Arthemis i Victoire wróciły do dziewczyn. Przy stole była już
tylko Valentine. Reszta zniknęła. Arthemis poszła szukać Lily i Rose.
- Co myślisz? - rzuciła
cicho Valentine, gdy Victoire do niej podeszła.
- Nie wiem. Na pierwszy rzut oka wydaje się zadziwiająco obojętna...
- Tak ci się wydaje? Według mnie jest pusta... Wszystko co powinna
wykrzyczeć i wypłakać zamknęła w sobie tak głęboko, że nawet jej samej ciężko
jest to znaleźć...
- Nawet jeżeli, Lily wyciągnie z niej to, co będzie jej potrzebne -
powiedziała Victoire. - Wiem, że najchętniej od razu z wielką kosą poleciałabyś
do Londynu, żeby uciąć mojemu kuzynowi głowę, ale odpuść. Ona nie potrzebuje
teraz dodatkowej figury na szachownicy...
Valentine zacisnęła
zęby, a potem westchnęła ciężko.
- Idę zobaczyć, jak idzie Rose...
Sceneriami Rose były
kuchnia, biblioteka i ministerstwo magii.
Arthemis patrzyła, jak
Lily ustawia ją i odlotowych codziennych ubraniach przy kuchennym blacie,
krojącą składniki do zupy, ale co chwilę wyglądającą przez okno. Lily ustawiła
ją profilem do aparatu, żeby widać było zarówno widok drogi za oknem, zegar
stojący na parapecie i wyraz twarzy Rose.
Lily zrobiła kilka
zdjęć, po czym cmoknęła niezadowolona, podeszła do Rose i cicho coś do niej
powiedziała. Rose się zarumieniła cała, a Lily kontynuowała, coś się zmieniło
na twarzy Rose, więc Lily wróciła za aparat.
Rose zaniepokojona
spojrzała na zegarek, a potem na widok drogi za oknem. Jej twarz była
rozluźniona, ale widać było zaniepokojenie w jej oczach.
Lily westchnęła
sfrustrowana.
- Rose... on wróci... - rzuciła, a na wypuściła ze świstem powietrze.
Zamknęła oczy jakby
chciała sobie coś powiedzieć, chociaż jej ciało jeszcze do końca się nie
rozluźniło. Na jej usta wypłynęło delikatny uspokajający uśmiech.
Lily nacisnęła migawkę.
- Dobra. Następna.
Idziemy do scenografii numer 7. Dominique, potrzebna mi postać urzędnika -
rzuciła.
- Ok!
- Victoire, ubierz ją w co tam chcesz...
- Robi się!
- Ale... - Rose zdezorientowana spojrzała dookoła. - Przecież nie
wychodziło...
Lily wyszczerzyła zęby w
uśmiechu.
- Mam wszystko czego
potrzebowałam...
- Jaki będzie tytuł? - zapytała Arthemis.
Lily spojrzała na nią
przez ramię.
- Cierpliwa... A jaka jest twoja decyzja?
- Strasznie się rządzisz, gdy chowasz się za obiektywem wiesz? Korci
mnie, żeby doświadczyć to na własnej skórze...
- Mogę nacisnąć guziki, których nie chcesz nikomu pokazywać -
ostrzegła ją Lily.
- Jeżeli wiesz, jak je znaleźć, jeszcze bardziej chcę się przekonać
jak to zrobisz - rzuciła Arthemis.
Lily skinęła głową i zebrała
sprzęt, żeby się przemieścić do scenografii z Ministerstwem Magii.
Dziewczyny zmieniły Rose
w młodą urzędniczkę, pewną swego, o stalowej woli, nieugiętą. Arthemis była
pewna, że wyglądając tak jak ona w tej
chwili, można było poczuć się pewną siebie. Taki też tytuł wybrano dla zdjęcia,
przedstawiającego konfrontację Rose, która chciała wprowadzić nowy projekt w
Ministerstwie. Arthemis przez chwilę zastanawiała się, jak daleko w przyszłość
patrzy Lily...
Ostatnie zdjęcie Rose
pokazywało ją siedzącą wśród książek w bibliotece, siedziała przy biurku otoczona
grubymi woluminami. Przed nią leżała jednak niewielka otwarta książeczka.
Arthemis na początku
myślała, że chodzi o określenie: Inteligentna. Zwłaszcza, że jej ciuchy
pasowały do trochę zdystansowanej, dobrze ubranej, dziwnie kruchej, geniuszki.
Jednak wystarczyła drobna zmiana, którą wprowadziła Lily. Promienie
zachodzącego słońca podkreślające rude, jak ogień włosy i cała biblioteka stała
się magicznie "miękka". Lily coś przez chwilę omawiała z Rose, a
potem wróciła za obiektyw.
- Przewróć stronę, Rose
- powiedziała cicho Lily. Rose zrobiła to i nagle na jej twarzy odbiło się echo
bólu, słodyczy, miłości i tęsknoty. Dotknęła małego kwiatka, który zaczarowała,
aby nie zwiódł, który miał stanowić wieczną pamiątkę, czegoś w co nie wierzyła,
że się spełni.
Dotknęła wciąż żywych
płatków i uśmiechnęła się, śmiejąc się z łez, które zaczęły szczypać ją w oczy.
Przecież to już minęło. Już przecież wszystko było ok...
Molly dotknęła jej
ramienia, wybudzając ją z transu. Rose spojrzała w górę. Kuzynka pogłaskała jej
włosy, uśmiechając się lekko.
- Wyszło naprawdę niesamowite ujęcie... Prawda, Lily?
- Uprzedziłam już pewną osobę, że możesz być trochę wstrząśnięta, gdy
wrócisz, więc powinnaś się przygotować na rozpieszczanie - rzuciła Lily do
Rose.
Rose otrząsnęła się
natychmiast i oblała purpurą.
- Co zrobiłaś?!
- Ostrzegłam tylko, że
czasem zdarza ci się być przesadnie "Sentymentalną"... - Lily
podniosła na Rose przepraszające spojrzenie.
Rose po chwili wstała,
mówiąc tylko:
- Zgłodniałam. I ty też powinnaś coś zjeść, po czeka cię teraz
zadziwiające wyzwanie...
- A tym czasie
dziewczyny przygotują Arthemis... - Lily rzuciła jej wyzywające spojrzenie,
wiedząc, że Arthemis już się nie wycofa.
Arthemis rozluźniła się trochę, gdy dziewczyny ubrały ją w jej
standardowy strój bojowy, który używała na zawodach i który wykorzystywała z
chęcią do tej pory.
- Arthemis... tytuł
pierwszego zdjęcia to "Odważna". Sceneria to pole bitwy. Trochę lasu,
wzgórz, zamek, pobojowisko itd. Umieściliśmy tam dużo wybuchów i pułapek, żeby
było bardziej realnie. Dodaliśmy drzewa i jakieś ruiny. Będzie fajnie -
poćwiczysz sobie, a my zrobimy zdjęcie... - wyjaśniła Valentine, eskortując ją
do odpowiedniego krajobrazu. - Zaczniesz tutaj - Valentine postawiła ją przed
wzniesieniem, - a skończysz za tamtym wiszącym mostem. Żebyś miała o czym
myśleć Rose się poświęciła i wlazła do klatki, która tam powiesiliśmy nad
przepaścią... Jak przebiegniesz cała trasę w minutę, to klatka pozostanie na
właściwej wysokości. Po minucie, co 15 sekund będzie się obniżać... Spokojnie,
jest dobrze zabezpieczona, więc nic jej się nie stanie...
- Gotowe? - rzuciła
Molly.
- Baw się dobrze - rzuciła Valentine i pobiegła do Molly. Arthemis
przygotowała się do biegu, ale jednocześnie usłyszała zaniepokojony głos Molly.
- Dominique mówi, że łańcuch trzymający klatkę co chwilę odrywa się od
magii tworzącej krajobraz...
- Wytrzyma?
- Powinna, jeżeli Arthemis zdąży w minutę.
- Wiesz, że nie zdąży... testowałyśmy to...
- W razie czego Dominique tam czuwa, żeby zabrać Rose.
- Arthemis! Zaczynasz! - Arthemis zaskoczona krzykiem Lily odruchowo
zaczęła biec, zanim zdążyła ochrzanić Molly i Valentine za narażanie Rose.
- Cholera! - warknęła,
wbiegając na wzniesienie. Powaliła trzech przeciwników, którzy wyleźli nie
wiadomo skąd i przekoziołkowała, gdy pod jej nogami wybuchła ziemia. Przy
moście napotkała dziwną kombinację przeciwników. Dwóch ludzi z lwem. Jednego
położyła łokciem w podbródek, kiedy sie zbliżył, drugiego oszołomiła, a lwa
transmutowała w kociaka. Porwała łuk i kołczan, który miał jeden z napastników
i pognała po moście, który zaczął płonąć. Znalazła się wewnątrz ruin zamku.
Wszystko się zamgliło. Poruszała się po omacku, gdy znikąd buchnął płomień.
Wszystko dookoła niej wybuchło, usłyszała krótki krzyk Rose.
Minuta minęła i klatka
obniżyła się po raz pierwszy. Arthemis
zrobiła fikołka pod ramieniem następnego napastnika, nie mając na niego czasu i
pobiegła w stronę Rose. Chwyciła dwie strzały i strzeliła do ludzi celujących w
klatkę, w której uwięziona na wysokości była Rose. Rozpłynęli się, jak iluzje. Znalazła
zaczepienie łańcucha i opuściła klatkę. Gdy Rose z niej wychodziła Arthemis
wkurzona odwróciła się do dziewczyn.
- Co wy sobie myślicie?! Mogła sobie zrobić krzywdę!
- Idealnie! - usłyszała rozradowany głos w odpowiedzi.
Zmarszczyła brwi.
- Nie było żadnego zagrożenia Arthemis. Specjalnie powiedziały to tak,
żebyś usłyszała... - powiedziała rozbawiona Rose.
- Mam wspaniałe ujęcie! Musiałabyś siebie widzieć Arthemis! -
roześmiała się Lily. - Nie nadążałam z
pstrykaniem migawki...
- Ostatnie ujęcie kiedy się do nas odwróciłaś jest boskie -
powiedziała Victoire, podchodząc do niej i podając jej ręcznik. - Idziesz w
naszą stronę... Jesteś tylko lekko spocona, dookoła latają kawałki kamienia,
wszędzie się pali ogień i widać dym i ta żądza krwi i wściekłość w twoich
oczach. Wyglądasz jakbyś mogła gołymi rękami rozwalić cały zamek...
- A strój nadal prezentuje się idealnie... Dobrze, że rzuciłam na
niego zaklęcie zabezpieczające - mruknęła Dominique.
- Dobra! Umyjcie ją i
zmieńcie jej ciuchy. Zrobimy "Nieustraszoną"... - powiedziała Lily,
zmieniając ustawienia obiektywu.
Arthemis rozluźniona
poszła do szatni razem z dziewczynami. Spodziewała
się innej wersji "bojowego" munduru. Albo coś na kształt stroju
"łowcy artefaktów", który jej ojciec opisywał w książkach.
Nie podejrzewała niczego
nawet, gdy dziewczyny kazały jej zmienić wszystko łącznie z bielizną (która nie
była jej zdaniem zbyt skromna). Gdy wyszła podały jej lekką, niemal
przezroczystą sukienkę na ramiączkach. Była zwiewną, lekka i miała duży dekolt.
Zapięcia ramiączek przypominały greckie klamry, podobnie, jak góra. Dół był
odcięty pod piersiami i spływały w dół nieregularnie dłuższymi i krótszymi falami, nadając jej bardzo
pogański wygląd.
- Nie sądzę, żeby ta sukienka... - zaczęła Arthemis.
- Chyba nie chcesz mi
powiedzieć, że nie potrafię dobrać odpowiedniego stroju? - rzuciła chłodno Victoire.
- Nie, nie o to mi chodzi, tylko, że do akcji to raczej ona się nie
nadaje...
- Dajemy wianek? - zapytała Dominique.
- Wianek?! - powtórzyła zdezorientowana Arthemis.
Victoire zmrużyła oczy,
jakby nad czymś myślała.
- Nie. Nie chce sztucznej niewinności... Valentine tylko rzęsy i usta
numerem 23. Zmocz jej niektóre pasma włosów i rzuć zaklęcie wodoodporne...
- Już się robi... - Valentine podeszła do Arthemis z tuszem do rzęs.
- Czy zdjęcie nie powinno być wojownicze, skoro ma tytuł, nieustraszona?
Valentine posłała jej
denerwujący wszechwiedzący uśmiech.
- Lily to geniusz... Nie zapominaj o tym...
- Teraz to się boję...
- Przestań! Masz być nieustraszona!
- Jestem. Inaczej już bym była na innym kontynencie...
- No, już - Valentine
uśmiechnęła się.
- A buty?
- Nie będą ci potrzebne...
Victoire zaprowadziła
Arthemis do scenerii w lesie, w którym wszystko wyglądało, jakby dopiero spadł
deszcz. Świeżą, soczystą zieleń podkreślało miękkie, jasne światło
prześwitujące przez liście.
- Połóż się na trawie - powiedziała Lily.
Arthemis nawet nie
pytała. Po prostu zrobiła to, co jej powiedzieli.
- A oto twój partner -
rzuciła Rose, wyciągając małą zieloną myszkę z kieszeni bluzy.
Lily ukucnęła przy niej
z kartką papieru i powiedziała:
- Pamiętasz... ćwiczyliśmy to, Gin...
Mała myszka zamieniła
się w wielką szmaragdowozieloną pumę, która wpatrywała się w obrazek.
- Wiesz, co masz robić?
Puma zamruczała i
skinęła głową.
- Dobry, kotek! - Lily radośnie pogłaskała łeb zwierzęcia i potarła
policzkiem o jego pysk.
Gdyby był biały
wyglądałby zupełnie, jak patronus Jamesa... - przemknęło przez myśl Arthemis.
Arthemis jedynie siłą
woli powstrzymała krzyk, gdy w następnej chwili Gin na nią skoczył i zawisł nad
nią.
- Odbiło ci?! - krzyknęła na kota.
- Arthemis - zwróciła jej uwagę Lily. - To jest scena - pokazała jej
nieudolny, krzywy szkic, ale dający do zrozumienia, co mam być zrobione.
Victoire ułożyła na ziemi włosy Arthemis w taki sposób, żeby tworzyły aureolę
wokół jej głowy. Poprawiła również jej sukienkę, żeby się ułożyła na trawie.
Arthemis miała mieć
rozłożone bezbronnie ręce, bezwolne ciało. Gin dominował na nią jedną łapą
wyciągając w jej kierunku, jakby chciał nią uderzyć i szczerząc zęby.
- Arthemis masz być nieustraszona, a nie wkurzona - zwróciła jej uwagę
Lily, kładąc się na ziemi niedaleko nich. - To ma być trochę romantyczne,
seksowne zdjęcie. Teoretycznie jesteś bezbronna, ale nie pokazujesz tego po
sobie... Rzucasz wyzwanie bestii... Teraz wyglądasz jakbyś szykowała się na łowy...
- rzuciła zirytowana Lily. - Wyobraź sobie, że nie chcesz zrobić mu krzywdy...
To starcie dwóch silny osobowości...
Ponieważ Arthemis raczej
wyglądała na żądną zemsty niż nieustraszoną, a Lily już nie wiedziała, co jej
powiedzieć, żeby wydobyć z niej to, co chciała, co tyle razy w niej widziała,
Valentine ukucnęła obok niej.
- Arthemis - zaczęła. - Znasz to uczucie, gdy facet próbuje cię
zdominować, bo jest facetem? Walczysz z nim nie dla zasady, tylko dlatego, że
sprawia ci to radość... Podnosi ci się ciśnienie, adrenalina skacze do góry, bo
jest silniejszy niż ty... - Arthemis zmarszczyła brwi i zamknęła oczy, jakby
chciała się odciąć od słów Valentine. - I dochodzi do tego momentu, gdy leżysz
bezbronna, a twoje ciało przegrało... Ale wcale nie zostałaś pokonana i twoja
dusza o tym wie. I jesteś nieustraszona i bezczelna, i szczęśliwa, bo gdzieś
głęboko wiesz, że obojętnie jak silny jest... nigdy nie zrobi ci krzywdy...
Widać było, że Arthemis
zacisnęła zęby, jakby z czymś walczyła, a po chwili jej twarz rozluźniła się.
- Wygrałaś ze mną tym razem... Valentine... - powiedziała lekko.
A gdy otworzyła oczy
były pełne ukrywanej głęboko radości, wyzywające, podniecone, a na jej ustach
pojawił się wyraz stanowczości i cień uśmiechu.
- Mam to! Mam to! - krzyknęła rozemocjonowana Lily. - Mam to zdjęcie!
- przewróciła się na plecy i śmiała w głos. - Widziałyście to!?
- No, już, już - rzuciła Arthemis podnosząc się i głaszcząc Gina,
który przemienił się w kota.
- Szybko! Przebierzcie ją! Chcę jeszcze jedno! - powiedziała Lily,
biegnąc już w stronę ostatniej scenerii.
Chwilę później Arthemis
zawinięta w szlafrok i bardzo niezadowolona znalazła się w sypialni z wielkimi
oknami, ogromnym łóżkiem i delikatnym światłem księżyca sączącym się przez
szyby.
Lily siedziała na łóżku,
miętosząc w rękach koszulę.
Arthemis usiadła obok
niej.
- Co to ma znaczyć? Dlaczego tylko ja mam mieć zdjęcie w bieliźnie? -
zapytała skrzywiona.
Lily miała zadziwiająco
zmartwiony wyraz twarzy.
- Co jest? - zapytała Arthemis, trącając ją przyjacielsko ramieniem.
- Kiedy kreowałam tę scenę... jeszcze o niczym nie miałam pojęcia i
wiesz... naprawdę jej chciałam. Chciałam złapać tę unikalną chwilę. Tę twarz,
której jestem pewna sama nie widziałaś...
- Więc, co stoi na przeszkodzie? - zapytała Arthemis.
- Nie chcę cię skrzywdzić... - wykrztusiła Lily.
Arthemis zamrugała
zaskoczona.
- Mówisz o naciskaniu moich guzików? Hmm... Valentine dopiero co to
zrobiła i nie urwałam jej głowy...
- Tak, ale... to było co innego.
- Lily, tworzysz coś niesamowitego przypominając ludziom o chwilach,
które przeżyli, a które zostały wyryte tak głęboko w nich, że wracają w
najdziwniejszych momentach. To nie jest coś złego... to coś dzięki czemu na
nowo możemy poczuć ciepło, odkryć radość, albo przypomnieć sobie ból, który nas
ukształtował... Chcę wiedzieć, jakie uczucie tym razem mi przypomnisz...
Lily westchnęła i
wyciągnęła w jej strony białą koszulę.
- Victoire tworzy zestaw biurowych ubrań dla pań naśladujących męską
modę, więc stwierdziła, że koszula spełni rolę właściwą zarówno dla reklamy tej
kolekcji, co bielizny, którą masz pod nią...
- Nie muszę paradować w staniku?! Dzięki ci, Boże!!! - krzyknęła
Arthemis, oddychając z ulgą, a Lily się roześmiała i podeszła do aparatu.
- Ok, przećwiczmy to
najpierw. Stań przy oknie. Delikatnie odchyl firankę i zerknij na dół. Wyobraź
sobie, że dopiero co wstałaś z łóżka, w którym kogoś zostawiłaś...
- No, wiesz! - Arthemis się zarumieniła i spojrzała na skołtunioną
pościel. - Co też ci chodzi po głowie! - No,
więc? Jakiej potrzebujesz miny?
- Nie musisz nic robić... Możesz teraz zmienić ciuchy...
Arthemis zrzuciła
szlafrok i pośpiesznie założyła białą koszulę, która sięgnęła jej do połowy
uda. Zaczęła ją zapinać, gdy usłyszała:
- Przepraszam...
- Powiedziałam ci, że wszystko jest... - Arthemis zamrugała, gdy jej
serce rozpadło się na kawałki. -... ok...
Stała sparaliżowana, nie
mogąc oddychać, bo za każdym razem wciągała do płuc ten zabójczy słodki zapach.
Całe jej ciało zadrżało.
- Przepraszam... -
wyszeptała po raz kolejny Lily, patrząc na nią.
Arthemis przymknęła oczy
i wzięła głęboki oddech. Opuściła ręce wzdłuż ciała, a Lily podniosła aparat do
twarzy.
Arthemis przez chwilę
nie istniała. Pozwoliła się zanurzyć zmysłom w tym zakazanym, ukochanym,
wytęsknionym zapachu. Tylko spokojnych nocy było nim wypełnionych. Tyle chwil
smutku, radości, złości... Arthemis zanurzyła twarz w kołnierzyku koszuli i
wcisnęła go do płuc, jakby był jej potrzebny bardziej niż tlen. Pogrążona we
własnym świecie spojrzała na miękkie światło księżyca i dotknęła ust, których
od tak dawna nikt nie dotykał.
A potem rzeczywistość
uderzyła w nią jak czołgiem. Twarz Arthemis stała się obojętna, jakby ta lawina
uczuć nigdy nie miała miejsca.
Lily odwróciła się, gdy
Arthemis wkładała z powrotem szlafrok i rzuciła niedbale koszula na łóżku.
- Jestem ciekawa, jak wyjdą. To, co zrobiłaś ze zdjęciami pozostałych
to magia jakiej nie mogę sobie wyobrazić - rzuciła Arthemis.
- Arthemis... - zaczęła Lily.
- Przestań - przerwała jej twardo. - Po prostu to zostaw, dobrze?
Lily skinęła głową.
- Powiedz mi... jak zrobisz swoje własne zdjęcia? - zmieniła temat
Arthemis.
- Stanę za obiektywem, a mój klon zrobi swoje - Lily wzruszyła
ramionami. - To zdjęcie z mamą też tak zrobiłam...
- Jest naprawdę wyraziste - przyznała Arthemis. - No, więc? Jakie masz tematy?
- Kreatywna, pogodna i
roztrzepana...
- Serio? - Arthemis się roześmiała. - Chce to zobaczyć...
Dziewczyny z
rozbawieniem obserwowały pracę Lily i Lily-2. Pierwszym krajobrazem była
kolorowa łąka i Lily na spongify wyskakując w powietrze z balonami i śmiechem.
Arthemis nie mogła się nie uśmiechać patrząc na to.
Drugą sceną był siedząca
z załamanym-roześmianym wyrazem twarzy na środku pokoju, który wyglądał jakby
przeszło po nim tornado. Rozrzucone ciuchy, książki i bibeloty, dookoła niej
świadczyły o tym, że nigdy nic nie może znaleźć.
Najpiękniejszym według
Arthemis było ostatnie zdjęcie, na którym Lily czarami tworzyła cudowny obraz
malując kolorami po czystej białej ścianie, cała umazana farbami. To była Lily
jaką wszyscy znali i kochali. Pełna życia, energiczna, kreatywna, roześmiana.
Arthemis stwierdziła, że gdyby umiała malować, namalowałaby jej portret właśnie
taki.
Na zakończenie tego
psychicznie wyczerpującego popołudnia miało powstać jeszcze jedno zdjęcie,
umieszczone na okładce, na którym miały być wszystkie. Stanowiące oblicza
kobiet i różne cechy ich osobowości.
Arthemis i Valentine
zostały ubrane w garnitury, białe koszule. Miały stać za kanapą, sprawiając
groźne wrażenie. Na kanapie siedziały w eleganckich, zwiewnych, lub
romantycznych sukienkach, krótkich lub długich - Rose, Victoire, Dominque i
Molly, a Lily w codziennych ciuchach, radosna i swobodna leżała na dywanie
razem z Ginem, który zamienił się w psa.
Lily nadała portretowi
tytuł: Zmienna - Piękna - Wyjątkowa.
Gdy skończyły, usiadły
przy stole zmęczone, trochę oszołomione i swobodne w swoim towarzystwie.
- Podoba mi się ten garniak... - powiedziała Arthemis. - Naprawdę mi
się podoba...
- Jest twój - rzuciła Victoire. - A mówiłam wam, że na początku lutego
jest gala Ministerstwa? Mam na niej być razem z Teddym. Będzie też pół naszej
rodziny... Zawsze jest też ktoś ze szkoły - dyrektor, wybrani nauczyciele i
oczywiście Prefekci Naczelni - trąciła Rose łokciem.
W odpowiedzi ta
parsknęła napojem przez nos.
- C-c-co?!
- Lepiej bądź przygotowana - zaśmiała się Valentine. - Mnie tam na
szczęście nie będzie...
- Mnie też nie - Molly się przeciągnęła. - Victoire będzie musiała się
oprzeć na Dominique...
- Na samą myśl o tym,
boli mnie głowa - mruknęła Dominique.
- A ty, co będziesz wtedy robić? - zapytała rozbawiona Valentine
Arthemis.
Ta powoli odłożyła
talerz z przekąskami, których i tak nie jadła i powiedziała poważnie:
- Myślę, że będę rozpoczynać szkolenie na aurora w tym czasie...
Dziewczyny zamrugały
zaskoczone.
- Ale... będziesz jeszcze w szkole - zauważyła Rose.
Arthemis pokręciła
głową.
- Zamierzam podejść do indywidualnych OWTUMETÓW zaraz po przerwie
świątecznej.
- CO!? - Rose zerwała się na równe nogi.
Arthemis spojrzała na
nią przepraszająco.
- Chce zdać wszystko w styczniu i w lutym podejść do egzaminów
wstępnych. Będę mogła wtedy dołączyć do wcześniejszego naboru aurorów...
- Od jak dawna to planujesz? - zapytała Rose.
Arthemis spuściła wzrok.
- Od pierwszego wypadu do Hogsmead...
- Od kiedy poznałaś Antonette - zauważyła Lily, śmiejąc się gorzko. -
Mogłaś nam powiedzieć.
- A co by to zmieniło? Nawet nie wiem, czy mi się uda...
- Ale dlaczego? - zapytała Rose. - Powinnaś być z nami do końca...
Arthemis przetarła
dłonią twarz.
- Wiem, ale... nie mogę
walczyć z nierównej pozycji. Wyolbrzymiam wszystko, bo tego nie widzę... -
pokręciła głową.
Victoire zalała się
łzami bez powodu.
- Tak bardzo się dla niego starasz! Dlaczego ten buc tego nie widzi!!
- Już, już - Dominique
wyjęła kieliszek nalewki z ręki siostry.
Dla odmiany Valentine
zerwała się na równe nogi i złapała Arthemis za klapy garnitury, przeciągając
przez stół. Zaczęła nią potrząsać:
- Dlaczego myślisz, że to twoja wina! Przestań to ciągle powtarzać!!
Ten facet to namiastka mężczyzny, który na ciebie nie zasługuje! Rzuć go!! Jak
go rzucisz to... - Valentine puściła zaskoczoną Arthemis, a potem odchyliła
głowę do tyłu i zaczęła gwałtownie szlochać.
- Druga! - Dominique zdegustowana zabrała jej sprzed nosa szklaneczkę
z ognistą whisky.
Arthemis patrząc na
obejmujące się szlochające Valentine i Victoire nie wiedziała, gdzie podziać
oczy, a potem roześmiała się i nie mogła przestać się śmiać, aż całkowicie opadła
z sił. Podeszła do nich i objęła je serdecznie.
- Naprawdę was wszystkie kocham dziewczyny... - rzuciła dziarsko.
Gdy dookoła niej
wszystkie oczy stały się mokre, Arthemis spanikowała i wrzasnęła:
- PRZESTAŃCIE RYCZEĆ!!
Valentine ululana została odstawiona
do mieszkania, które wynajmowały razem z Dominique, która ją tam zostawiła i
pojechała odwieść Victoire do domu.
Ta w pierwszej
kolejności chciała iść pod prysznic, ale usiadła w fotelu w saloniku i jakoś
nie miała ochoty się stamtąd ruszać.
Była taka wkurzona, że
gdyby nie Arthemis roztrzaskała by buźkę temu palantowi. Faceci to był gatunek,
który denerwował ją jak żaden inny, chociaż myślała, że już się z tym
pogodziła. Spędziła z braćmi całe życie. Kochała ich, ale potrafili ją wkurzyć,
tak bardzo, że była gotowa ich wszystkich pozabijać. Ich myślenie - męskie
myślenie - wymykało się logice.
Poddała się w przypadku
Freda, bo było to silniejsze od niej. Potrafił sprawdzić, że w jakiś dziwny
sposób zaczęła lubić w nim cechy, których nienawidziła w innych. Nawet głupie
męskie myślenie czasami - choć rzadko - nabierało sensu. Albo chociaż było
zabawne.
A potem człowiek, w
którego wierzyła, naprawdę wierzyła, chociaż obserwowała go raczej z daleka,
sprawia, że wkurzali ją znowu wszyscy faceci.
- Hej, dziewczyny, wróciłyście? - rozległo się pukanie do drzwi.
- Wszyscy z ptakiem mają zakaz wstępu! - krzyknęła.
Fred otworzył drzwi
kluczem, który mu dała i zajrzał do środka.
- Czyżbyś była podchmielona moja kochana? - zapytał rozbawiony. - Gdzie
Dominique? Nie mów mi, że rzyga...
- Nie.. Pojechała odwieść Victoire do domu...
- To takie wygodne, że zrobiłyście prawo jazdy, co nie? - rzucił idąc
do kuchni, po drodze zrzucając kurtkę.
- Spadaj... Nienawidzę facetów...
- Ooo...? Przecież miał być sam sabat na zlocie... Więc skąd wzięła
się twoja niechęć do facetów?
- Niechęć? Gdyby mogła to każdemu kazałabym przejść to, przez co każe
przechodzić kobiecie...
Fred wrócił z wysoką
szklanką słodkiego, zimnego koktajlu bananowego, który lubiła Valentine.
Podał jej go, a potem
chciał odgarnąć jej włosy z policzka, ale trzepnęła go po ręce.
- Nie dotykaj mnie - syknęła.
Fred zgrzytnął zębami.
- Może wyrzucisz to z
siebie i pójdziesz do diabła? - warknął.
Valentine z rozmachem
odstawiła szklankę na stolik i wstała.
- Ubieracie wszystko w ładne słowa, udajecie pokrzywdzonych i czekacie
aż ktoś komu bardziej zależy naprawi wszystko co zepsuliście...!
Fred podszedł blisko do
niej.
- Czy możesz mi wytłumaczyć, czemu to zawsze ja obrywam za błędy facetów,
których nawet nie znam?!
- Och, znasz aż za
dobrze! I zaczynam się zastanawiać, jakie ty masz karty pochowane w rękawie,
asie! - popchnęła go, tak, że potknął się o fotel i runął na ziemię, ale udało
mu się pociągnąć ją za sobą.
Unieruchomił ją pod sobą
i przycisnął jej nadgarstki do podłogi.
- DLACZEGO JESTEŚ TAKA WKURZONA?! - krzyknął na nią.
- Bo ta cała słodka historyjka, którą opowiedziałeś to jedno wielkie
gówno! - rzuciła. - Łatwo jest wzbudzać współczucie, jeżeli nigdy nie
powiedziało się do końca prawdy!
- Valentine... o czym ty mówisz...? - zapytał, siląc się na
cierpliwość Fred.
- Nie powiedziałeś mi najważniejszych rzeczy... Wiedziałeś o tym
wszystkim? O tym, że James całował się z tą całą Antonette? O tym, że Arthemis
ostrzegała go, że ta ma na niego haka, ale ją wyśmiał? O tym, że zarzucił jej,
że ją prześwietliła swoimi mocami? Czy myślisz, że mógł ją zranić bardziej?!
- Skąd wiesz?
- Przycisnęłyśmy ją... I powiedziała nam... - Valentine pokręciła
głową. - Zaraportowała - to bardziej właściwe słowo... Obojętnie, spokojnie,
beznamiętnie. Musiałbyś ją widzieć Fred. Czekasz na chwilę, gdy odwraca od
ciebie wzrok, gdy na chwilę przestajesz ją zajmować, wszystko z jej oczu
znika...
Fred puścił nadgarstki
Valentine i przytknął czoło do jej czoła.
- Czekałam aż się wkurzy. Czekałam, aż powie, że należy mu skopać
tyłek, ale nic tych rzeczy - wykrztusiła. - Ona robi wszystko do granic
wytrzymałości, a on po prostu czeka! A my jesteśmy takie bezsilne...
- Val... - szepnął Fred i pociągnął ją do siebie na kolana.
- I cały czas powtarza, że wszystko naprawi... - pokręciła głową,
ukrywając twarz w jego koszulce. - Jestem na nią taka wkurzona!
Fred kołysał Valentine
aż zapadła w letarg.
- Nie jesteś taki zły, wiesz...? - wymamrotała, powoli zapadając w
sen. - Jak na faceta...
- Dzięki - roześmiał się cicho i szepnął jej coś na ucho.
Zachichotała, zamykając oczy.
Tak zastała ich
Dominique.
- Nadal jest wkurzona? - zapytała wieszając płaszczyk na wieszaku.
- Jest wkurzona i czuje się bezużyteczna...
- Jak my wszystkie -
powiedziała Dominique siadając na oparciu fotela.
- Jakie ty masz myśli, Domini? Bierzesz to wszystko na spokojnie,
bardziej niż reszta...
- Arthemis rozgrywa wszystko tak, jak sama postanowiła, nawet jeżeli
wybrała drogę, która sprawia jej więcej bólu i trudu... nie podda się. -
kuzynka Freda, przetarła twarz dłonią. - Myśli, że go straciła... Dlatego robi
wszystko, jakby miała stoczyć wojnę, aby go odzyskać, ale jednocześnie nie
miała na to wielkich nadziei... Jeez... co on sobie myśli, Fred?
- Kiedyś myślałem, że wiem, ale...
- Fred podniósł się z Valentine w ramionach i zaniósł do jej sypialni.
Opatulił ją kołdrą i wrócił do saloniku. - Znam Arthemis i... brakuje mi w niej
złości...
- Też o tym myśleliśmy... Gdzieś tam pod skórą wyczuwasz jej ból, ale
ta złość jest pogrzebana tak głęboko, jakby Arthemis chciała ją zniszczyć samą
w sobie i zastanawiam się... co się stanie, gdy wybuchnie - Dominique wzięła
szklankę niewypitego soku Valentine i zaniosła do kuchni.
Fred założył kurtkę i
cmoknął w czoło kuzynkę.
- Powiedz Valentine, że zabieram ją jutro na spacer wieczorem... Niech
nie siedzi za długo w studio z Victoire...
- Ok... Jesteś dobrym
facetem, Fred... Wyrosłeś...
- Tak ci się tylko
wydaje - Fred mrugnął do niej. - Zamknij drzwi! - pouczył ją i czekał pod
drzwiami, aż usłyszy zamek.
Potem zacisnął zęby tak
mocno, że niemal pękły i teleportował się.
James właśnie kończył się pakować, gdy rozległo się pukanie do
drzwi. Nacisnął magiczny wizjer, który wyświetlił mu hologram osoby stojącej
przed nimi. Otworzył drzwi.
- Cześć, stary, właśnie...
Nie zdążył skończyć
zdania, gdy Fred zablokował mu tchawicę przedramieniem i przyparł go do ściany.
- Co ty masz zamiast mózgu!? - warknął. - Całowałeś się z jakąś zdzirą
i zostawiłeś swoją dziewczynę samą, zaraz po tym, jak się o tym dowiedziała?!
James nie bez powody był
najlepszy na swoim szkoleniu. Zahaczył nogą o kostkę kuzyna i wywrócił go na
ziemię, bez większego wysiłku.
- Oszalałeś?! - wychrypiał, kaszląc.
Fred się podniósł i
wsadził pięść prosto w nos Jamesa, z którego trysnęła krew.
- To za Arthemis. Chyba sam sądzisz, że zasłużyłeś, skoro tego nie
uniknąłeś - Fred chwycił Jamesa za koszulkę. - Lubisz pomijać szczegóły, w
opowieściach, co?
- Powiedziałem ci wszystko oprócz tego, że Antonette mnie
pocałowała...
- I tego, że Arthemis powiedziała ci prosto w oczy, że jej się to nie
podoba, i że Antonette coś do ciebie ma...
- Och, daj spokój! Dlaczego niby to takie ważne!
- Bo Arthemis nigdy by
czegoś takie nie powiedziała na głos, gdyby nie uważała, że ma bardzo ważny
powód! A ty, co zrobiłeś? Wyśmiałeś ją? Czy zarzuciłeś zazdrość? - Fred puścił
go nagle i odszedł kilka kroków. - Dlaczego ja się w ogóle tym przejmuje? -
zapytał sam siebie. - Przecież będzie jej lepiej bez takiego kretyna jak ty...
- Przestań wygadywać
bzdury! - warknął James. - Wiem, że popełniłem masę błędów, ale nie mogę ich
naprawić, dopóki nie będzie chciała mnie słuchać! A uwierz mi nie będzie
chciała mnie słuchać... Wiem, że nawet nie spróbuje...
- Popełniłeś?! - wrzasnął z niedowierzaniem Fred. - James! Popełniasz
błąd za błędem! Jeżeli nie chce cię słuchać to ja do tego zmuś, ale najpierw
przygotuj sobie litanię na przeprosiny! W ogóle ci zależy, żeby wiedzieć, jak
ona się czuje?!
- Skoro o wszystkim wie już pół rodziny sądzę, że nadal jest zła... -
Fred odwrócił się w stronę Jamesa, jak kobra. - Do czego ma pełne prawo. Nie
jestem idiotą Fred... wiem, że popełniłem błędy, które trudno naprawić...
- Nawet nie próbujesz... A nawiasem mówiąc... Jak długo masz zamiar
czekać aż ona przyjdzie do ciebie? Hmm?
Brwi Jamesa drgnęły.
- A jeżeli nigdy nie będzie na to gotowa?
- Wiem to, do cholery!! - wrzasnął Jamesem, wycierając krew z nosa
przedramieniem. - Myślisz, że to jest proste?! Czekanie, myślenie, poczucie
winy?! Jestem przerażony, rozumiesz?!
Fred przez chwilę
wpatrywał się w kuzyna z powagą.
- Więc czemu do niej nie pójdziesz?... Teraz... Wczoraj...
James zamknął zmęczona
oczy i wyszeptał:
- Bo ona mnie teraz nienawidzi... i nie mogę tego znieść...
- James, nie sądzę, żeby
Arthemis... - zaczął Fred, gdy niespodziewanie rozległo się pukanie do drzwi.
Zerknął na zegarek wskazujący pół godziny do północy i zmrużył oczy. -
Spodziewasz się kogoś?
- James? - pukanie rozległo się ponownie. - To ja... Antonette...
Fred rozdziawił usta w
gniewnym niedowierzaniu, patrząc na Jamesa.
- Nie gap się tak - warknął ten w odpowiedzi. - Wyjeżdżamy dzisiaj o
północy na terenowe szkolenie do Kanady. Wracam za dwa tygodnie na święta...
- Uroczo - Fred
uśmiechnął się kwaśno siadając w fotelu. - Twoja mała przyjaciółka będzie miała
pełne ręce roboty...
James otworzył
Antonette.
- Wejdź... tylko się
umyję i możemy iść...
- Och... - Antonette rozejrzała się ciekawie. - Masz ładne mieszkanie,
chociaż trochę puste...
- Jest wygodne, ale wolę swój pokój u rodziców...
Antonette zauważyła
Freda, który obserwował ją spod zmrużonych powiek.
- Dobry wieczór - powiedziała, uśmiechając się słodko.
Fred nie odpowiedział. W
końcu dziewczyna usiadła na przeciwko niego.
- Jestem Antonette. Pracuję razem z Jamesem. Jesteś jego kolegom?
- Kuzynem - poprawił ją chłodno.
- Jesteś pierwszą osobą z rodziny Jamesa, którą poznałam!
- I lepiej niech tak zostanie, bo możesz szybko skończyć pod ziemią - mruknął
cicho Fred.
Oczy Antonette zabłysły.
- Mam wrażenie, że mnie nie lubisz...
- Nie jesteśmy na "ty" i nie mam zamiaru poznawać cię
bliżej. Niechęć, czy sympatia nie ma tu nic do powiedzenia, bo po prostu nie
chcę mieć z tobą nic do czynienia...
- Nie zrobiłam nic złego
- powiedziała cicho Antonette.
- Mam trochę inną opinię na ten temat... Potrafisz nieźle manipulować
ludźmi, a zwłaszcza mężczyznami. Nie obchodzi mnie, co sobie zaplanowałaś, ale
w naszej rodzinie nie znajdziesz nawet ćwierci sprzymierzeńca... Zraniłaś
kogoś, na kim nam zależy i nie będziesz robić, co ci się podoba...
- To nie ma znaczenia, prawda? Tak długo, jak James nie ma nic
przeciwko... - Antonette spojrzała na niego wyzywająco.
- Jeżeli tak myślisz, znaczy, że bardzo słabo znasz Jamesa. Dopóki
rodzina cię nie zaakceptuje będziesz tylko ciemną plamą na naszym
krajobrazie... - Fred wstał. - Naprawdę chciałbym się z tobą policzyć, ale
zostawię cię dla Arthemis...
- Tego właśnie nie rozumiem... Co wy wszyscy w niej widzicie? Wg mnie
jest tylko słabą dziewczynką, która szybko się poddała, gdy znalazła się pod
ostrzałem...
Fred uśmiechnął się
drapieżnie.
- Hm... myślę, że to dlatego, że nie uznała cię za godnego
przeciwnika...
Gdy uśmiech Antonette
zamienił się w grymas złości, Fred zniknął za drzwiami. Antonette podeszła do
ramek ze zdjęciami na niewielkim kominku, wzięła jedną z nich do ręki, i niemal
natychmiast usłyszała.
- Możesz ją odłożyć? Fred już poszedł?
- Tak. Przepraszam, po prostu...
- Nie. Nic nie szkodzi - powiedział szybko James. - Arthemis jest dość
wrażliwa i nie chcę, żeby odczuwała, że ktoś tu dotykał różnych rzeczy...
- Och... - spochmurniała Antonette. - Jest zaborcza...
- Nie. Nie jest. Ja jestem... Nie chcę, żeby po raz kolejny zaszło
nieporozumienie między nami...
- Rozmawiałeś już z nią?
- Porozmawiam, jak tylko wrócimy - wyjaśnił krotko, otwierając drzwi i
gasząc światła, jakby chciał Antonette, jak najszybciej wypchnąć z pokoju.
Super pomysł z tym katalogiem i kalendarzem. Musiało być bardzo miłe brać w czymś takim udział. Wszyscy są po stronie Arthemis i to takie urocze że tak bardzo chca ją chronić
OdpowiedzUsuń