czwartek, 1 lutego 2018

Sabat Czarownic (Rok VII, Rozdział 12)

Arthemis i Victoire wróciły do dziewczyn. Przy stole była już tylko Valentine. Reszta zniknęła. Arthemis poszła szukać Lily i Rose.
     - Co myślisz? - rzuciła cicho Valentine, gdy Victoire do niej podeszła.
     - Nie wiem. Na pierwszy rzut oka wydaje się zadziwiająco obojętna...
     - Tak ci się wydaje? Według mnie jest pusta... Wszystko co powinna wykrzyczeć i wypłakać zamknęła w sobie tak głęboko, że nawet jej samej ciężko jest to znaleźć...
     - Nawet jeżeli, Lily wyciągnie z niej to, co będzie jej potrzebne - powiedziała Victoire. - Wiem, że najchętniej od razu z wielką kosą poleciałabyś do Londynu, żeby uciąć mojemu kuzynowi głowę, ale odpuść. Ona nie potrzebuje teraz dodatkowej figury na szachownicy...
     Valentine zacisnęła zęby, a potem westchnęła ciężko.
     - Idę zobaczyć, jak idzie Rose...
     Sceneriami Rose były kuchnia, biblioteka i ministerstwo magii.
     Arthemis patrzyła, jak Lily ustawia ją i odlotowych codziennych ubraniach przy kuchennym blacie, krojącą składniki do zupy, ale co chwilę wyglądającą przez okno. Lily ustawiła ją profilem do aparatu, żeby widać było zarówno widok drogi za oknem, zegar stojący na parapecie i wyraz twarzy Rose.
     Lily zrobiła kilka zdjęć, po czym cmoknęła niezadowolona, podeszła do Rose i cicho coś do niej powiedziała. Rose się zarumieniła cała, a Lily kontynuowała, coś się zmieniło na twarzy Rose, więc Lily wróciła za aparat.
     Rose zaniepokojona spojrzała na zegarek, a potem na widok drogi za oknem. Jej twarz była rozluźniona, ale widać było zaniepokojenie w jej oczach.
     Lily westchnęła sfrustrowana.
     - Rose... on wróci... - rzuciła, a na wypuściła ze świstem powietrze.
     Zamknęła oczy jakby chciała sobie coś powiedzieć, chociaż jej ciało jeszcze do końca się nie rozluźniło. Na jej usta wypłynęło delikatny uspokajający uśmiech.
     Lily nacisnęła migawkę.
     - Dobra. Następna. Idziemy do scenografii numer 7. Dominique, potrzebna mi postać urzędnika - rzuciła.
     - Ok!
     - Victoire, ubierz ją w co tam chcesz...
     - Robi się!
     - Ale... - Rose zdezorientowana spojrzała dookoła. - Przecież nie wychodziło...
     Lily wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
     - Mam wszystko czego potrzebowałam...
     - Jaki będzie tytuł? - zapytała Arthemis.
     Lily spojrzała na nią przez ramię.
     - Cierpliwa... A jaka jest twoja decyzja?
     - Strasznie się rządzisz, gdy chowasz się za obiektywem wiesz? Korci mnie, żeby doświadczyć to na własnej skórze...
     - Mogę nacisnąć guziki, których nie chcesz nikomu pokazywać - ostrzegła ją Lily.
     - Jeżeli wiesz, jak je znaleźć, jeszcze bardziej chcę się przekonać jak to zrobisz - rzuciła Arthemis.
     Lily skinęła głową i zebrała sprzęt, żeby się przemieścić do scenografii z Ministerstwem Magii.
     Dziewczyny zmieniły Rose w młodą urzędniczkę, pewną swego, o stalowej woli, nieugiętą. Arthemis była pewna, że wyglądając tak jak ona  w tej chwili, można było poczuć się pewną siebie. Taki też tytuł wybrano dla zdjęcia, przedstawiającego konfrontację Rose, która chciała wprowadzić nowy projekt w Ministerstwie. Arthemis przez chwilę zastanawiała się, jak daleko w przyszłość patrzy Lily...
     Ostatnie zdjęcie Rose pokazywało ją siedzącą wśród książek w bibliotece, siedziała przy biurku otoczona grubymi woluminami. Przed nią leżała jednak niewielka otwarta książeczka.
     Arthemis na początku myślała, że chodzi o określenie: Inteligentna. Zwłaszcza, że jej ciuchy pasowały do trochę zdystansowanej, dobrze ubranej, dziwnie kruchej, geniuszki. Jednak wystarczyła drobna zmiana, którą wprowadziła Lily. Promienie zachodzącego słońca podkreślające rude, jak ogień włosy i cała biblioteka stała się magicznie "miękka". Lily coś przez chwilę omawiała z Rose, a potem wróciła za obiektyw.
     - Przewróć stronę, Rose - powiedziała cicho Lily. Rose zrobiła to i nagle na jej twarzy odbiło się echo bólu, słodyczy, miłości i tęsknoty. Dotknęła małego kwiatka, który zaczarowała, aby nie zwiódł, który miał stanowić wieczną pamiątkę, czegoś w co nie wierzyła, że się spełni.
     Dotknęła wciąż żywych płatków i uśmiechnęła się, śmiejąc się z łez, które zaczęły szczypać ją w oczy. Przecież to już minęło. Już przecież wszystko było ok...
     Molly dotknęła jej ramienia, wybudzając ją z transu. Rose spojrzała w górę. Kuzynka pogłaskała jej włosy, uśmiechając się lekko.
     - Wyszło naprawdę niesamowite ujęcie... Prawda, Lily?
     - Uprzedziłam już pewną osobę, że możesz być trochę wstrząśnięta, gdy wrócisz, więc powinnaś się przygotować na rozpieszczanie - rzuciła Lily do Rose.
     Rose otrząsnęła się natychmiast i oblała purpurą.
     - Co zrobiłaś?!
     - Ostrzegłam tylko, że czasem zdarza ci się być przesadnie "Sentymentalną"... - Lily podniosła na Rose przepraszające spojrzenie.
     Rose po chwili wstała, mówiąc tylko:
     - Zgłodniałam. I ty też powinnaś coś zjeść, po czeka cię teraz zadziwiające wyzwanie...
     - A tym czasie dziewczyny przygotują Arthemis... - Lily rzuciła jej wyzywające spojrzenie, wiedząc, że Arthemis już się nie wycofa.


Arthemis rozluźniła się trochę, gdy dziewczyny ubrały ją w jej standardowy strój bojowy, który używała na zawodach i który wykorzystywała z chęcią do tej pory.
     - Arthemis... tytuł pierwszego zdjęcia to "Odważna". Sceneria to pole bitwy. Trochę lasu, wzgórz, zamek, pobojowisko itd. Umieściliśmy tam dużo wybuchów i pułapek, żeby było bardziej realnie. Dodaliśmy drzewa i jakieś ruiny. Będzie fajnie - poćwiczysz sobie, a my zrobimy zdjęcie... - wyjaśniła Valentine, eskortując ją do odpowiedniego krajobrazu. - Zaczniesz tutaj - Valentine postawiła ją przed wzniesieniem, - a skończysz za tamtym wiszącym mostem. Żebyś miała o czym myśleć Rose się poświęciła i wlazła do klatki, która tam powiesiliśmy nad przepaścią... Jak przebiegniesz cała trasę w minutę, to klatka pozostanie na właściwej wysokości. Po minucie, co 15 sekund będzie się obniżać... Spokojnie, jest dobrze zabezpieczona, więc nic jej się nie stanie...
     - Gotowe? - rzuciła Molly.
     - Baw się dobrze - rzuciła Valentine i pobiegła do Molly. Arthemis przygotowała się do biegu, ale jednocześnie usłyszała zaniepokojony głos Molly.
     - Dominique mówi, że łańcuch trzymający klatkę co chwilę odrywa się od magii tworzącej krajobraz...
     - Wytrzyma?
     - Powinna, jeżeli Arthemis zdąży w minutę.
     - Wiesz, że nie zdąży... testowałyśmy to...
     - W razie czego Dominique tam czuwa, żeby zabrać Rose.
     - Arthemis! Zaczynasz! - Arthemis zaskoczona krzykiem Lily odruchowo zaczęła biec, zanim zdążyła ochrzanić Molly i Valentine za narażanie Rose.
     - Cholera! - warknęła, wbiegając na wzniesienie. Powaliła trzech przeciwników, którzy wyleźli nie wiadomo skąd i przekoziołkowała, gdy pod jej nogami wybuchła ziemia. Przy moście napotkała dziwną kombinację przeciwników. Dwóch ludzi z lwem. Jednego położyła łokciem w podbródek, kiedy sie zbliżył, drugiego oszołomiła, a lwa transmutowała w kociaka. Porwała łuk i kołczan, który miał jeden z napastników i pognała po moście, który zaczął płonąć. Znalazła się wewnątrz ruin zamku. Wszystko się zamgliło. Poruszała się po omacku, gdy znikąd buchnął płomień. Wszystko dookoła niej wybuchło, usłyszała krótki krzyk Rose.
     Minuta minęła i klatka obniżyła się po raz pierwszy.       Arthemis zrobiła fikołka pod ramieniem następnego napastnika, nie mając na niego czasu i pobiegła w stronę Rose. Chwyciła dwie strzały i strzeliła do ludzi celujących w klatkę, w której uwięziona na wysokości była Rose. Rozpłynęli się, jak iluzje. Znalazła zaczepienie łańcucha i opuściła klatkę. Gdy Rose z niej wychodziła Arthemis wkurzona odwróciła się do dziewczyn.
     - Co wy sobie myślicie?! Mogła sobie zrobić krzywdę!
     - Idealnie! - usłyszała rozradowany głos w odpowiedzi.
     Zmarszczyła brwi.
     - Nie było żadnego zagrożenia Arthemis. Specjalnie powiedziały to tak, żebyś usłyszała... - powiedziała rozbawiona Rose.
     - Mam wspaniałe ujęcie! Musiałabyś siebie widzieć Arthemis! - roześmiała się Lily. -  Nie nadążałam z pstrykaniem migawki...
     - Ostatnie ujęcie kiedy się do nas odwróciłaś jest boskie - powiedziała Victoire, podchodząc do niej i podając jej ręcznik. - Idziesz w naszą stronę... Jesteś tylko lekko spocona, dookoła latają kawałki kamienia, wszędzie się pali ogień i widać dym i ta żądza krwi i wściekłość w twoich oczach. Wyglądasz jakbyś mogła gołymi rękami rozwalić cały zamek...
     - A strój nadal prezentuje się idealnie... Dobrze, że rzuciłam na niego zaklęcie zabezpieczające - mruknęła Dominique.
     - Dobra! Umyjcie ją i zmieńcie jej ciuchy. Zrobimy "Nieustraszoną"... - powiedziała Lily, zmieniając ustawienia obiektywu.
       Arthemis rozluźniona poszła do szatni razem z dziewczynami.            Spodziewała się innej wersji "bojowego" munduru. Albo coś na kształt stroju "łowcy artefaktów", który jej ojciec opisywał w książkach.
     Nie podejrzewała niczego nawet, gdy dziewczyny kazały jej zmienić wszystko łącznie z bielizną (która nie była jej zdaniem zbyt skromna). Gdy wyszła podały jej lekką, niemal przezroczystą sukienkę na ramiączkach. Była zwiewną, lekka i miała duży dekolt. Zapięcia ramiączek przypominały greckie klamry, podobnie, jak góra. Dół był odcięty pod piersiami i spływały w dół nieregularnie dłuższymi  i krótszymi falami, nadając jej bardzo pogański wygląd.
     - Nie sądzę, żeby ta sukienka... - zaczęła Arthemis.
     - Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nie potrafię dobrać odpowiedniego stroju? - rzuciła chłodno Victoire.
     - Nie, nie o to mi chodzi, tylko, że do akcji to raczej ona się nie nadaje...
     - Dajemy wianek? - zapytała Dominique.
     - Wianek?! - powtórzyła zdezorientowana Arthemis.
     Victoire zmrużyła oczy, jakby nad czymś myślała.
     - Nie. Nie chce sztucznej niewinności... Valentine tylko rzęsy i usta numerem 23. Zmocz jej niektóre pasma włosów i rzuć zaklęcie wodoodporne...
     - Już się robi... - Valentine podeszła do Arthemis z tuszem do rzęs.
     - Czy zdjęcie nie powinno być wojownicze, skoro ma tytuł, nieustraszona?
     Valentine posłała jej denerwujący wszechwiedzący uśmiech.
     - Lily to geniusz... Nie zapominaj o tym...
     - Teraz to się boję...
     - Przestań! Masz być nieustraszona!
     - Jestem. Inaczej już bym była na innym kontynencie...
     - No, już - Valentine uśmiechnęła się.
     - A buty?
     - Nie będą ci potrzebne...
     Victoire zaprowadziła Arthemis do scenerii w lesie, w którym wszystko wyglądało, jakby dopiero spadł deszcz. Świeżą, soczystą zieleń podkreślało miękkie, jasne światło prześwitujące przez liście.
     -      Połóż się na trawie - powiedziała Lily.
     Arthemis nawet nie pytała. Po prostu zrobiła to, co jej powiedzieli.
     - A oto twój partner - rzuciła Rose, wyciągając małą zieloną myszkę z kieszeni bluzy.
     Lily ukucnęła przy niej z kartką papieru i powiedziała:
     - Pamiętasz... ćwiczyliśmy to, Gin...
     Mała myszka zamieniła się w wielką szmaragdowozieloną pumę, która wpatrywała się w obrazek.
     - Wiesz, co masz robić?
     Puma zamruczała i skinęła głową.
     - Dobry, kotek! - Lily radośnie pogłaskała łeb zwierzęcia i potarła policzkiem o jego pysk.
     Gdyby był biały wyglądałby zupełnie, jak patronus Jamesa... - przemknęło przez myśl Arthemis.
     Arthemis jedynie siłą woli powstrzymała krzyk, gdy w następnej chwili Gin na nią skoczył i zawisł nad nią.
     - Odbiło ci?! - krzyknęła na kota.
     - Arthemis - zwróciła jej uwagę Lily. - To jest scena - pokazała jej nieudolny, krzywy szkic, ale dający do zrozumienia, co mam być zrobione. Victoire ułożyła na ziemi włosy Arthemis w taki sposób, żeby tworzyły aureolę wokół jej głowy. Poprawiła również jej sukienkę, żeby się ułożyła na trawie.
     Arthemis miała mieć rozłożone bezbronnie ręce, bezwolne ciało. Gin dominował na nią jedną łapą wyciągając w jej kierunku, jakby chciał nią uderzyć i szczerząc zęby.
     - Arthemis masz być nieustraszona, a nie wkurzona - zwróciła jej uwagę Lily, kładąc się na ziemi niedaleko nich. - To ma być trochę romantyczne, seksowne zdjęcie. Teoretycznie jesteś bezbronna, ale nie pokazujesz tego po sobie... Rzucasz wyzwanie bestii... Teraz wyglądasz jakbyś szykowała się na łowy... - rzuciła zirytowana Lily. - Wyobraź sobie, że nie chcesz zrobić mu krzywdy... To starcie dwóch silny osobowości...
     Ponieważ Arthemis raczej wyglądała na żądną zemsty niż nieustraszoną, a Lily już nie wiedziała, co jej powiedzieć, żeby wydobyć z niej to, co chciała, co tyle razy w niej widziała, Valentine ukucnęła obok niej.
     - Arthemis - zaczęła. - Znasz to uczucie, gdy facet próbuje cię zdominować, bo jest facetem? Walczysz z nim nie dla zasady, tylko dlatego, że sprawia ci to radość... Podnosi ci się ciśnienie, adrenalina skacze do góry, bo jest silniejszy niż ty... - Arthemis zmarszczyła brwi i zamknęła oczy, jakby chciała się odciąć od słów Valentine. - I dochodzi do tego momentu, gdy leżysz bezbronna, a twoje ciało przegrało... Ale wcale nie zostałaś pokonana i twoja dusza o tym wie. I jesteś nieustraszona i bezczelna, i szczęśliwa, bo gdzieś głęboko wiesz, że obojętnie jak silny jest... nigdy nie zrobi ci krzywdy...
     Widać było, że Arthemis zacisnęła zęby, jakby z czymś walczyła, a po chwili jej twarz rozluźniła się.
     - Wygrałaś ze mną tym razem... Valentine... - powiedziała lekko.
     A gdy otworzyła oczy były pełne ukrywanej głęboko radości, wyzywające, podniecone, a na jej ustach pojawił się wyraz stanowczości i cień uśmiechu.
     - Mam to! Mam to! - krzyknęła rozemocjonowana Lily. - Mam to zdjęcie! - przewróciła się na plecy i śmiała w głos. - Widziałyście to!?
     - No, już, już - rzuciła Arthemis podnosząc się i głaszcząc Gina, który przemienił się w kota.
     - Szybko! Przebierzcie ją! Chcę jeszcze jedno! - powiedziała Lily, biegnąc już w stronę ostatniej scenerii.
     Chwilę później Arthemis zawinięta w szlafrok i bardzo niezadowolona znalazła się w sypialni z wielkimi oknami, ogromnym łóżkiem i delikatnym światłem księżyca sączącym się przez szyby.
     Lily siedziała na łóżku, miętosząc w rękach koszulę.
     Arthemis usiadła obok niej.
     - Co to ma znaczyć? Dlaczego tylko ja mam mieć zdjęcie w bieliźnie? - zapytała skrzywiona.
     Lily miała zadziwiająco zmartwiony wyraz twarzy.
     - Co jest? - zapytała Arthemis, trącając ją przyjacielsko ramieniem.
     - Kiedy kreowałam tę scenę... jeszcze o niczym nie miałam pojęcia i wiesz... naprawdę jej chciałam. Chciałam złapać tę unikalną chwilę. Tę twarz, której jestem pewna sama nie widziałaś...
     - Więc, co stoi na przeszkodzie? - zapytała Arthemis.
     - Nie chcę cię skrzywdzić... - wykrztusiła Lily.
     Arthemis zamrugała zaskoczona.
     - Mówisz o naciskaniu moich guzików? Hmm... Valentine dopiero co to zrobiła i nie urwałam jej głowy...
     - Tak, ale... to było co innego.
     - Lily, tworzysz coś niesamowitego przypominając ludziom o chwilach, które przeżyli, a które zostały wyryte tak głęboko w nich, że wracają w najdziwniejszych momentach. To nie jest coś złego... to coś dzięki czemu na nowo możemy poczuć ciepło, odkryć radość, albo przypomnieć sobie ból, który nas ukształtował... Chcę wiedzieć, jakie uczucie tym razem mi przypomnisz...
     Lily westchnęła i wyciągnęła w jej strony białą koszulę.
     - Victoire tworzy zestaw biurowych ubrań dla pań naśladujących męską modę, więc stwierdziła, że koszula spełni rolę właściwą zarówno dla reklamy tej kolekcji, co bielizny, którą masz pod nią...
     - Nie muszę paradować w staniku?! Dzięki ci, Boże!!! - krzyknęła Arthemis, oddychając z ulgą, a Lily się roześmiała i podeszła do aparatu.
     - Ok, przećwiczmy to najpierw. Stań przy oknie. Delikatnie odchyl firankę i zerknij na dół. Wyobraź sobie, że dopiero co wstałaś z łóżka, w którym kogoś zostawiłaś...
     - No, wiesz! - Arthemis się zarumieniła i spojrzała na skołtunioną pościel. - Co też ci chodzi po głowie! -      No, więc? Jakiej potrzebujesz miny?
     - Nie musisz nic robić... Możesz teraz zmienić ciuchy...
     Arthemis zrzuciła szlafrok i pośpiesznie założyła białą koszulę, która sięgnęła jej do połowy uda. Zaczęła ją zapinać, gdy usłyszała:
     - Przepraszam...
     - Powiedziałam ci, że wszystko jest... - Arthemis zamrugała, gdy jej serce rozpadło się na kawałki. -... ok...
     Stała sparaliżowana, nie mogąc oddychać, bo za każdym razem wciągała do płuc ten zabójczy słodki zapach. Całe jej ciało zadrżało.
     - Przepraszam... - wyszeptała po raz kolejny Lily, patrząc na nią.
     Arthemis przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Opuściła ręce wzdłuż ciała, a Lily podniosła aparat do twarzy.
     Arthemis przez chwilę nie istniała. Pozwoliła się zanurzyć zmysłom w tym zakazanym, ukochanym, wytęsknionym zapachu. Tylko spokojnych nocy było nim wypełnionych. Tyle chwil smutku, radości, złości... Arthemis zanurzyła twarz w kołnierzyku koszuli i wcisnęła go do płuc, jakby był jej potrzebny bardziej niż tlen. Pogrążona we własnym świecie spojrzała na miękkie światło księżyca i dotknęła ust, których od tak dawna nikt nie dotykał.
     A potem rzeczywistość uderzyła w nią jak czołgiem. Twarz Arthemis stała się obojętna, jakby ta lawina uczuć nigdy nie miała miejsca.
     Lily odwróciła się, gdy Arthemis wkładała z powrotem szlafrok i rzuciła niedbale koszula na łóżku.
     - Jestem ciekawa, jak wyjdą. To, co zrobiłaś ze zdjęciami pozostałych to magia jakiej nie mogę sobie wyobrazić - rzuciła Arthemis.
     - Arthemis... - zaczęła Lily.
     - Przestań - przerwała jej twardo. - Po prostu to zostaw, dobrze?
     Lily skinęła głową.
     - Powiedz mi... jak zrobisz swoje własne zdjęcia? - zmieniła temat Arthemis.
     - Stanę za obiektywem, a mój klon zrobi swoje - Lily wzruszyła ramionami. - To zdjęcie z mamą też tak zrobiłam...
     - Jest naprawdę wyraziste - przyznała Arthemis.  - No, więc? Jakie masz tematy?
     - Kreatywna, pogodna i roztrzepana...
     - Serio? - Arthemis się roześmiała. - Chce to zobaczyć...
     Dziewczyny z rozbawieniem obserwowały pracę Lily i Lily-2. Pierwszym krajobrazem była kolorowa łąka i Lily na spongify wyskakując w powietrze z balonami i śmiechem. Arthemis nie mogła się nie uśmiechać patrząc na to.
     Drugą sceną był siedząca z załamanym-roześmianym wyrazem twarzy na środku pokoju, który wyglądał jakby przeszło po nim tornado. Rozrzucone ciuchy, książki i bibeloty, dookoła niej świadczyły o tym, że nigdy nic nie może znaleźć.
     Najpiękniejszym według Arthemis było ostatnie zdjęcie, na którym Lily czarami tworzyła cudowny obraz malując kolorami po czystej białej ścianie, cała umazana farbami. To była Lily jaką wszyscy znali i kochali. Pełna życia, energiczna, kreatywna, roześmiana. Arthemis stwierdziła, że gdyby umiała malować, namalowałaby jej portret właśnie taki.
     Na zakończenie tego psychicznie wyczerpującego popołudnia miało powstać jeszcze jedno zdjęcie, umieszczone na okładce, na którym miały być wszystkie. Stanowiące oblicza kobiet i różne cechy ich osobowości.
     Arthemis i Valentine zostały ubrane w garnitury, białe koszule. Miały stać za kanapą, sprawiając groźne wrażenie. Na kanapie siedziały w eleganckich, zwiewnych, lub romantycznych sukienkach, krótkich lub długich - Rose, Victoire, Dominque i Molly, a Lily w codziennych ciuchach, radosna i swobodna leżała na dywanie razem z Ginem, który zamienił się w psa.
     Lily nadała portretowi tytuł: Zmienna - Piękna - Wyjątkowa.
     Gdy skończyły, usiadły przy stole zmęczone, trochę oszołomione i swobodne w swoim towarzystwie.
     - Podoba mi się ten garniak... - powiedziała Arthemis. - Naprawdę mi się podoba...
     - Jest twój - rzuciła Victoire.         -           A mówiłam wam, że na początku lutego jest gala Ministerstwa? Mam na niej być razem z Teddym. Będzie też pół naszej rodziny... Zawsze jest też ktoś ze szkoły - dyrektor, wybrani nauczyciele i oczywiście Prefekci Naczelni - trąciła Rose łokciem.
     W odpowiedzi ta parsknęła napojem przez nos.
     - C-c-co?!
     - Lepiej bądź przygotowana - zaśmiała się Valentine. - Mnie tam na szczęście nie będzie...
     - Mnie też nie - Molly się przeciągnęła. - Victoire będzie musiała się oprzeć na Dominique...
     - Na samą myśl o tym, boli mnie głowa - mruknęła Dominique.
     - A ty, co będziesz wtedy robić? - zapytała rozbawiona Valentine Arthemis.
     Ta powoli odłożyła talerz z przekąskami, których i tak nie jadła i powiedziała poważnie:
     - Myślę, że będę rozpoczynać szkolenie na aurora w tym czasie...
     Dziewczyny zamrugały zaskoczone.
     - Ale... będziesz jeszcze w szkole - zauważyła Rose.
     Arthemis pokręciła głową.
     - Zamierzam podejść do indywidualnych OWTUMETÓW zaraz po przerwie świątecznej.
     - CO!? - Rose zerwała się na równe nogi.
     Arthemis spojrzała na nią przepraszająco.
     - Chce zdać wszystko w styczniu i w lutym podejść do egzaminów wstępnych. Będę mogła wtedy dołączyć do wcześniejszego naboru aurorów...
     - Od jak dawna to planujesz? - zapytała Rose.
     Arthemis spuściła wzrok.
     - Od pierwszego wypadu do Hogsmead...
     - Od kiedy poznałaś Antonette - zauważyła Lily, śmiejąc się gorzko. - Mogłaś nam powiedzieć.
     - A co by to zmieniło? Nawet nie wiem, czy mi się uda...
     - Ale dlaczego? - zapytała Rose. - Powinnaś być z nami do końca...
     Arthemis przetarła dłonią twarz.
     - Wiem, ale... nie mogę walczyć z nierównej pozycji. Wyolbrzymiam wszystko, bo tego nie widzę... - pokręciła głową.
     Victoire zalała się łzami bez powodu.
     - Tak bardzo się dla niego starasz! Dlaczego ten buc tego nie widzi!!
     - Już, już - Dominique wyjęła kieliszek nalewki z ręki siostry.
     Dla odmiany Valentine zerwała się na równe nogi i złapała Arthemis za klapy garnitury, przeciągając przez stół. Zaczęła nią potrząsać:
     - Dlaczego myślisz, że to twoja wina! Przestań to ciągle powtarzać!! Ten facet to namiastka mężczyzny, który na ciebie nie zasługuje! Rzuć go!! Jak go rzucisz to... - Valentine puściła zaskoczoną Arthemis, a potem odchyliła głowę do tyłu i zaczęła gwałtownie szlochać.
     - Druga! - Dominique zdegustowana zabrała jej sprzed nosa szklaneczkę z ognistą whisky.
     Arthemis patrząc na obejmujące się szlochające Valentine i Victoire nie wiedziała, gdzie podziać oczy, a potem roześmiała się i nie mogła przestać się śmiać, aż całkowicie opadła z sił. Podeszła do nich i objęła je serdecznie.
     - Naprawdę was wszystkie kocham dziewczyny... - rzuciła dziarsko.
     Gdy dookoła niej wszystkie oczy stały się mokre, Arthemis spanikowała i wrzasnęła:
     - PRZESTAŃCIE RYCZEĆ!!



     Valentine ululana została odstawiona do mieszkania, które wynajmowały razem z Dominique, która ją tam zostawiła i pojechała odwieść Victoire do domu.
     Ta w pierwszej kolejności chciała iść pod prysznic, ale usiadła w fotelu w saloniku i jakoś nie miała ochoty się stamtąd ruszać.
     Była taka wkurzona, że gdyby nie Arthemis roztrzaskała by buźkę temu palantowi. Faceci to był gatunek, który denerwował ją jak żaden inny, chociaż myślała, że już się z tym pogodziła. Spędziła z braćmi całe życie. Kochała ich, ale potrafili ją wkurzyć, tak bardzo, że była gotowa ich wszystkich pozabijać. Ich myślenie - męskie myślenie - wymykało się logice.
     Poddała się w przypadku Freda, bo było to silniejsze od niej. Potrafił sprawdzić, że w jakiś dziwny sposób zaczęła lubić w nim cechy, których nienawidziła w innych. Nawet głupie męskie myślenie czasami - choć rzadko - nabierało sensu. Albo chociaż było zabawne.
     A potem człowiek, w którego wierzyła, naprawdę wierzyła, chociaż obserwowała go raczej z daleka, sprawia, że wkurzali ją znowu wszyscy faceci.
     - Hej, dziewczyny, wróciłyście? - rozległo się pukanie do drzwi.
     - Wszyscy z ptakiem mają zakaz wstępu! - krzyknęła.
     Fred otworzył drzwi kluczem, który mu dała i zajrzał do środka.
     - Czyżbyś była podchmielona moja kochana? - zapytał rozbawiony. - Gdzie Dominique? Nie mów mi, że rzyga...
     - Nie.. Pojechała odwieść Victoire do domu...
     - To takie wygodne, że zrobiłyście prawo jazdy, co nie? - rzucił idąc do kuchni, po drodze zrzucając kurtkę.
     - Spadaj... Nienawidzę facetów...
     - Ooo...? Przecież miał być sam sabat na zlocie... Więc skąd wzięła się twoja niechęć do facetów?
     - Niechęć? Gdyby mogła to każdemu kazałabym przejść to, przez co każe przechodzić kobiecie...
     Fred wrócił z wysoką szklanką słodkiego, zimnego koktajlu bananowego, który lubiła Valentine.
     Podał jej go, a potem chciał odgarnąć jej włosy z policzka, ale trzepnęła go po ręce.
     - Nie dotykaj mnie - syknęła.
     Fred zgrzytnął zębami.
     - Może wyrzucisz to z siebie i pójdziesz do diabła? - warknął.
     Valentine z rozmachem odstawiła szklankę na stolik i wstała.
     - Ubieracie wszystko w ładne słowa, udajecie pokrzywdzonych i czekacie aż ktoś komu bardziej zależy naprawi wszystko co zepsuliście...!
     Fred podszedł blisko do niej.
     - Czy możesz mi wytłumaczyć, czemu to zawsze ja obrywam za błędy facetów, których nawet nie znam?!
     - Och, znasz aż za dobrze! I zaczynam się zastanawiać, jakie ty masz karty pochowane w rękawie, asie! - popchnęła go, tak, że potknął się o fotel i runął na ziemię, ale udało mu się pociągnąć ją za sobą.
     Unieruchomił ją pod sobą i przycisnął jej nadgarstki do podłogi.
     - DLACZEGO JESTEŚ TAKA WKURZONA?! - krzyknął na nią.
     - Bo ta cała słodka historyjka, którą opowiedziałeś to jedno wielkie gówno! - rzuciła. - Łatwo jest wzbudzać współczucie, jeżeli nigdy nie powiedziało się do końca prawdy!
     - Valentine... o czym ty mówisz...? - zapytał, siląc się na cierpliwość Fred.
     - Nie powiedziałeś mi najważniejszych rzeczy... Wiedziałeś o tym wszystkim? O tym, że James całował się z tą całą Antonette? O tym, że Arthemis ostrzegała go, że ta ma na niego haka, ale ją wyśmiał? O tym, że zarzucił jej, że ją prześwietliła swoimi mocami? Czy myślisz, że mógł ją zranić bardziej?!
     - Skąd wiesz?
     - Przycisnęłyśmy ją... I powiedziała nam... - Valentine pokręciła głową. - Zaraportowała - to bardziej właściwe słowo... Obojętnie, spokojnie, beznamiętnie. Musiałbyś ją widzieć Fred. Czekasz na chwilę, gdy odwraca od ciebie wzrok, gdy na chwilę przestajesz ją zajmować, wszystko z jej oczu znika...
     Fred puścił nadgarstki Valentine i przytknął czoło do jej czoła.
     - Czekałam aż się wkurzy. Czekałam, aż powie, że należy mu skopać tyłek, ale nic tych rzeczy - wykrztusiła. - Ona robi wszystko do granic wytrzymałości, a on po prostu czeka! A my jesteśmy takie bezsilne...
     - Val... - szepnął Fred i pociągnął ją do siebie na kolana.
     - I cały czas powtarza, że wszystko naprawi... - pokręciła głową, ukrywając twarz w jego koszulce. - Jestem na nią taka wkurzona!
     Fred kołysał Valentine aż zapadła w letarg.
     - Nie jesteś taki zły, wiesz...? - wymamrotała, powoli zapadając w sen. - Jak na faceta...
     - Dzięki - roześmiał się cicho i szepnął jej coś na ucho. Zachichotała, zamykając oczy.
     Tak zastała ich Dominique.
     - Nadal jest wkurzona? - zapytała wieszając płaszczyk na wieszaku.
     - Jest wkurzona i czuje się bezużyteczna...
     - Jak my wszystkie - powiedziała Dominique siadając na oparciu fotela.
     - Jakie ty masz myśli, Domini? Bierzesz to wszystko na spokojnie, bardziej niż reszta...
     - Arthemis rozgrywa wszystko tak, jak sama postanowiła, nawet jeżeli wybrała drogę, która sprawia jej więcej bólu i trudu... nie podda się. - kuzynka Freda, przetarła twarz dłonią. - Myśli, że go straciła... Dlatego robi wszystko, jakby miała stoczyć wojnę, aby go odzyskać, ale jednocześnie nie miała na to wielkich nadziei... Jeez... co on sobie myśli, Fred?
     - Kiedyś myślałem, że wiem, ale...  - Fred podniósł się z Valentine w ramionach i zaniósł do jej sypialni. Opatulił ją kołdrą i wrócił do saloniku. - Znam Arthemis i... brakuje mi w niej złości...
     - Też o tym myśleliśmy... Gdzieś tam pod skórą wyczuwasz jej ból, ale ta złość jest pogrzebana tak głęboko, jakby Arthemis chciała ją zniszczyć samą w sobie i zastanawiam się... co się stanie, gdy wybuchnie - Dominique wzięła szklankę niewypitego soku Valentine i zaniosła do kuchni.
     Fred założył kurtkę i cmoknął w czoło kuzynkę.
     - Powiedz Valentine, że zabieram ją jutro na spacer wieczorem... Niech nie siedzi za długo w studio z Victoire...
     - Ok... Jesteś dobrym facetem, Fred... Wyrosłeś...
     - Tak ci się tylko wydaje - Fred mrugnął do niej. - Zamknij drzwi! - pouczył ją i czekał pod drzwiami, aż usłyszy zamek.
     Potem zacisnął zęby tak mocno, że niemal pękły i teleportował się.


James właśnie kończył się pakować, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Nacisnął magiczny wizjer, który wyświetlił mu hologram osoby stojącej przed nimi. Otworzył drzwi.
     - Cześć, stary, właśnie...
     Nie zdążył skończyć zdania, gdy Fred zablokował mu tchawicę przedramieniem i przyparł go do ściany.
     - Co ty masz zamiast mózgu!? - warknął. - Całowałeś się z jakąś zdzirą i zostawiłeś swoją dziewczynę samą, zaraz po tym, jak się o tym dowiedziała?!
     James nie bez powody był najlepszy na swoim szkoleniu. Zahaczył nogą o kostkę kuzyna i wywrócił go na ziemię, bez większego wysiłku.
     - Oszalałeś?! - wychrypiał, kaszląc.
     Fred się podniósł i wsadził pięść prosto w nos Jamesa, z którego trysnęła krew.
     - To za Arthemis. Chyba sam sądzisz, że zasłużyłeś, skoro tego nie uniknąłeś - Fred chwycił Jamesa za koszulkę. - Lubisz pomijać szczegóły, w opowieściach, co?
     - Powiedziałem ci wszystko oprócz tego, że Antonette mnie pocałowała...
     - I tego, że Arthemis powiedziała ci prosto w oczy, że jej się to nie podoba, i że Antonette coś do ciebie ma...
     - Och, daj spokój! Dlaczego niby to takie ważne!
     - Bo Arthemis nigdy by czegoś takie nie powiedziała na głos, gdyby nie uważała, że ma bardzo ważny powód! A ty, co zrobiłeś? Wyśmiałeś ją? Czy zarzuciłeś zazdrość? - Fred puścił go nagle i odszedł kilka kroków. - Dlaczego ja się w ogóle tym przejmuje? - zapytał sam siebie. - Przecież będzie jej lepiej bez takiego kretyna jak ty...
     - Przestań wygadywać bzdury! - warknął James. - Wiem, że popełniłem masę błędów, ale nie mogę ich naprawić, dopóki nie będzie chciała mnie słuchać! A uwierz mi nie będzie chciała mnie słuchać... Wiem, że nawet nie spróbuje...
     - Popełniłeś?! - wrzasnął z niedowierzaniem Fred. - James! Popełniasz błąd za błędem! Jeżeli nie chce cię słuchać to ja do tego zmuś, ale najpierw przygotuj sobie litanię na przeprosiny! W ogóle ci zależy, żeby wiedzieć, jak ona się czuje?!
     - Skoro o wszystkim wie już pół rodziny sądzę, że nadal jest zła... - Fred odwrócił się w stronę Jamesa, jak kobra. - Do czego ma pełne prawo. Nie jestem idiotą Fred... wiem, że popełniłem błędy, które trudno naprawić...
     - Nawet nie próbujesz... A nawiasem mówiąc... Jak długo masz zamiar czekać aż ona przyjdzie do ciebie? Hmm?
     Brwi Jamesa drgnęły.
     - A jeżeli nigdy nie będzie na to gotowa?           
     - Wiem to, do cholery!! - wrzasnął Jamesem, wycierając krew z nosa przedramieniem. - Myślisz, że to jest proste?! Czekanie, myślenie, poczucie winy?! Jestem przerażony, rozumiesz?!
     Fred przez chwilę wpatrywał się w kuzyna z powagą.
     - Więc czemu do niej nie pójdziesz?... Teraz... Wczoraj...
     James zamknął zmęczona oczy i wyszeptał:
     - Bo ona mnie teraz nienawidzi... i nie mogę tego znieść...
     - James, nie sądzę, żeby Arthemis... - zaczął Fred, gdy niespodziewanie rozległo się pukanie do drzwi. Zerknął na zegarek wskazujący pół godziny do północy i zmrużył oczy. - Spodziewasz się kogoś?
     - James? - pukanie rozległo się ponownie. - To ja... Antonette...
     Fred rozdziawił usta w gniewnym niedowierzaniu, patrząc na Jamesa.
     - Nie gap się tak - warknął ten w odpowiedzi. - Wyjeżdżamy dzisiaj o północy na terenowe szkolenie do Kanady. Wracam za dwa tygodnie na święta...
     - Uroczo - Fred uśmiechnął się kwaśno siadając w fotelu. - Twoja mała przyjaciółka będzie miała pełne ręce roboty...
     James otworzył Antonette.
     - Wejdź... tylko się umyję i możemy iść...
     - Och... - Antonette rozejrzała się ciekawie. - Masz ładne mieszkanie, chociaż trochę puste...
     - Jest wygodne, ale wolę swój pokój u rodziców...
     Antonette zauważyła Freda, który obserwował ją spod zmrużonych powiek.
     - Dobry wieczór - powiedziała, uśmiechając się słodko.
     Fred nie odpowiedział. W końcu dziewczyna usiadła na przeciwko niego.
     - Jestem Antonette. Pracuję razem z Jamesem. Jesteś jego kolegom?
     - Kuzynem - poprawił ją chłodno.
     - Jesteś pierwszą osobą z rodziny Jamesa, którą poznałam!
     - I lepiej niech tak zostanie, bo możesz szybko skończyć pod ziemią - mruknął cicho Fred.
     Oczy Antonette zabłysły.
     - Mam wrażenie, że mnie nie lubisz...
     - Nie jesteśmy na "ty" i nie mam zamiaru poznawać cię bliżej. Niechęć, czy sympatia nie ma tu nic do powiedzenia, bo po prostu nie chcę mieć z tobą nic do czynienia...
     - Nie zrobiłam nic złego - powiedziała cicho Antonette.
     - Mam trochę inną opinię na ten temat... Potrafisz nieźle manipulować ludźmi, a zwłaszcza mężczyznami. Nie obchodzi mnie, co sobie zaplanowałaś, ale w naszej rodzinie nie znajdziesz nawet ćwierci sprzymierzeńca... Zraniłaś kogoś, na kim nam zależy i nie będziesz robić, co ci się podoba...
     - To nie ma znaczenia, prawda? Tak długo, jak James nie ma nic przeciwko... - Antonette spojrzała na niego wyzywająco.
     - Jeżeli tak myślisz, znaczy, że bardzo słabo znasz Jamesa. Dopóki rodzina cię nie zaakceptuje będziesz tylko ciemną plamą na naszym krajobrazie... - Fred wstał. - Naprawdę chciałbym się z tobą policzyć, ale zostawię cię dla Arthemis...
     - Tego właśnie nie rozumiem... Co wy wszyscy w niej widzicie? Wg mnie jest tylko słabą dziewczynką, która szybko się poddała, gdy znalazła się pod ostrzałem...
     Fred uśmiechnął się drapieżnie.
     - Hm... myślę, że to dlatego, że nie uznała cię za godnego przeciwnika...
     Gdy uśmiech Antonette zamienił się w grymas złości, Fred zniknął za drzwiami. Antonette podeszła do ramek ze zdjęciami na niewielkim kominku, wzięła jedną z nich do ręki, i niemal natychmiast usłyszała.
     - Możesz ją odłożyć? Fred już poszedł?
     - Tak. Przepraszam, po prostu...
     - Nie. Nic nie szkodzi - powiedział szybko James. - Arthemis jest dość wrażliwa i nie chcę, żeby odczuwała, że ktoś tu dotykał różnych rzeczy...
     - Och... - spochmurniała Antonette. - Jest zaborcza...
     - Nie. Nie jest. Ja jestem... Nie chcę, żeby po raz kolejny zaszło nieporozumienie między nami...
     - Rozmawiałeś już z nią?

     - Porozmawiam, jak tylko wrócimy - wyjaśnił krotko, otwierając drzwi i gasząc światła, jakby chciał Antonette, jak najszybciej wypchnąć z pokoju.

1 komentarz:

  1. Super pomysł z tym katalogiem i kalendarzem. Musiało być bardzo miłe brać w czymś takim udział. Wszyscy są po stronie Arthemis i to takie urocze że tak bardzo chca ją chronić

    OdpowiedzUsuń