czwartek, 1 lutego 2018

Rekrut (Rok VII, Rozdział 17)

James wyglądający, jak upiór rzucił na podłogę szatni torbę ze sprzętem. Po trzech dniach nocnych zajęć terenowych nie wiedział jak się nazywa.
            Nie wiedział, czy dzisiaj jadł. Nie wiedział też jaki jest dzień tygodnia.
            Nie miał pojęcia jak trafi do mieszkania ani jak właściwie trafił do Ministerstwa Magii.
            Po trzech dobach bez snu z całą pewnością jednak nadal widział przepełnione zbyt wieloma uczuciami oczy Arthemis. Od jej gniewu robiło mu się gorąco, ale od jej żalu... szkoda było mu czasu na roztrząsanie tej emocjonalnej huśtawki w żołądku...
            Chciał się odmeldować u dowódcy prowadzącego i iść sie wyspać przed jutrzejszą misją. Zadanie aurorzy opracowywali już od dwóch miesięcy i ze względu ma konieczność bardzo dobrego kamuflażu zaproszono do misji również rekrutów, którzy mieli ich wspomagać i zrobić większy tłum...
            Dowódcy, którego szukał James, nigdzie jednak nie było. Dołączyła za to do niego Antonette. Szła tak blisko, że niemal dotykała go ramieniem. James przyśpieszył krok, żeby ich trochę rozdzielić.
            -           Szukasz Gallawaya?
            -           Tak, ale gdzieś zniknął, jak wszyscy inni dowódcy... - stwierdził James, zaglądając przy okazji do jakiegoś pustego biura.
            Z sali gimnastycznej dobiegły ich wiwaty i gwizdy.
            Wymieniając spojrzenia poszli w tym kierunku. James nie potrafił tego do końca wytłumaczyć, ale im bliżej tłumu był, tym bardziej napięte było jego ciało.
     Z jednej strony parkietu ustawieni byli rekruci. Z prawej ustawili się szkoleniowcy, którzy zazwyczaj mieli za zadanie dokopać im tak, że mieli koszmary, a  po przeciwnej stronie ustawili się wszyscy dowódcy łącznie z szefem Departamentów Aurorów oraz jego ojcem, który stał z założonymi na piersi rękoma i szczerzył zęby, jak idiota.
     James oniemiał. Na środku, z czwórką szkoleniowców całkiem sprawnie poczynała sobie Arthemis. Szczerze mówiąc to miał wrażenie, że ich trenerzy trochę za nią nie nadążają... James nie przypominał sobie, żeby była tak szybka, tak zwinna i tak... zabójczo bezwzględna... Odpierała ataki czterech osób, a i tak udawało jej się wystosować atak... Zaklęcia latały po całej sali rozbijając się o ściany i sufit, a Arthemis w morzu odłamków i pyłu była spokojna i niewzruszona, jak głaz.
     -    A nie mówiłem - rzucił Harry do Gallowaya. - Jest dobra...
     Dowódca przyglądał się dziewczynie z niesmakiem, nie mogąc sie zdecydować, czy to ona jest taka dobra, czy jego szkoleniowcy tacy pobłażliwi...
     -    To nic nadzwyczajnego. Twój syn za pierwszym razem powalił dwóch, jednego obezwładnił i jednego poturbował...
     Harry prychnął.
     -    Jesteś niedowiarkiem... Przecież widzisz, co ona z nimi wyprawia...
     Dowódca nadal nie był przekonany, więc Harry zacmokał, klasnął kilka razy w dłonie i dał znak ręką pozostałej piątce szkoleniowców, żeby dołączyła na środek sali.
     -    Kod 2 - rzucił, a potem odwrócił się do Arthemis. - Arthemis, kod 2 oznacza sytuację, w której nie możesz używać czarów do obrony i ataku, rozumiesz?
     Arthemis wytarła przedramieniem twarz i skinęła głową.
     Gdy pierwszy z aurorów się do niej zbliżył zaczekała do ostatniej chwili, a potem szybko przeniosła ciężar ciała, z zaskoczenia powaliła go na ziemię z wywichniętym barkiem i podniosła się, żeby stoczyć walkę z następnym. Tym razem jednak w rękach miała noże. W pierwszej chwili szkoleniowiec się zatrzymał zaskoczony, a potem wkurzony ruszył na nią szybciej. Ona jednak nie zamierzała go dźgać, ani uszkodzić. Rozpędziła się, wysokczyła, odbijając się od jego klatki piersiowej i rzuciła sztyletami w osobę czekającą pod ścianą na swoją kolej. Człowiek od której się odbiła charczał i na ziemi pod jej stopami.
     Arthemis nie wyszła zwycięsko z tej walki, jednak trwale unieruchomiła 6 aurorów, zanim przewaga liczebna sprawiła, że została obezwładniona. Pokaz jej bojowych umiejętności był doprawdy imponujący.
     -    Co tu się do cholery dzieje? - zapytał James, zanim zdołał się powstrzymać. W hałasie usłyszał go tylko starszy kolega stojący z przodu.
     -    Nowa dziewczyna... sprawdzają, czy może dołączyć do waszej grupy... - wyjaśnił Jacobs.
     -    Co?! Ale przecież tak nie można - powiedziała oburzona Antonette.
     -    Żartujesz? Nawet gdyby byłaby o połowę słabsza to i tak by ją wzięli z pocałowaniem ręki - prychnął. - Jest niesamowita... - dodał cicho do siebie.
     James zgromił go wzrokiem, a potem ojca, który jednak tego nie zauważał.
     Harry bez słowa, z satysfakcją, patrzył na generała Gallowaya. Samo jego spojrzenie krzyczało radosne: "A nie mówiłem!".
     Generał zacmokał, a potem dał znak szkoleniowcom, żeby się rozeszli.
     -    North! - rzucił ostro. - Już prawie cię przyjąłem - stwierdził oglądnie. Jego usta ciągle się poruszały, gdyż znany był z tego, że bez przerwy żuje tytoń. - Ostatnie zadanie...
     Arthemis przypatrywała mu się uważnie, w oczekiwaniu.
     -    Zaskocz mnie - powiedział Galloway. - Masz dwa dni na zrobienie czegoś, co mnie usatysfakcjonuje... - dodał. - Rozejść się!! - krzyknął.
     Wszyscy natychmiast się rozeszli bez zbędnej myśli, która mogłaby ich narazić na karę papierkowej roboty w Departamencie.
     Gdy zostali tylko pan Potter, generał Galloway i Arthemis, jej przyszły dowódca powiedział:
     -    Jutro rekruci idą na pierwszą misję. Wszyscy mają być incognito, więc możesz się zjawić i obserwować nas przy pracy. Może jednak się jeszcze zastanowisz, czy chcesz zmarnować sobie życie... I miej się na baczności, bo mówię ci to tylko dlatego, że masz tu plecy... Jeżeli jutro coś zepsujesz nie tylko zniszczę ci karierę, ale też wsadzę do pudła, rozumiemy się?
     -    Tak, jest! - Arthemis nie miała najmniejszych wątpliwości, że właśnie znalazła swoje bożyszcze...
     -    Odmaszerować, North!
    

Gdy zostali sami Harry westchnął.
     -    Nie musiałeś być dla niej taki surowy. Arthemis, sama dla siebie jest najsurowszym trenerem...
     -    Nie mam zamiaru jej pobłażać. Skoro teraz wyprawia to, co wyprawia pomyśl sobie, kim będzie gdy z nią skończę...
     -    Nie licz na to, że jutro nie wtrąci się, jeżeli będzie taka potrzeba...
     -    Może się wtrącić, ale jak popsuje nasze plany to kończę z nią...
     -    Wiem, wiem - westchnął Harry.
     -    Mam tu na myśli również fakt, że da się wykryć, albo zdemaskuje kogoś z naszych...
     Harry odchrząknął.
     -    Cóż... chyba powinienem cię w takim razie ostrzec, że to dziewczyna Jamesa...
     Galloway wybałuszył oczy.
     -    Wykładasz mi do koszyka odbezpieczony granat?     !
     -    Wierz mi, jeżeli coś się między nimi wydarzy podczas gali będzie to tylko lepszą przykrywką. Kto pomyśli, że kłócące się dzieciaki to w rzeczywistości tajni agenci...
     -    Tak... przeszło mi to przez myśl - mruknął generał drapiąc się po brodzie. - Mogę liczyć na to, że wprowadzisz ją w sytuację?
     -    Zajmę się tym. Będziesz jutro na gali oficjalnie, czy pod przykryciem?
     -    Oficjalnie. Mnie się tam spodziewają, więc żadna przykrywka nie ma sensu...
     Harry skinął głową.
     -    To tak, jak ja... Do zobaczenia jutro w takim razie...


     Arthemis wyszła z sali próbując uspokoić drgający żołądek.
     Nie denerwowała się tak, gdy na początku ferii dostała wiadomość i egzaminach wstępnych na aurora. Nie denerwowała się nawet, gdy przekroczyła próg ministerstwa magii, ani gdy powiedzieli jej, co ją czeka.
     Ale gdy weszła na salę oblała się zimnym potem, uświadamiając sobie, że może tu spotkać Jamesa. Starała się uspokoić, ale na niewiele się to zdało. Z każdą chwilą była coraz bardziej nerwowa. Dopiero, gdy pogrążyła się w walce i zdała sobie sprawę, że go tu nie ma lekki żal, lekka złość, trochę dezorientacji i całe tony determinacji zmyły z niej uczucie przestrachu i niepewności.
     Wróciło ono jednak zdwojone, gdy niespodziewanie wyczuła go na sali, a podczas walki wręcz wyłapała w tłumie jego twarz. I stojącą tuż obok Antonette...
     Tylko dlatego dała się zdekoncentrować i udało jej się obezwładnić jedynie 6 przeciwników...
     A za to była na siebie wściekła.
     -    Odpuść sobie - usłyszała łagodny głos, który sprawił, że dwa razy się zastanowiła, zanim puściła rękojeść sztyletu. - Naprawdę nie powinieneś się teraz dekoncentrować. Jutro czeka nas ważna misja... Przecież możesz wszystko wyjaśnić trochę później...
     Wyjaśnić? - prychnęła Arthemis w myślach, czując jak jej serce przyśpiesza ze złości. - Nie mam zamiaru dać sobie niczego wyjaśnić...
     Dla niej sytuacja była raczej jasna.
     -    Nette, nie rozumiesz - warknął James. - Nie wtrącaj się. To nie ma z tobą nic wspólnego...
     Arthemis miała ochotę wybuchnąć zimnym śmiechem, słysząc to. Stanęła na początku korytarza i założyła ręce na piersi.
     -    A ty nadal swoje, co? - powiedziała prześmiewczo. - Nadal to wszystko do ciebie nie dociera...
     James odwrócił się w jej stronę.
     -    Co ty tu robisz? - zapytał, robiąc krok w jej stroną.
     -    Zapewne to, co ty - odparła spokojnie Arthemis. - Zamierzam zostać aurorem...
     -    Teraz?
     -    Tak, teraz.
     -    Dlaczego?
     Bo jesteś idiotą, odpowiedziała w myślach Arthemis.
     -    Bo taki mam kaprys - odparła na głos. - Skoro ty możesz tu być, to ja tym bardziej.
     -    Chce cię kontrolować. Mówiłam ci James, że tak to się kończy. Ludzie przestają sobie ufać - powiedziała smutno Nette.
     Arthemis, czekała na odpowiedź Jamesa. Wpatrywała się w niego spokojnie, z płomieniem, rozdrażnieniem i nie do końca skrywanym żalem w oczach.
     -    Nette, tak się nie stanie - uspokoił ją James. - Nie przejmuj się i zostaw nas samych...
     -    Och, na miłość boską! - parsknęła z niedowierzaniem Arthemis, czując, że jeszcze chwila a cały budynek obróci w drobny mak. - "Nie przyjmuj się tym"? - przedrzeźniła Jamesa. - Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co się w ogóle dzieje?!
     Jamesa zaskoczył jej wybuch.
     -    Musimy porozmawiać - powiedział stanowczo, idąc w jej kierunku. Chciał ja złapać za ramię, ale się wyszarpnęła.
     -    Myślisz, że tak po prostu możesz mnie dotknąć? - warknęła Arthemis.
     -    Opanuj się.
     -    Byłam opanowana przez ostatnie kilka miesięcy i dłużej nie zamierzam - odpowiedziała Arthemis z zimnym uśmiechem i ciemnymi jak czeluście oczami.
     -    Czekałem na ciebie! - warknął James.
     -    TY na mnie?! - Arthemis szarpnęła go za koszulę i przyciągnęła do siebie, sycząc: - To nie ja do tego doprowadziłam! Nie zwalisz tego na mnie, James!
     -    Nie próbuję! Ale nie wiem też, co się właściwie stało! W mgnieniu oka stała się tak zdystansowana, że nie miałem pojęcia z kim rozmawiam!
     -    A czuja to wina! - warknęła Arthemis, puszczając go.
     -    Nie wiem!
     Arthemis wybuchła lodowatym śmiechem, którego Jamesowi włosy stanęły na rękach.
     -    Rozumiem... - powiedziała ze sztucznym rozbawieniem. - A więc nadal jesteśmy tamtej nocy na wieży... I nadal nic nie rozumiesz. A najsmutniejsze jest to, że nawet nie chcesz zrozumieć...
     James złapał ją za ramiona i potrząsnął.
     -    Doprowadzasz mnie do szału - warknął.
     Wyszarpnęła się.
     -    Powiedziałam ci, żebyś mnie nie dotykał i mówiłam serio - powiedziała pozbawionym emocji, robotycznym głosem.
     James zdruzgotany opuścił ręce.
     -    Porozmawiam z tobą James, chociażby po to, żeby wyjaśnić sytuację. Ale nie teraz i na pewno nie z widownią - Arthemis zimnym wzrokiem obrzuciła, Antonette stojącą kawałek dalej ze łzami w kącikach oczu.
     Czując, że z coraz większym wysiłkiem utrzymuje dreszcze na wodzy, odwróciła się na pięcie i odeszła. Usłyszała za sobą kroki, który wyrwały z jej serca bardzo bolesny promyk nadziei i dzikiej radości, który na razie nie chciała.
     -    James? - usłyszała jednak zamiast głosy Jamesa. - Już dawno powinieneś być w domu! Dobrze wiesz, że jutro masz misję! Jutro sobie pogadać - powiedział pan Potter, podchodząc do niej. - Arthemis, chodź ze mną. Muszę ci coś wyjaśnić...
     Arthemis poszła za nim posłusznie, nie oglądając się za siebie. Dotarło do niej, że będzie musiała postawić na szali coś więcej niż swoją obecność tutaj, zanim James otworzy oczy...

    
     James patrzył na oddalającą się Arthemis i miał wrażenie, że jego serce, zaraz pęknie. Była tak blisko, a jednocześnie tak daleko...
     Czuł wściekłość i przerażenie, gdy po raz kolejny usłyszał, jak mówi: "Nie dotykaj mnie!".
     To był jakiś koszmar, z którego on zaraz się wybudzi.
     To MUSIAŁ być koszmar. Przecież to nie mogło się dziać naprawdę...
     Dotarło do niego jednak, że Arthemis nie ma pierścionka, który jej dał. Jej ręce nie miały również żadnego śladu, jakby od dawna go nie nosiła...
     Nie wiedział, co robić...
     -    James? - gdy jakaś dłoń go dotknęła, drgnął. - Powinieneś iść do domu - powiedziała Antonette. - Możesz iść do mnie, jak nie chcesz być sam...
     James odruchowo strzepnął jej dłoń. Przetarł dłonią twarz.
     -    Muszę się przespać - powiedział.
     -    Odprowadzę cię - zaproponowała Antonette.
     -    Nie - powiedział stanowczo, wkładając ręce do kieszeni. - Chcę pomyśleć... - dodał, idąc w kierunku wind do głównego holu.
     James musiał przede wszystkim być sam i obmyślić dobry plan działania.


     -    Tak się cieszę, że wujek Harry przysłał cię do mnie! Gdy Molly mi powiedziała, że nie może iść, myślałam, że ją uduszę! - powiedziała Victoire następnego dnia.
     Arthemis nie do końca rozumiała, dlaczego jedzie powozem, ale skoro w ten sposób miała się dostać na Coroczną Karnawałową Galę Ministerstwa to nie miała zamiaru narzekać.
     -    Dobrze, że tak szybko udało mi się dopasować twój strój - trajkotała Victoire. - Bardzo chciałam pokazać ten model, a ty mi to umożliwisz...
     -    Cieszę sie, że mogłam pomóc - mruknęła Arthemis.
     Victoire przez chwilę przypatrywała się jej w ciszy.
     -    Nadal jest krótkowzrocznym idiotą?
     -    Tak - odparła odruchowo Arthemis. Odchrząknęła, jakby dopiero zdała sobie sprawę, co powiedziała Victoire. - Och, o kim mówimy?
     -    Teddy może mu przygrzmocić jakimś urokiem, jak chcesz - Victoire poklepała męża po ręku.
     -    Nie. Dam sobie radę sama - powiedziała Arthemis. - O ile przeżyję chodzenie w tych butach... - na jej nogach błyszczały lakierki z dziesięciocentymetrowym, cienkim jak szpilka obcasem.
     -    Te buty są obowiązkowe do tego kostiumu! - zaperzyła się Victoire. - Podkreślają jego zmysłowość, seksapil i elegancję.
     -    Tak, tak... zrozumiałam... - Arthemis westchnęła.
     -    Powinnaś się w nich przespacerować po czyichś wnętrznościach. Od razu poczujesz jakie są cudowne...
     -    Dziewczyny, proszę was - jęknął Teddy. - Mam wrażenie, jakby jechał w powozie z elitą zabójców...
     -    Już jesteśmy, kochanie - powiedziała pocieszająco Victoire, patrząc przez okno. - Ogrody Secretto i Lady's Residence. Naprawdę wspaniałe miejsce.
     Ogrody Secretto były pięknym, jedynym w swoim rodzaju, mrocznym i zabójczym miejscem, dla kogoś kto nie znał ich tajemnic. Krążyły plotki, że jedynie ich właściciel, Lars Scrooge, miał ich mapę narysowaną przez jakieś swojego przodka. Podobno w przeszłości dochodziło tu wielokrotnie do tragedii. Raz ogrody zabiły nawet trójkę mugolskich chłopców, przez zostały zamknięte na wiele, wiele lat. Obecnie były atrakcją dla ciekawskich i uznano, że będą stanowiły doskonałą oprawę dla Gali Czarodziejów, jednocześnie trzymając ich wszystkich, grzecznie w budynku.
     Arthemis wzięła głęboki oddech, gdy powóz się zatrzymał, a potem podała rękę Teddy'emu, który pomógł jej wysiąść.
     Zerknęła na oślepiająco oświetloną rezydencję otoczoną przez mroczne, mordercze ogrody.

     -    Czas się brać do pracy - mruknęła pod nosem, idą kilka kroków za błyszczącą nawet w ciemności Victoire.

1 komentarz:

  1. Wiedziałam że ona zrobi furorę na tym egzaminie na szkolenie. A teraz przed nimi ich pierwsza misja :)

    OdpowiedzUsuń