku skończyła 17 lat. Żyliśmy praktycznie w trójkę, z dnia na dzień, kłócąc się i godząc, jak każda rodzina. Wielokrotnie namawiałem Joego, żeby się ożenił... ale on odmawiał. Oczywiście byłem zbyt krótkowzroczny, żeby zdać sobie sprawę dlaczego. Bardziej mnie interesowały latające dywany, ilość piasku czasu, który mogłem importować, dostęp do chińskich ziół, które były bardzo popularne wśród starszych czarownic i alchemików... Może gdybym nie siedział tyle w księgach... wcześniej zdałbym sobie sprawę, że od trzech lat umieram - westchnął. - Wiecie, co to jest amagiowiroza?
     Gdy wszyscy pokręcili głowami skrzywił się lekko.
     - Oczywiście, że nie wiecie. Zadbano o to, żeby nikt nie wiedział i na szczęście w 1950 wynaleziono szczepionkę, które podaje się czarownicom w ciąży... Amagiowiroza to choroba czarodziejów, których czerwone krwinki mutują pod wpływem magii powoli niszcząc wszystkie organy. Zazwyczaj zdarzało się to tym czarodziejom, których magia była zbyt silna, a ciała zbyt słabe... W każdym bądź razie, gdy zacząłem czuć się źle było już za późno. Choroba zniszczyła mi już większość narządów, nie mówiąc już o tym, że zaczęła infekować mózg i serce... Miałem może... pół roku życia? 17 letnią siostrę, która dopiero co skończyła szkołę, świrniętego przyjaciela, który był w niej zakochany, 70 doskonałych kontrahentów i 140 zamówień do zrealizowania. Byłem bogaty i wściekły. I przerażony. Naprawdę bałem się wtedy bólu - szepnął ciszej, jakby sam dziwił się sobie z przeszłości. - W każdym bądź razie byłem wkurzony na maksa - Arthemis zamrugała zdziwiona kontrastem tego wyrażenia, z jego opowieścią. - Z dnia na dzień przestało mnie obchodzić cokolwiek. Klienci, przyjaciel, siostra. Oni mogli żyć, a ja umierałem. Czas... to czego wtedy nie miałem... A pieniądze to było coś, co miałem w nadmiarze. Więc zacząłem opłacać najdziwniejszych typów, żeby znaleźli mi rozwiązanie... Czarna magia, szarlatańscy alchemicy, zielarki... To śmieszne, że rozwiązanie przyszło mi do głowy przez mugolską gawiedź... Tajemnicze zbrodnie spowodowały, że wszystkie gazety pisały o grasującym wampirze. Oczywiście takie rzeczy zdarzały się nagminnie i nawet nie zdawali sobie sprawy, jak często byli prawdy - zaśmiał się cicho. -  To było takie proste... przyłapać go. Chciał mnie zabić, jak tylko pojawiłem się w tamtej alejce. Oczywiście, że chciał, a ja byłem naprawdę bliski, żeby mu na to pozwolić. Mógł mieć może 18 lat, gdy jego czas został zatrzymany. Nie wiedział, co innego mógł robić poza zaspokajaniem głodu i okradaniem swoich ofiar... Zaoferowałem mu górę pieniędzy w zamian za życie. Charles chciał zrobić to od razu, ale... - Lucian przerwał i potrząsnął głową. - W każdym bądź razie dał mi kilka dni... na załatwienie spraw.
     - Chciał się pan pożegnać - powiedziała ze zrozumieniem Lily.
     Lucian zaśmiał się drwiąco, śmiechem, od którego po plecach przebiegł im dreszcz.
     - Bynajmniej. Podzieliłem majątek, połowę przepisałem na siostrę, drugą połowę na Charlesa. Firmę oddałem wspólnikowi, dając mu papiery powiedziałem, że już nie wrócę. Siostrę okłamałem, mówiąc, że wyjeżdżam na jakiś czas. Byli dla mnie jak dzieci... zostawiłem ich nie zastanawiając się nawet... - powiedział chłodno, żeby rozwiać wszystkie złudzenia Lily. - Z dnia na dzień, postanowiłem przestać dla nich istnieć... Bez słowa wyjaśnienia. Tak po prostu.
     Lily wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę.
     - Jak często? - zapytała obojętnie Arthemis, przerywając im ostrą wymianę spojrzeń.
     - Co? - zapytał opryskliwie. Już sam jego ton, który normalnie był wzorem równowagi, wystarczył Arthemis, jako dowód na to, jak bardzo sam był wstrząśnięty swoją opowieścią.
     - Jak często im Pan "podrzucał" klientów? Jak często ukradkiem "zachodził" Pan do nich, żeby sprawdzić jak sobie radzą? Ile razu ich dzieciaki znalazły "przypadkowy" prezent na swojej drodze? Do diabła, założę się nawet, że był Pan na ich ślubie! - powiedziała Arthemis, uśmiechając się złośliwie.
     - Zamknij się, dzieciaku - warknął Lucian. - Nie masz pojęcia o czym mówisz!
     - Och, czyżby wujaszek Lucian nie okazał się aż tak straszny, jakiego udawał? - zapytała z przejęciem.
     Lucian zgromił ją wzrokiem. W sali zapadła cisza. Wszyscy byli pewni, że Arthemis przegięła strunę. Po chwili jednak jego wykuta z kamienia twarz straciła wyraz, gdy kącik usta uniósł mu się nieznacznie.
     - Czy mogłabyś zamknąć jadaczkę i mi nie przerywać?
     - A przejdzie Pan do ciekawszej części? - rzuciła bezczelnie.
     Z Luciana jakby opadło napięcie. Pokręcił z niedowierzaniem głową.
     - Przez miesiąc porządkujesz księgi za darmo - zarządził.
     Wzruszyła ramionami.
     - Nawet to jest ciekawsze...
     - Arthemis, zamknij się - rzucił Albus. - Co się stało w 17 maja?
     - No, tak - rzucił profesor, jakby sobie nagle przypomniał o czym mówił - pewnie ten dzień najbardziej was interesuje. No, więc... tamtego popołudnia... przekazałem papiery Joemu i po raz ostatni zabrałem siostrę na zakupy.
     - Cholera! - powiedziała niespodziewanie Lily. - Mogliśmy mu dać Pelerynę Niewidkę! Byłoby bezpieczniej...
     Albus klepnął się w czoło, jakby chciał się ukarać.
     Tylko Arthemis patrzyła, jakby im odbiło.
     - Czy was pogięło? - zapytała, marszcząc czoło. - Dać mu pelerynę niewidkę? To jak prosić się o to, żeby wszystkich nas odstrzelili...
     - Niby czemu? - naburmuszyła się Lily. - Jakby się pod nią schował to nic by mu nie groziło...
     - Tak? - zapytała ironicznie Arthemis. - A gdyby ją tam zostawił? A gdyby ją zgubił? A gdyby ją tam zniszczył? Jak myślisz, co by się stało?
     Lily otworzyła usta, a po chwili  je zamknęła.
     - Chcesz wiedzieć? Po pierwsze twój ojciec by nie żył... - Lily cofnęła głowę, jakby ją uderzyła. - Nie wierzysz mi? To pomyśl sobie ile razy ratowała mu życie? A jeżeli myślisz, że zostawienie jej jakieś sto lat przed jego narodzinami to dobry pomysł to pomyśl sobie, co by się stało z twoim dziadkiem, który tak często jej używał? Sądzę, że mogę zaryzykować stwierdzenie, że żadnego z was nie byłoby na świecie...
     - Rozumiem - powiedziała cicho Lily, wzdychając. - Przenoszenie tak potężnego magicznego obiektu w czasie to proszenie się o kłopoty...
     - I to nie małe - zgodził się Lucian. - Nie wiem nawet, czy różdżka pana Malfoya jest w miarę bezpiecznym przedmiotem... o ile cokolwiek w tej sytuacji jest bezpieczne... Im mniej przyszłych przedmiotów ma ze sobą, tym większa szansa, że strażnik czasu go po prostu wypuści... Cóż, powinien już być na miejscu. Myślę, że pan Malfoy trafi na nas właśnie mniej więcej w czasie podwieczorka, bo chociaż staraliśmy się go przenieść, jak najbliżej wyznaczonej godziny to, wątpię, abyśmy dokładnie to wyliczyli. Sądzę, że spotka nas dokładnie na Ulicy Pokątnej niedaleko miejsca, gdzie miałem biuro... Był to rześki, majowy dzień... po podwieczorku dużo ludzi kręciło się na Pokątnej...
    

     Scorpius zaklął na czym świat stoi, jak tylko udało mu się w końcu cichcem opuścić zamek. Aż miał ochotę pokręcić się trochę, żeby sprawdzić co robią jego prapradziadkowie, ale się powstrzymał. Bał się, że mógłby wpaść na Phineasa Nigellusa, chociaż nie pamiętał, czy był on wtedy dyrektorem....
     Był głęboko zdziwiony tym, że Hogsmead wyglądało dokładnie tak, jak w jego czasach. Czy ci ludzi w ogóle wiedzieli, że jest XXI wiek? Kręcąc głową z litością teleportował się na Ulicę Pokątną.
     Z tego co mówił mu Lucian powinien skierować swoje kroki do jednej z kamienic niedaleko Banku Gringotta.
     Poprawił pelerynę na ramionach. Wyjął gustownie zdobioną laskę i nasunął lekko na oczy rondo cylindra. Czuł się jak idiota w tej czapce. Kto je w ogóle wymyślił? Na pewno był to jakiś mały, grubas, który chciał wydawać się wyższy. Nie mówiąc już o tym, że według niego był to zaciekły wróg męskiej mody.
     Zgrzytnął zębami i wyprostował się. Miał wrażenie, że nadal jest w przyszłości. Gdyby nie to, że nigdzie nie widział sklepu Madam Malkin sądziłby, że nauczyciele go wyrolowali z tymi całymi przenosinami w czasie.
     Musiał śledzić Luciana, jak cień, ale jak miał to do diabła zrobić? Przecież miał do czynienia ze specem od czarnej magii. Czy ktoś taki może nie zauważyć, że jest śledzony? Naciągane, jak nie wiem, co!
     Zobaczył Luciana w tłumie razem z jakąś filigranową ciemnowłosą, niebieskooką laleczką w długiej ciemnozielonej spódnicy i czepku na włosach. Wyszli razem z wysokiej kamienicy i szli prosto na niego.
     Odwrócił się w stronę wystawy udając, że coś go pochłonęło. Po chwili zdał sobie sprawę, że wpatruje się w sklep z prasą. Widział Proroka Codziennego z datą w rogu: 17 maja 1885. Kurde! Serio przeniósł się w czasie. Jego wzrok padł na okładkę tygodnika "Czarownica". Jakaś odziana w bufiastą koszulę czarownica kręciła głową, a podpis głosił: Zmień kolor włosów, żeby uszczęśliwić swojego mężczyznę.
     Pokręcił z niedowierzaniem głową. Może i był 100 lat wcześniej, ale babskie szmatławce nadal wypisywały bzdury...
     Zaczął podążać za profesorem Lucianem, który w sumie chyba był tylko od tego, żeby nosić paczki, kobiety, która mu towarzyszyła do wszystkich sklepów. Scorpius od czasu do czasu przyglądał się jej... Było w niej coś... niepokojącego. Naprawdę, naprawdę dziwnego...
     Profesor Lucian był dokładnie taki sam... To było naprawdę przerażające. Dobrze, że jeszcze jakoś się trzymał, bo przecież jako wampir nie mógł nabrać mięśni, ani zgubić brzucha... Scorpius w duchu stwierdził, że profesor nie zgodziłby się na przemianę, gdyby nie był próżny. W końcu kto chciałby być łysiejącym, otyłym wampirem, prawda? Lucian pomimo choroby był w niezłej formie, jak na 37 letniego staruszka...
     - Algie, - powiedziała dziewczyna. - Chodźmy coś zjeść, dobrze? Już prawie czas na kolację. Joe ma do nas dołączyć.
     - Możemy iść, jeżeli chcesz. Nie jestem zbytnio głodny, ale dotrzymam wam towarzystwa.
     - Naprawdę nie możesz wyjechać jutro rano? - marudziła. - Przecież podróżowanie nocą jest niebezpieczne. Tyle razy mi to powtarzałeś...
     - Chce być jak najszybciej na miejscu, Elsie - wyjaśnił. - Poza tym Joe się tobą zajmie...
     Zacmokała.
     - Wiem, że będzie mnie pilnował pod twoją nieobecność... Jest nawet gorszy niż ty!
     - Niby kto jest gorszy! - rzucił oburzony młody człowiek, dołączając do Luciana i jego siostry.
     Scorpius zmarszczył brwi. W nim też było coś co go denerwowało i drażniło.
     Otrząsnął się i zatrzymał po przeciwnej stronie ulicy niż restauracja, do której weszli pozostali, żeby móc wszystko obserwować. Zaczęło mu się nudzić i czuł się naprawdę głupio, że nikt go nie zaczepił. Nikt nie spytał skąd jest itd. Może gdyby był normalnie ubrany to by zareagowali... Chociaż wątpił, czy ci ludzie kiedykolwiek widzieli na oczy jeansy.
     Westchnął ciężko i na chwilę zdjął cylinder, bo było mu w nim za gorąco. Przygładził włosy.
     - Widzisz! O to mi chodziło - usłyszał kobiecy głos. - Właśnie tak jest teraz modnie!
     Rozejrzał się i ze zdziwieniem zobaczył, że około dwudziestoletnia kobieta, idąca pod rękę z ostrzyżonym na pazia mężczyzną, wskazuje na niego ręką.
     - Tyle razy cię prosiłam, żebyś ściął już te włosy. Nie mógłbyś ich, jakoś ułożyć? - fuknęła do partnera. - Przepraszam, pana - zwróciła się do Malfoya. - Czy mógłby Pan mi zdradzić, gdzie Pan się strzygł?
     - Daj spokój Adelle - zająknął się mężczyzna.
     Scorpius zgromił wzrokiem parę. Obrażony wcisnął cylinder aż po same uszy i ruszył w stronę restauracji. Odchodząc, usłyszał jeszcze:
     - Mówiłem ci, żebyś nie zaczepiała obcych ludzi na ulicy...
     - Ale tyle razy mówiłam ci już, że wraca moda z III wieku czasów rzymskich, a ty nadal mnie nie słuchasz...
     Scorpius był tak oburzony, że aż przystanął i przez chwilę bił się z samym sobą w myślach, czy by nie zawrócić i nie uświadomić tej bezczelnej kobiecie, że jest z przyszłości! Z XXI wieku! A nie III przed naszą erą!!
     Zanim jednak zdążył zrobić coś głupiego Lucian wyszedł z restauracji wraz z towarzyszami.
     - Jesteś pewien, że nie chcesz, żebyśmy cię odprowadzili na stację? - zapytała Elsie profesora Luciana.
     - Jestem pewien. Pamiętaj, że masz opiekować się starą Nancy...
     - Tak, tak - skrzywiła się. - I tak wiem, że umieściłeś ją u nas, żebym miała przyzwoitkę, gdy cię nie będzie...
     - A więc tym bardziej się jej słuchaj... Powodzenia - rzucił w kierunku Josepha.
     - Tobie też - odrzekł tamten.
     - Wracaj do nas szybko - dodała siostra Luciana, przytulając go krótko. - Uważaj na siebie. Wiesz, że ostatni nie czułeś się zbyt dobrze...
     - Nie martwcie się o mnie. Ta podróż dobrze mi zrobi... Muszę jeszcze zdążyć na stację, więc do zobaczenia - rzucił Lucian.
     - Do zobaczenia, braciszku - rzuciła Elsie ze smutkiem, patrząc, jak odwraca się i odchodzi.
     Scorpius ruszył w większym odstępie za nim. Miał tylko nadzieję, że za kilka godzin, rzeczywiście go stąd wyciągnął. Pomasował sobie klatkę piersiową, gdzie wciąż czuł szarpnięcie, jakby ktoś pociągnął za niewidzialne linki.
     Gdy Lucian zatrzymał się w bardzo zniszczonym, starym, ceglanym domu i spojrzał na powybijane, zabite deskami okna Scorpius ukrył się w ciebie. Nie uważał się za speca od kamuflażu i tym bardziej zastanawiało go, czemu Lucian jeszcze go nie zauważył. Dopiero po chwili, gdy mężczyzna walczył ze sobą, jakby wcale nie chciał wchodzić do środka, Scorpius zauważył, że walizka w ręku profesora drży, tak jak reszta jego ciała.
     Słońce już zaszło i powietrze zrobiło się zimne. Algernon Lucian wziął głęboki oddech i pchnął zdezelowane drzwi do budynku.
     Scorpius zaczekał, aż skrzypiące zawiasy ucichnął i podążył za nim. Zaczynał się ostatni etap jego podróży.
    

     Arthemis i reszta wysłuchali historii Luciana do samego końca. Do momentu, kiedy spotkał strażnika czasu.
     - Naprawdę nic mu nie będzie? - zapytała Lily. - Przepraszam, że pytam, ale będzie w towarzystwie dwóch wampirów i jakiegoś stworzenia, który nie pała miłością do ludzkości...
     - Jeżeli mnie posłucha to powinno być dobrze. Jeżeli się nie wychyli, grzecznie zaczeka, nie zareaguje, ani nie wmiesza się w nic, co będzie się działo to spokojnie go stamtąd wyciągniemy - powiedział Lucas.
     - To tak samo prawdopodobne, jak spotkać jeża bez kolców - powiedziała krzywiąc się Lily.
     - Może w naszym przypadku, ale mówimy tu o Malfoyu - zauważył Albus. - Nie kiwnie palcem z czystego lenistwa.
     - Czyli bardzo dobrze, że Arthemis nie wybrała się w tę misję - Lily wyszczerzyła zęby do przyjaciółki, której jedyną reakcją było uniesienie brwi.
     - Ale czy ten drugi wampir go nie wykryje? - nadal martwiła się Lily.
     - Och, sądzę, że od mojej krwi będzie na dostatecznym haju, żeby wielu rzeczy nie zauważać dookoła - rzucił sucho Lucian, a Lily zarumieniła się, jakby powiedziała coś zawstydzającego.
     - Pomimo, że martwi mnie to wszystko, to i tak zachodzę w głowę... - rzucił niespodziewanie Albus do profesor Bennett i Caprifolii, podchodząc do bulgoczącego kociołka. Od godziny szeptały coś między sobą, dorzucały coś do kociołka i próbowały wywar. Albus obserwował je cały czas, ale nie raczyły go zaprosić do zabawy. - ... co Panie przyrządzają?
     Zamrugały zdziwione, a potem jednocześnie powiedziały:
     - Zupę.
     Arthemis parsknęła śmiechem na widok miny Albusa. Wyglądałby, jakby właśnie mu powiedziano, że zostanie dziadkiem. Arthemis była pewna, że podobnie się czuła, kobieta która znalazła Calineczkę w płatkach kwiatu.
     Albus spojrzał niedowierzająco-zranionym wzrokiem na profesor Bennett - jego eliksirowe guru.
     - Nie patrz na mnie tak, chłopcze - powiedziała dziarsko. - Ludzie muszą jeść. Co za różnica, czy użyję ziół do eliksiru, czy do rosołu?
     - Wszystkim nam przyda się pokrzepienie - dodała łagodnie profesor Caprifolia, podając mu miseczkę. - Ta zupa to tradycyjny przepis Indian. Pokrzepia, ogrzewa organizm i otrzeźwia umysł. Łatwo ją przygotować, a jest podstawą przetrwania w trudnych naturalnych warunkach... - uśmiechała się do niego cierpliwie, a jednocześnie Albus miał wrażenie, że jak nie wyciągnie ręki to zostanie wepchnięty do kociołka.
     Trochę nadąsany wziął od niej napar. Zaniósł go Arthemis. Pokręciła głową.
     - Nie jestem głodna.
     Albusa przebiegł dreszcz, gdy usłyszał dźwięk chochelki uderzającej od dno kociołka.
     - Grzecznie to zjesz, albo wleję ci to do gardła - powiedziała cicho, ze słodkim uśmiechem profesor Caprifolia.
     Na twarzy Arthemis pojawił się zimny, pełen wyzwania uśmiech, gdy spojrzała na panią profesor. Albus w myślach błagał ją, żeby nie uznała tego za zachętę do sprzeciwu.
     Przez chwilę mierzyły się wzrokiem, a potem Arthemis skinęła głową i posłusznie wzięła napar od Albusa. Spojrzał jej w oczy.
     ~ No co? - zapytała go w myślach, przytykając kubek do ust.
     ~ Myślałem, że zaczniesz się stawiać...
     ~ Po, co? Uwielbiam tą kobietę. Sprzeciwianie się jej jest jak zdzieranie skórki z banana, żeby spojrzeć co jest pod nim. Jestem ciekawa, jak nauczyła się ukrywać to wszystko w sobie po maską posłuszeństwa i dobrego wychowania. Przecież widać, że jest śmiertelnie niebezpieczna...
     ~ I drażnienie jej cię kręci?
     ~ Jak nie wiem co! Nie mogę się doczekać aż zobaczę jej moc w pełnej krasie...
     ~ Pewnie się powtórzę, ale uważam, że jesteś szurnięta...
     Lily każdemu rozniosła kubek, bądź miseczkę z zupą. Arthemis wyszczerzyła się do Luciana, który skrzywiony wziął jedzenie, bo nie śmiał odmówić. On też wiedział, co się kryje w eleganckiej, skromnej i spokojnej nauczycielce zielarstwa.
     W sumie w każdym z nich kryło się coś, o czym nie wiedzieli, pomyślała Arthemis. Jakby każdy z kluczy był bestią, stworzoną do obrony Hogwartu, odzianą w szaty codzienności.
     Zupa zadziałała jak eliksir energetyczny. Arthemis czuła się, jakby dopiero wróciła z orzeźwiającej przebieżki, w cudowny majowy poranek. Jej umysł uspokoił się, a jednocześnie był ostry jak brzytwa.
     - Daje kopa - powiedziała Lily, przeciągając się. - Mam ochotę polatać na miotle.
     - Al, musisz dostać na to przepis - rzucił Arthemis, oddając mu miseczkę. Wstała, żeby rozprostować nogi. Nie mogła się ruszyć z miejsca, ale nie znaczyło to, że ma cały czas siedzieć na tyłku.
     - To zupa - burknął, jakby sam pomysł, gotowania czegoś tak przyziemnego go obrażał.
     Arthemis wyciągnęła się, stając na palcach stóp, aż wszystkie kości dały o sobie znać. Nagle poczuła szarpnięcie. Pomasowała klatkę piersiową.
     - Dużo jeszcze czasu zostało? - zapytała.
     - Cóż... Malfoy powinien być właśnie w najważniejszej chwili, więc za pół godziny wyciągamy go tak czy inaczej - powiedziała profesor Alexander.
     - Czy to dlatego? - zapytał Arthemis, schylając się, żeby złapać oddech.
     Caprifolia, Bennett i Alexander spojrzały na nią jednocześnie.
     - Co się dzieje? - zapytał Lucian, zaniepokojony zsuwając się ze stolika.
     - Mów... opisuj... - zażądała Alexander, dopadając do Arthemis, która padła na kolana, obejmując się ramionami. Na jej czoło wystąpiły krople potu.
     - Czuję ciągnięcie. Jakby ktoś owinął mnie linką, a ktoś drugi zwisał na jej końcu... - wydyszała Arthemis słabo.
     - Tak, powinno być - powiedziała Alexander.
     - Morgano, co się dzieje? - zażądał odpowiedzi Lucian.
     Alexander patrzyła cały czas tylko na Arthemis.
     - I było tak, cały czas, ale.... - Arthemis urwała. - Linka... Nagle... Jakby... Linka... - Arthemis walczyła o oddech.
     - Morgano! - zawołał Lucian.
     - Zamknij się! - odwarknęła Alexander, próbując wydobyć coś z Arthemis. - Nie mogę jej pomóc dopóki mi nie powie, co się dzieje...
     - Ona nie może mówić! - zauważyła wściekła, przerażona Lily.
     Nagle Morgana została odepchnięta przez profesor Caprifolię. Ta podparła jeden bark Arthemis, opierając ją na swoim ciele i wepchnęła jej coś zielonego do ust.
     - Połknij to choćbyś miała umrzeć - warknęła.
     Dołączyła do niej profesor Bennett, która zatkała nos Arthemis i wlała jej do ust trochę wody. Lily z przerażeniem patrzyła na brutalność nauczycielek. Arthemis musiała przełknąć, żeby się nie utopić.
     Caprifolia kołysała ją lekko, jakby chciała jej przekazać własny rytm oddychania.
     - Co do diabła - wykrztusiła w końcu Arthemis.
     - Twoje płuca się rozszerzyły, po podaniu ziela merkury - wyjaśniła cicho Caprifolia. - Możesz oddychać, ale nadal nie znamy powodu dlaczego przed chwilą nie mogłaś...
     - To, coś co odczuwam. To ciągnięcie... - powiedziała Arthemis, starając się odsunąć od Oleandry, ale ta trzymała ją w żelaznym uścisku. - Nagle zaczęło przybierać na sile... Jakby ktoś go ode mnie odciągał i napinał tą linę, która nas łączy... i ona się zaciska... Tak powinno być?
     Oleandra ponad ramieniem Arthemis, wymieniła spojrzenia z pozostałymi profesorami.
     - Nie - powiedziała Morgana.
     - Jesteście pewne? - zapytał Lucian. - Może to tylko skutek przeciążenia?
     - Nie. Ona jest kotwicą. To znaczy, że nie może się ruszyć, tak samo jak Scorpius. Naciąganie tego zaklęcia może oznaczać tylko jedno...
     - Robi się ciekawie... - wykrztusiła zaczerwieniona i spocona Arthemis. - Nie mówicie, że mnie wciągnie... to dopiero byłaby zabawa...
     - Przestań - warknął na nią Albus.
     Żadna z profesorek nie odpowiedziała, więc Albus zaklął.
     - Ale to w najgorszym przypadku - uspokoiła ich Alexander. - Przede wszystkim nie wiem, co się dzieje po drugiej stronie, ale to nic dobrego...
     - Skąd wiesz? - zapytał Lucian.
     - Bo takie "napinanie liny" które nie powinno się zdarzyć oznacza tylko jedno - rzuciła profesor Bennett - Malfoy przemieszcza się w czasie... Nie wiemy, czy w przyszłość, czy w przeszłość, ale to nigdy nie powinno się stać.
     - Chyba, że się wkurzyło strażnika czasu! - warknął Lucian. - Wyciągamy go!
     Nikt nie zaprotestował.
     - Arthemis, musisz wstać - powiedziała profesor Caprifolia pomagając, jej - Morgana stanęła razem z profesor Bennett przy kręgu do którego mieli przywołać Scorpiusa.
     I nagle wszystko wybuchło i bezszelestnie, utonęło w powodzi złocistego światła. Lily rzuciła się w stronę bezwładnego ciała Rose, Luciana złapała Albusa i przyparł go do podłogi.
     Arthemis padła na kolana, byle tylko nie odejść od swojego miejsca. Oleandra, Morgana i Honorata otoczyły ją z trzech stron pomagając jej zostać na miejscu.

     Blask oślepił ich wszystkich, a magiczna siła przyciągała ich do podłogi. Wszystko stanęło.

1 komentarz:

  1. No nie mogło zabraknąć podróży w czasie. Super że dowiadujemy się o historii przemiany Luciana, a także trochę o jego przeszłym życiu :)

    OdpowiedzUsuń