Arthemis rozglądała się po Ministerstwie Magii z lekką nerwowością
i nie było to spowodowane egzaminami, jak cały czas sądziła oprowadzająca ją
Hermiona Weasley. Te już miała za sobą i nie były one zbyt trudne... Z
wyjątkiem praktyki z eliksirów i transmutacji, ale sądziła, że zdała na
Zadowalający z plusem.
Jej nerwowość brała się stąd,
że mogła trafić na Jamesa. Oczywiście odgrywała na taką okazję milion
scenariuszy w głowie, ale nie wiedziała, który by wybrała, gdyby rzeczywiście
się tak stało...
- Lily powinna zaraz się
pojawić - powiedziała Hermiona, stając przy jednym z kominków sieci Fiuu w holu
Ministerstwa. - Egzaminy były trudne?
- Niezbyt - powiedziała Arthemis.
- Musiałaś ciężko pracować, żeby skończyć pół roku wcześniej.
- Nie. To nie było takie ciężkie - Nie w porównaniu z zasypianiem -
dopowiedziała sobie w myślach.
Hermiona pokiwała głową.
- Systematyczna praca się opłaca.
Arthemis puściła to mimo
uszu, bo poczuła w sobie, jakieś dziwne, mieszane zakłócenia. Przeszukała
wzrokiem tłum. Zobaczyła Lily, ale ta nie szła w jej kierunku tylko energicznie
i nerwowo przesuwała się w przeciwną stronę. Arthemis śledziła ją wzrokiem i
żołądek jej podskoczył, gdy zobaczyła James, a potem zrobiło się jej niedobrze,
gdy zobaczyła też Antonette.
James czuł, jak poziom wściekłości rośnie wraz z
ciśnieniem jego krwi. Od tygodnia starał się opanować, ale jak dzisiaj w szatni
znowu znalazł ten katalog i pochylonych nad nim chłopaków po prostu wpadł w
furię. Nie stał się przez to bardziej lubiany...
Co
to, do cholery, miało być?! Miał wrażenie, jakby Arthemis zadała mu trzy niezwykle
celne ciosy ostrym jak brzytwa nożem. Wykrwawiał się na śmierć i nie miał
pojęcia, jak zatrzymać uciekające z niego życie.
Była
taka żywa, radosna i piękna. Tak cudowna i odległa jak galaktyka... Victoire mu
za to zapłaci...
Pierwsze
zdjęcie było niesamowite, drugi sprawiało, że tęsknota za przyjaciółką, za kimś
kto dotrzymywał mu kroku nieznośnie przybierała na sile, a to ostatnie...
James
zacisnął dłonie gniotąc papier katalogu i zacisnął zęby. Jak mogła pokazać się
tak światu? Jak mogła?! Była prawie naga! Jak w ogóle mogła dopuścić, żeby ktoś
ją tak zobaczył?!
Ta
twarz... ten wyraz jej oczu... Mogła go zrobić tak po prostu?! Mogła go
wyreżyserować jak chciała?!
On
umierał z niepewności i rzygał poczuciem winy, nie przespał ani jednej całej nocy
od kiedy się pokłócili i bez przerwy o niej myślał, podczas gdy ona zachowywała
się, jakby przeżywała najlepsze chwili swojej młodości!
Wiedział,
że ją skrzywdził, ale ona wytarła buty wszystkim na czym mu zależało
najbardziej. Cały czas myślał, że tylko on zna tę jej miękkość, ten słodki
wyraz twarzy, kiedy zapadała się głęboko w niego, a okazało się, że... Nie
sądził, że coś tak błahego może mu sprawić taki ból.
Musiał
się opanować. Musiał odzyskać chociaż trochę zdolności logicznego myślenia, bo gdyby
teraz poleciał go Hogwartu mógłby stracić, więcej niż zyskać. Gdy targały nim
emocje miał tendencję do tracenia jakiegokolwiek wyczucia... Tak właśnie
spieprzył sprawę ostatnim razem...
Gdyby
teraz ją zobaczył... zacząłby krzyczeć, a ona przestałaby słuchać...
Wpatrywał
się w zdjęcie w katalogu... Tak bardzo bolało, że mógł zobaczyć na papierze, to
co zawsze miał na wyłączność.
Jednak
logika i chłód coraz bardziej przegrywały z wściekłością. Antonette widząc, jak
pruje przez tłum w Ministerstwie próbowała go zatrzymać, aż w końcu złapała go
i siłą skierowała jego wzrok na siebie. Złapała jego głowę w dwie ręce.
- Powinieneś się uspokoić - powiedziała
łagodnie. - James, to tylko zdjęcia...
James
próbował się wyrwać, ale nie chciał jej zrobić krzywdy. Antonette zaczęła
głaskać go po policzkach.
- Oni tylko żartują, żeby cię
zirytować. Przecież ich znasz. To nie są źli chłopacy, ale bawi ich gdy miotasz
się, jak lew w klatce... No, już - przeczesała mu włosy palcami. - Odpuść im...
- zjechała dłonią niżej i poklepała go po piersi i dotknęła mięśni brzucha. -
Jesteś spocony po ćwiczeniach. Powinieneś się przebrać zanim wyjdziesz.
Przecież nie możesz się rozchorować przed testami sprawnościowymi -
przekonywała łagodnie.
- Co to, do cholery, ma być? - zapytał
niespodziewanie, wojowniczy głos.
James
zamrugał zdziwiony i zastanawiał się przez chwilę, czy ma zwidy. Chyba miał, bo
przecież to było niemożliwe, żeby Lily legalnie szła sobie przez Ministerstwo
Magii jak gdyby nigdy nic. I o ile mógł to poznać z daleka, nie była w dobrym
nastroju. Dookoła niej unosiła się wielka chmura złego humoru.
-
Co jest? – zapytała Nette. Widząc jego zaniepokojoną minę, położyła mu
opiekuńczo dłoń na ramieniu.
Odsunął
się.
-
Lily, co ty tu robisz? - rzucił z
uśmiechem i otwartymi ramionami, jakby chciał ją objąć.
Lily
wyzywająco stanęła naprzeciwko niego, a
potem obrzuciła dłoń Nette, jakby była obrzydliwym, oślizłym robalem. Posłała
jej pogardliwe spojrzenie, którego chyba nauczyła się od chłopaka Rose, bo
James nie przypomniał sobie, żeby ktokolwiek w jego rodzinie potrafił rzucać
takie miażdżąco-odpychające spojrzenia.
Ale
nawet to nie przygotowało Jamesa na:
-
Co to za zdzira?
Antonette
otworzyła z oburzenia usta, a Jamesa zatkało.
Nieprzyjęta
Lily nawet nie zmieniła wyrazu twarzy. Po chwili jednak James się otrząsnął.
Złapał Lily za ramię i potrząsnął:
-
Odbiło ci!? – warknął szeptem. – To moja koleżanka!
-
Mnie odbiło? Koleżanka? – Lily wypluła to słowo. – To nie mnie odbiło tylko
tobie! A ta zdzira może być nawet królową egipską dopóki trzyma się ode mnie z
daleka! - James nie wiedział, jak to możliwe z jej wzrostem, ale Lily zdołała
ponad jego ramieniem posłać Nette jadowite spojrzenie.
-
Jesteś śmieszna, przecież nie znasz jej!
-
Nie muszę. Wystarczy mi, że przez nią zaczynasz myśleć fiutem jak każdy facet.
- Słysząc to Antonette się zakrztusiła. - Po raz pierwszy wstydzę się, za
członka mojej rodziny. I nie dam ci więcej krzywdzić mojej przyjaciółki, nawet
jeżeli jesteś moim bratem!
James
zmarszczył brwi i podniósł rękę, żeby powstrzymać jej tyradę.
-
Nie chcę jej skrzywdzić! Chcę to wszystko naprawić!
-
Ostatnim razem powiedziałeś to samo - powiedziała gorzko. - Muszę iść... -
dodała, odwracając się. - Pewnie już na mnie czekają... Na razie, braciszku...
Pozdrów swoją nową dziewczynę...
Złapał
ją za rękę.
-
Zaczekaj! - warknął James. - Ty robiłaś zdjęcia do katalogu?
-
Tak. Są piękne, prawda? Cóż mogę powiedzieć - jestem geniuszem - Lily
wyszarpnęła rękę. - Ale, co ja na to mogę? Miałam doskonałe modelki...
-
Jak mogłaś... - zaczął, ale zmroziła go wzrokiem.
-
Lily! - usłyszeli głos ciotki Hermiony, która stała przy jednym z kominków i
machała do nich, żeby zwrócić na siebie uwagę.
James
spojrzał w tamtą stronę i zamarł. Arthemis, elegancko ubrana, stała obok
Hermiony i wpatrywała się w niego przez całą długość holu. James miał wrażenie,
że nie widzi nic, oprócz tych jej wielkich, niebieskich oczu. Potem wzięła od
jego ciotki proszek Fiuu. Lily pobiegła w ich stronę, a Arthemis w tym samym
czasie zrobiła krok w stronę kominka.
James
chciał krzyknąć. Prawie to zrobił, coś go jednak powstrzymało. Chciał
sprawdzić... chciał wiedzieć, czy Arthemis nadal go wyczuwa, nawet w
zatłoczonej sali.
Arthemis
posłała mu przez długość sali zimne spojrzenie, a jednocześnie na jej ustach
zakwitł pełen pogardy, wykrzywiony niczym usta torturowanego, bolesny uśmiech.
Potem wkroczyła w płomienie, a on stał, jak skamieniały. Serce mu stanęło na
jedną krótką chwilę, gdy pomyślał o tym, jak długo go obserwowała, zanim
podeszła Lily.
Czuł,
jak jego oddech przyśpiesza, gdy w głowie pojawił mu się kontrast jaki stanowił
jej wyraz twarzy, gdy na niego patrzyła i ten który ukazywała światu pozując do
pieprzonego zdjęcia i jego umysł przesłoniła czerwona mgiełka.
Patrzył
jak jego siostra znika w szmaragdowych płomieniach i dobiegając do niej, usłyszał,
jak mówi: "Gabinet profesora Luciana". Porwał torebkę z proszkiem z
rąk ciotki Hermiony, wołając:
-
Pożyczę!
Krzyknęła
za nim, ale on już znikał w sieci Fiuu.
James
wyszedł z kominka zaraz za Lily. W pokoju znajdowała się Rose i Scorpius,
Arthemis już wychodziła, Lily otrzepywała się z sadzy.
-
James?! - Rose niemal wypuściła z rąk wazę z proszkiem Fiuu.
Zignorował
ją i poszedł za obojętną Arthemis.
-
ARTHEMIS!? - krzyknął.
-
O kurde! - pisnęła Lily, a serce stanęło jej w gardle. Pobiegła za Jamesem.
Wyprzedziła go i położyła rękę na jego piersi. - James. Przestań.
-
Nie wtrącaj się - warknął, patrząc na oddalającą się korytarzem postać, która
nawet się nie obejrzała.
-
Niby dlaczego ty jesteś zły? - odpowiedziała jego siostra podobnym tonem. - Nie
zrobiła nic złego... To wszystko twoja wina!
-
Nawet nie próbuje ze mną porozmawiać od tylu miesięcy!
-
Dlaczego to ona ma się starać rozmawiać z tobą?!
Krzyki
rodzeństwa były coraz bardziej wyraziste, a kroki ustały. Arthemis cofnęła się
kawałek i popatrzyła na idiotyczną sceną, w której Lily blokowała Jamesowi
drogę, całym ciałem. Nie zwrócili jednak na nią uwagi.
-
Co wy sobie w ogóle wszystkie wyobrażacie, robiąc takie zdjęcia?! Czy wy wiecie,
co wszyscy faceci wygadują?!
-
A co ty masz do tych zdjęć!? - wrzasnęła wojowniczo Lily, popychając go.
Arthemis
podeszła do bliżej.
-
LILY! - Krzyknęła, żeby zwrócić na siebie uwagę. Lily podskoczyła kilka
centymetrów i stanęła niemal na baczność. - Wystarczy... - powiedziała cicho.
Lily
powoli odwróciła się do przyjaciółki, która posłała jej spokojne, proszące
spojrzenie. Coś w niej pękło. Zrobiła krok w jej stronę...
-
Dlaczego? Dlaczego wystarczy? - zapytała, nie rozumiejąc. - Dlaczego ty nic nie
powiesz?! Arthemis!! Dlaczego nie jesteś zła?!
Arthemis
na chwilę przymknęła powieki, a potem powiedziała spokojnie i łagodnie:
-
Już ci to tłumaczyłam, prawda? Wystarczy... Proszę...
-
Ale tamte zdjęcia... To zdjęcie... Arthemis przecież ty nie zrobiłaś nic
złego...
-
LILY! - przerwała jej gwałtownie Arthemis, jakby Lily mogła powiedzieć za dużo
i chciała ją powstrzymać. - Mam... dosyć... - szepnęła i odwróciła się na
pięcie, ani razu nie spojrzawszy na Jamesa.
W
Jamesie się zagotowało.
-
Powiedz to co masz do powiedzenia, do cholery! Dlaczego zawsze jesteś właśnie
taka?!
Arthemis
stanęła, spojrzała na niego przez ramię i powiedziała lodowato:
- TY, nie powinieneś się teraz w ogóle
odzywać...
James
odchylił głowę, jakby go uderzyła. Zanim otrzeźwiał, była w połowie korytarza.
-
Do cholery, Arthemis!! - ryknął. - Sądziłaś, że obojętnie przejdę nad tym, że
półnaga paradujesz na jakichś cholernych zdjęciach, na których wyglądasz,
jakbyś właśnie wyszła z czyjegoś łóżka?! Tak bardzo chciałaś mnie kopnąć w
jaja? Posunęłaś się nawet do tego, żeby wszyscy faceci w kraju ślinili się na
twój widok, jakbyś była jakąś...
Dłoń
Lily zadrżała tylko przez sekundę.
PLASK!
James
zamilkł zszokowany, niemal równie jak sama Lily. Wpatrywała się w niego z
oczami wypełnionymi łzami.
-
Wynoś się - powiedziała przez zaciśnięte zęby, niemal bezgłośnie.
Oczy
Jamesa rozszerzone z zaskoczenia, po chwili opadły powoli, jakby właśnie zdał
sobie sprawę, co się stało i nie mógł się z tym pogodzić.
-
Lepiej będzie, jak już pójdziesz - rozległ się cichy głos Rose, która wzięła go
za rękę i zaprowadziła w kierunku gabinetu. James jak w amoku zdał sobie
sprawę, że ona i Scorpius cały czas stali w pogotowiu za nimi. Pozwolił się,
jej zaprowadzić do kominka, jak posłuszny szczeniak.
-
Otworzyliśmy to przejście tylko na chwilę za zgodą dyrektora i mieliśmy je
pilnować aż będzie można je zamknąć, więc lepiej się pośpiesz - wyjaśniła
szybko, wrzucając trochę proszku do ognia.
James
stanął przez zielonymi płomieniami i miał wrażenie, że mają go wysłać,
znacznie, znacznie dalej niż na południe kraju. Wpatrywał się w kuzynkę, jakby
umiała mu wytłumaczyć, co się właśnie stało. Pod wpływem chwili objął ją.
-
Przepraszam - powidział cicho.
Rose
pociągnęła nosem.
-
To głupie. To wszystko jest tak strasznie głupie - szepnęła.
-
Wiem...
-
Dlaczego jej tego po prostu nie powiesz?
-
Myślałem, że właśnie po to, dzisiaj przyszedłem i patrz jak się to skończyło.
Do niczego się bez niej nie nadaję...
-
Boże! Idź już! - Rose go popchnęła. - Arthemis to naprawi... cały czas to
powtarza, więc jest jeszcze dla ciebie nadzieja, kretynie!
-
Zawsze byłaś tą miłą dziewczyną - mruknął James, całując ją w czoło. - Opiekuj
się nią - powiedział bezbrzeżnie smutnym głosem i wskoczył w płomienie.
Obok
na korytarzu Lily piekła ręka. Piekła jak diabli i to dlatego z jej oczu
posypały się łzy, jak groszki. Odwróciła się od Malfoya, który nietaktowanie
się na nią gapił i starała się wytrzeć
łzy z oczu, ale nie chciały przestać płynąć. Zaciągnęła się gwałtownym
szlochem, odchylając głowę, jak małe dziecko. Była taka zła... tak strasznie
wkurzona...
Zraniła
go tym zdjęciem... Zraniła ich oboje...
A
przecież było takie piękne... Każde najmniejsze uczucie Arthemis do Jamesa było
w nim zawarte. Czemu ich to raniło?
Wyła,
zaciskając zęby tak, że bolały i splatając palce w pięści.
Poczuła
czyjąś obecność za plecami, a w następnej chwili na jej oczach spoczęła lekko
męska dłoń. Zacisnęła na niej palce.
-
Przestań już... Łzy do ciebie nie pasują...
Zaśmiała
się, jednocześnie płacząc. Kto by się spodziewał, że panicz Malfoy będzie
kiedykolwiek starał się, ją pocieszyć? Jakże zagmatwany bywa los?
Rose
obserwowała z boku tą scenę, czując jak wypełniają ją słodko-gorzkie uczucia.
Dotknęła lekko pleców Scorpiusa, w niemym podziękowaniu i wzięła Lily za rękę.
-
Chodźmy już... Chcę wiedzieć, co się właściwie stało, a poza tym... musimy
sprawdzić, co z Arthemis.
Lily
poszła za nią jeszcze cicho pochlipując, a Scorpius Malfoy patrząc na swoją rękę
zastanawiał się, co jest ostatnio z nim nie tak?
James
zamknięty w swoim pokoju w domu rodziców, siedział na ziemi oparty o ramę łóżka
z butelką korzennego piwa albo dwiema? A może było ich trzy?
Nieważne...
Miał zamiar zapić się na śmierć i zapomnieć o własnej głupocie.
Ta
jej obojętność... to że na niego nie patrzy... to że jest dla niej jak
powietrze... A potem to zimno... - miał ochotę bić pięścią w ścianę i płakać
jednocześnie.
Oczywiście,
samo biczowanie się nie pomagało. Musiał używać wymyślniejszych tortur w
postaci wpatrywania się w ten cholerny katalog.
Chciał,
żeby tak na niego spojrzała. Chciał, żeby na
nikogo innego tak nie patrzała... I tak cholernie przerażała go myśl, że
już nigdy nie spojrzy...
Odchylił
głowę na materac i zamknął oczy. Gdy zamykał oczy niemal czuł jej usta na
swoich, czuł jej dłonie na twarzy...
A
całe to szaleństwo, zapadanie się w mrok i odmęt ciemności i ciszy, sprowadzało
się do jednego faktu... Tęsknił za nią.
Opętańczo za nią tęsknił...
A
potem cała ciemność, która dawała mu ukojenie została zabita, gdy jego matka
otworzyła drzwi i rzuciła na niego okiem, jakby miała do czynienia z ciekawym
okazem w zoo.
-
Co przeskrobałeś? - zapytała.
-
Co? - mruknął markotnie, nie rozumiejąc.
-
Ostatni raz tak się zachowywałeś, jak popsułeś zestaw małego alchemika, który
Albus dostał na gwiazdkę. Wczołgałeś się pod łóżko i powiedziałeś, że chcesz
umrzeć.
James
zacisnął oczy.
-
Zabij mnie.
-
To byłby akt łaski z mojej strony, jak widzę - prychnęła Ginny, wnosząc naręcze
wyprasowanych ciuchów i rozkładając je w szafie. - Kto cię sprał?
-
Lily.
-
Lily? Stawiałabym na Arthemis...
-
Ja też... Ale nie dotknęłaby mnie nawet po to...
-
I dlatego cierpisz - domyśliła się. - Wolałbyś, żeby wszystko wykrzyczała i
zostawiła cię krwawiącego, jeżeli dzięki temu by się lepiej poczuła.
Podniósł
na nią zaczerwienione, zmęczone, przybite oczy.
Ginny
zadrgało serce. Wyglądał, jak skopany szczeniak.
Spostrzegła
obok niego katalog.
-
Widziałeś już zdjęcia? - podniosła gazetę, tam gdzie zostawił ją otwartą. - To
jedno jest bardzo... miękkie... i erotyczne...
-
Mamo! - żachnął się.
Ginny
wzruszyła ramionami.
-
To prawda... Cóż... szkoda, że już nie odzyskasz tej koszuli... - rzuciła
mimochodem, rzucając katalog obok jego nóg.
-
Mhm - mruknął James, po raz kolejny zapadając się w melancholijny nastrój, gdy
wraz z pstryczkiem kontaktu, gaszącym światło, dotarło do niego to, co
usłyszał. Poderwał głowę: - Co powiedziałaś?!
Jego
matka z wszechwiedzącym wyrazem twarzy, który zawsze go denerwował, a który
teraz kochał, wskazała palcem na zdjęcie Arthemis tylko w białej koszuli.
-
Dziewczyny przyjechały tuż przed zdjęciami i zapytały, czy mogą jedną wziąć -
wyjaśniła obojętnie. - Więc je tu wpuściłam... Nie sądziłam tylko, że Lily tak
dobrze ją wykorzysta...
James
jak nabuzowany poderwał się na nogi i wpatrywał w zdjęcie, które nagle
postanowił oprawić. A najlepiej powiększyć i oprawić. Podszedł do matki i
pocałował ją w policzek.
-
Jesteś najlepsza...
Zatrzymała
go, gdy chciał wyjść.
-
Nie naciskaj na nią... - powiedziała tylko.
James
spoważniał.
-
Kiedy nadejdzie czas... nie zawiodę. Nawet, jeżeli będę musiał zaczynać od
samego początku...
Zaraz
jednak cały entuzjazm z niego opadł, gdy zdał sobie sprawę, co właśnie zrobił.
Nie tylko sprowokował Arthemis do nienawidzenia go jeszcze bardziej, ale
też naraził się siostrze, którą ciężko
było zrazić.
Arthemis
stała w pokoju muzycznym wpatrzona w okno. Za oknem padał śnieg. Mrok ogarnął
błonia Hogwartu.
Tyle
pracy. Tyle nieśmiałej nadziei... I po, co?
Mój
Boże... Pozwalał jej się dotykać tak zwyczajnie, tak po prostu...
Przestała
już cokolwiek rozumieć. Jeżeli chciał Antonette, to po co biegł za nią? Jeżeli
chciał jej... to dlaczego był z Antonette?
Arthemis
już nawet nie umiała płakać. Tak długo się powstrzymywała, że straciła tę pełną
ulgi umiejętność.
Może
to lepiej? - zastanawiała się. - Może tak jest lepiej, że nie będzie oczekiwać
zbyt wiele? Może lepiej pokazać złość, niż rozpacz?
Arthemis
zgasiła ostatnią tlącą się świecę i wyszła z pokoju nawet nie dotykając
klawiszy pianina.
Następnego
dnia dziewczyny spotkały się na śniadaniu. Arthemis była blada, Rose patrzyła
pod nogi, a Lily miała zaczerwienione oczy.
Arthemis
westchnęła i odgarnęła Lily włosy za ucho.
- Pozwól, że ja skopię mu tyłek, dobrze
- powiedziała lekko. - Zdjęcia są cudowne i magiczne. Będzie musiał to
przyznać, jak już wkopię mu mózg do głowy...
- Naprawdę to zrobisz? - zapytała zbyt
poważanie Lily.
Arthemis
uśmiechnęła się krzywo.
- Jeżeli mu jeszcze coś z mózgu zostało
to powinnam dać radę...
- Nigdy nie miał go za dużo, więc
możliwe, że będzie musiał szukać ze szkłem powiększającym - odparła zgryźliwie
Lily, siadając za stołem.
Albus
podniósł wzrok znad gazety dopiero gdy w milczeniu zaczęły jeść. Długo się w
nie wpatrywał. W końcu Arthemis odpowiedziała mu spojrzeniem.
- Chcę wiedzieć? - zapytał tylko.
- Nie - odparły jednocześnie Rose,
Arthemis i Lily.
- I dobrze... - mruknął, powracając do
gazety. - Nie chciałbym marnować trucizny... - zanim jednak dziewczyny zdążyły
przetrawić te rewelacje zapytał: - Arthemis, czytałaś ostatnio gazety?
- Nie. Raczej skupiałam się na czym
innym, a co?
- Teoretycznie nic, jednak to trochę
dziwne... W dziale mugolskim Proroka Codziennego rzadko piszą coś
interesującego. Zazwyczaj tylko jakieś naukowe bzdety o nowych wynalazkach albo
psychologiczne brednie, ale ostatnio napisali cały wielki artykuł o National
Gallery w Londynie. Był jakiś wybuch w jednej części i to chyba byłoby
dostatecznie straszne, ale władze muzeum podały, że oprócz zniszczonych
eksponatów zniknęło w tym samym czasie coś zupełnie innego, co znajdowało się w
przeciwległym skrzydle.
- A zaciekawiło cię to, bo?
- Zabrali szkatułkę z X wieku, której
nigdy nie udało się otworzyć. Nie udało się również rozszyfrować znaków, które
ją pokrywały... Wydaje mi się jednak, że podobne już gdzieś widziałem...
Albus
pokazał jej niewielki zdjęcie małej skrzyneczki w gazecie. Rzeczywiście
krzyżowały się na niej linie pokrętnych i kanciastych znaków. Arthemis
zmarszczyła brwi.
- Sądzę, że to jakiś runiczny odłam
pisma... Rose zerknij na to - podała jej ilustracje.
Rose
przez chwilę wpatrywała się w znaki, a potem wskazała jeden z nich w długim
ciągu.
- Ten jest standardowy. Uczyliśmy się
go na runach. Może oznaczać "pieczęć" albo też
"ostrzeżenie". A ten... - wskazała inny w drugim ciągu - ten
przypomina znaki, które pokrywały Laskę Nauczyciela.
- CO!? - jednocześnie krzyknęli Albus i
Arthemis.
- Nie jestem pewna - żachnęła się Rose.
- Mówię tylko, że jest podobny...
- To nie jest zadanie dla nas -
powiedziała Arthemis, zwijając gazetę. - Chyba pora, żeby się douczyć...
Chwilę
później w czwórkę pukali do gabinetu profesora Arimy.
- Proszę wejść...
- Panie Profesorze, chcielibyśmy
poprosić o pomoc - powiedziała Arthemis, uchylając drzwi.
- Zapraszam, zapraszam - powiedział,
wstając energicznie. - Zaparzę herbaty, a wy mówcie...
- Zaciekawiła nas pewna sprawa, ale nie
umiemy tego odczytać. Może moglibyśmy znaleźć jakiś poradnik do odszyfrowania
tych znaków?
-
Rozumiem... Tylko chwileczkę... - Profesor nachylił się nad małym kociołkiem i
zerknął w jakiej fazie gotowania jest woda, a potem wsypał liście na wrzątek. W
pokoju rozległ się intensywny zapach
herbaty. Profesor rozlał herbatę do małych czarek, a potem usiadł za biurkiem.
Arthemis
położyła przed nim gazetę.
Wyjął
szkło powiększające z szuflady i pochylił się nad obrazkiem. Drugą ręką wziął
ołówek i zapisywał coś w notesie. Po pół godzinie, w czasie której Albus
spoglądał w puste dno szklanki, a Lily niemal chodziła po ścianach, profesor
Arima odchylił się na krześle i zmarszczył brwi.
- Nie dziwię się, że was to
zainteresowało - powiedział powoli na wstępie. - To rzeczywiście magiczne i
bardzo potężne znaki. Klątwy i zaklęcia zabezpieczające, ostrzeżenia i pieczęci
wypisane w różnych językach. Te - zarysował pierwszy ciąg symboli - to runy
indian z Ameryki Południowej. Te - pokazał znaki obok - to symbole Apaczów. Są
tam również znaki azjatyckie, afrykańskie, celtyckie, nordyckie i germańskie,
są też inne, ale zdjęcie jest niewyraźne, więc nie odczytam ich, jeżeli nie
zobaczę ich na żywo, jednak wszystkie mają na celu zabezpieczenie tego co jest
w środku i zabicie każdego kto będzie próbował to sprawdzić...
Rose
wciągnęła powietrze.
- A co jest w środku? - zapytała cicho.
- Nie wiem - odparł profesor. - Ale do
takich szkatułek zazwyczaj wsadzało się "żywe pamiątki".
Albus
się skrzywił.
Arthemis
wzdrygnęła i podjęła szybko decyzję, żeby nigdy czegoś takiego nie dotykać.
Mogłoby to mieć na nią bardzo zły wpływ.
Żywe
pamiątki były tak naprawdę jakąś częścią ciała umierającego czarodzieja, które
jego rodzina obcinała, aby zatrzymać jego dusze na ziemi, wierząc, że będzie
ich chroniła przed złem. Mógłby to być palec, oko, a w jakichś makabrycznych
przypadkach: nerka, wątroba, a nawet serce. Im potężniejsza była odebrana
konającemu cząstka, tym większa była jego pośmiertna ochrona.
Czarodzieje
przestali praktykować ten zwyczaj w światłym XII wieku, gdy okazało się, że
zatrzymane na ziemi dusze raczej przyciągają zło, niż je odganiają. Pojawiały
się również opętania, więc ówczesna Tajna Rada, pełniąca funkcje Ministerstwa
Magii zakazała podobnych praktyk.
-
W każdym razie spróbuję
poszperać i dowiedzieć się, co też taki przedmiot robi w mugolskim muzeum -
powiedział profesor, składając gazetę.
- A co w Muzeum Tokijskim robiła przez
tyle lat Laska Nauczyciela? - odparła Arthemis. - Ktoś ją tam zostawił, żeby
była chroniona...
- Racja. Tym bardziej lepiej będzie
jeżeli to zbadamy - powiedział profesor Arima. - A teraz chyba już na nas pora
jeżeli nie chcemy się spóźnić na poranne lekcje - dodał, poprawiając długie
kimono.
- Dziękujemy bardzo, profesorze -
powiedziała Arthemis.
- Do usług, moi drodzy. Zmykajcie na
lekcje.
Arthemis
zamykając drzwi zobaczyła tylko nerwowy błysk w oku profesora wpatrzonego w
gazetę. Błysk, który przed nimi ukrył.
Arthemis
przez czuła się zawieszona.
Do
ferii został tydzień.
Nie
czuła się, jak uczennica, bo już zdała egzamin.
Nie
była jednym z kluczy, żeby wtrącać się w ich sprawy.
Jej
sytuacja z Jamesem pogorszyła się jeszcze bardziej, jeżeli to było w ogóle
możliwe.
Nie
dostała jeszcze wyników egzaminów, więc nie mogła tego wszystkiego zamknąć i
otworzyć nowych drzwi.
Tylko
jedna rzecz była nadal stała... Była asystentką Luciana.
Jak
zwykle zjawiła się swoim dyżurze w czwartek popołudniu i zastała profesora
Luciana głęboko pogrążonego w myślach. Zignorował ją, ale się tym nie przejęła.
Zaczęła porządkować papiery jak zwykle, ale w końcu zauważyła białą jak kreda
twarz. Normalnie nie był aż tak blady...
Stanęła
w polu jego widzenia tak, żeby nie mógł jej zignorować. Przechyliła głowę i
przyjrzała mu się.
- Potrzebuje Pan krwi?
Uniósł
brew.
- Chce Pan mojej? - dopiero teraz
zamrugał i zwrócił na nią uwagę. Zacmokał zniecierpliwiony.
- Coś się dzieje - powiedział. - Mam
wrażenie, że jeżeli szybko nie odkryjemy co to takiego, to będziemy
spóźnieni... - pochylił się w jej stronę. - Wiem, że to nie moja sprawa, ale
muszę wiedzieć... Czy miałaś od września jakieś wiadomości od Ru?
Arthemis
pokręciła głową.
- Żadnych.
Lucian
zaklął.
- Nie można się z nim skontaktować.
Ostatnio widział go Ptolemeusz, ale też twierdzi, że nie daje znaku życia...
Zawsze tak robi! Nic nie wytłumaczy, ale oczekuje wszystkiego!
- Ale co takiego się dzieje? Klucze są
prawie w komplecie, ale czy coś oprócz tego powinno nas interesować?
- Czy wiesz dlaczego groźne magiczne
przedmioty ukrywa się w świecie mugoli? - zapytał niespodziewanie Lucian.
- Bo to jakaś forma ochrony?
- Nie tylko. Ta skrzynka, którą
skradziono z National Gallery musiała być ekstremalnie niebezpieczna, biorąc
pod uwagę jej zabezpieczenia. Takie przedmioty umieszcza się w świecie mugoli,
bo ich zabezpieczenia wymagają stałego dostępu do energii, inaczej mogą się
wyczerpać. Każdy mugol, który podchodzi do takiego przedmiotu zasila swoją
energią cząstkę zaklęć. Ta nić przerywa się po chwili, ale dzięki temu
zabezpieczenia są niebywale silne...
- Rozumiem. Uważa Pan, że ta skrzynka
ma coś wspólnego z tym co wisi w powietrzu, cokolwiek to jest?
- Zbyt wiele zbiegów okoliczności,
przestaje być przypadkiem... - powiedział Lucian wstając. - Departament
Tajemnic nie potrafił udzielić nam odpowiedzi, co było w tej skrzynce.
Rozumiesz? Było tak tajne, że wszystkie akta mówią tylko o
"Obiekcie". I jeszcze do tego nasz międzynarodowy system prawny
zaczyna padać...
- Co? - Arthemis zmarszczyła brwi.
- Wiesz, kogo wybierają do
Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów?
- Przedstawicieli wszystkich państw.
- Owszem, ale w najwyższej czołówce. W
Prezydium jest tylko 12 miejsc i zajmują je najpotężniejsi żyjący na świecie
czarodzieje. Przewodniczący zazwyczaj jest tak potężne, że może pozostałą
jedynastkę zmieść z powierzchni ziemi. Obecnie przewodniczącym jest Ludwik
Lorrein, który ostatnio w tajemnicy poinformował dyrektora, że zaginęło 4
członków Prezydium, w tym jego zastępczyni - najpotężniejsza czarownica
chodząca obecnie po ziemi - Verena Iverness.
- Po prostu rozpłynęła się w powietrzu?
- Nie wiadomo. Ale to wszystko jest
zbyt podejrzane...
Arthemis
zamyśliła się na dłuższą chwilę, a potem powiedziała:
- Niedługo opuszczę Hogwart...
Lucian
jedynie na nią spojrzał.
- Chciałabym jednak nadal odbywać z
Panem treningi...
- Ach tak? A jak zamierzasz za nie
zapłacić? Do papierkowej roboty już mi się nie przydasz... Oddasz mi swojego
pierworodnego?
- Naprawdę chciałby Pan wychowywać
miniaturową wersję mnie samej? - zapytał zdziwiona.
- Nie. Wykluczone. - Lucian nawet się
nie zawahał. Arthemis poczuła się trochę urażona...
- A może zastanowi się Pan nad moją
propozycją... Oddam Panu mój czas - zaproponowała. - 24 godzin w tygodniu będę
Pańskimi uszami, oczami i ciałem. Będę jeździć tam gdzie mnie Pan wyśle i
sprawdzać to, co mi Pan każe.
- Masz na myśli to, co się dzieje, a
nie moje interesy... - zauważył.
- Oczywiście - prychnęła.
Lucian
przez chwilę kalkulował wszystko w myślach, a potem westchnął cierpiętniczo i
wyciągnął do niej rękę:
- Umowa stoi.
To stało się w nocy.
Arthemis
mimo silnych środków nasennych, zerwała się z łóżka.
Miała
wrażenie, że ziemia się zatrzęsła. Niebo rozdarło. Był środek nocy, a wszystko
było mlecznobiałe.
Serce
jej zbiło jak oszalałe.
-
Rose! Wstawaj! Wstawajcie obie!! - krzyknęła, narzucając na siebie pelerynę. -
Rose! Bierz Lily i Albusa i znajdźcie jakiegoś nauczyciela!
- Co? O co chodzi? - Lily zaspana,
przetarła oczy.
- Wstawajcie! Znajdźcie jakiegoś
nauczyciela i zostańcie z nim dopóki nie przyjdę!
Rose
wygramoliła się z łóżka w tym samym momencie, w którym Arthemis chwyciła za
miotłę Lily.
- Co ty wyprawiasz?
- Rób co mówię! - krzyknęła Arthemis
otwierając okno.
- ARTHEMIS!!
Arthemis
przeleciała na wieżą Gryffindora, ale nic nie dostrzegła. Zamek był w porządku.
Nic się nie działo na błoniach, ani dziedzińcu. Wzniosła się wyżej i zobaczyła
ich.
11
nauczycieli stało na 11 różnych wieżach Hogwartu, opierając się przerażającym
falom wiatru i oślepiającej jasności, która rozdzierała noc. Patrzyli w niebo.
Arthemis
przeleciała nad zamkiem i zeskoczyła na wieżę, na której z rozpartymi
skrzydłami stał Lucian.
- Profesorze.
- Nie widziałem czegoś takiego w całym
swoim życiu... - powiedział.
Arthemis
podniosła wzrok i zobaczyła ogromny wir powietrza spływający z nieba, gdzieś
bardzo, bardzo daleko. Serce jej na chwilę zamarło.
- Ja widziałam - powiedziała,
podchodząc. - Kilka miesięcy temu na Nowej Zelandii.
- Rozumiem, że to nie jest jakieś
ciekawe zjawisko pogodowe...
- Nie. To znak, że kogoś ściągają z
tamtego świata...
- Ale mamy szczęście - powiedział kwaśno,
patrząc jak oślepiająca jasność wokół nich ustępuje. - Arthemis, dyrektor
zszedł do podziemi, żeby zobaczyć, co się dzieje z systemem kontrolnym
Hogwartu. Ta bariera, to nie jest normalna bariera, która zwykle otacza szkołę.
Może jednak ty coś wyczuwasz?
Arthemis
przeskoczyła na wyższy poziom świadomości, wdzięczna za to, że ogarnęła ich
spokojna, chłodna noc. Widziała wszystko w inny sposób. Od profesora Luciana
srebrzystozielony promień wychodził promień, który odbijał się od jednego z
kafli na podłodze wieży i gnał strzelisty do sklepienie wysoko w górze. Łączył
się z dziesięcioma innymi promieniami wychodzącymi od pozostałych strażników i
rozchodził się niczym wypalony fajerwerk nad całą doliną. Migał jednak co
chwilę, jakby był źle nastrojony.
- To bariera powstała z mocy
Strażników. Ale jest niestabilna - powiedziała Arthemis. - Brakuje jej mocy. I
jest źle ułożona...
- Mówże jaśniej!
- Proszę stanąć tutaj - Arthemis
postawiła Luciana w miejscu, w którym odbijał się promień jego mocy. Gdy tylko
tam stanął, płyta obok przesunęła się, a z pod niej uniósł się cokół, z
wyrytymi na nim jak na stronach książki napisami.
- Leć do pozostałych! - nakazał Lucian,
zanim Arthemis zdążyła zapytać co tam jest napisane.
Pokazała
każdemu z nauczycieli, gdzie dokładnie powinien stanąć. Każda z wierz miała
swój własny postumencik z wyrytymi znakami, niczym instrukcją broni.
- Jak się Pani tu znalazła? - zapytała
Arthemis profesor Montgomery, gdy bariera Strażników zniknęła, a one schodziły
z wieży, aby spotkać się z pozostałymi nauczycielami.
- Gdy otworzyłam oczy byłam już na
wieży.
- Ale są wieże, które znajdują się
bliżej Pani pokoju niż ta - zauważyła Arthemis,
-
Ale to właśnie ta wieża jest
moja... - Talesia uśmiechnęła się słodko.
Arthemis
zastanowiła się chwilę i dotarło do niej, że na najwyższej, środkowej,
najbardziej strategicznej z wież Hogwartu
oraz jednaj z czterech ją otaczających nie było nikogo z nauczycieli.
Oznaczałoby to, że każdy ma swoje konkretne miejsce w całej machinie...
Niesamowite.
Spotkali
się na trzecim piętrze z gronem pedagogicznym, niemal równie zszokowanym jak
Arthemis. Dołączył do nich dyrektor Deveraux.
-
Wysłałem już wiadomość do Londynu z zapytaniem, czy w Ministerstwie wszystko w
porządku.
Arthemis
serce przyśpieszyło, gdy uzmysłowiła sobie, że to co się działo objęło cały
kraj. Widzieli wir, który ogarnął zebrał się nad całą wyspą i zapewne zbierał
się w jednym punkcie. Była tylko ciekawa w jakim...
Jednak
gdzieś we wnętrzu była spokojna. Wiedziała, że najbliższym dla niej osobom nic
się nie stało. James i tata byli cali i prawdopodobnie spali, nie wiedząc, że co
się dzieje na zewnątrz. Po chwili pomyślała także, że jest możliwe, że jedynie
strażnicy i osoby przebywające w Hogwarcie widziały to zjawisko tak wyraźnie, a
inni odczuwali tylko jakieś zakłócenie mocy...
- Panno North, dziękuję za pomoc.
Roześlemy wici z pytaniem, co to mogło być i czy ktoś coś widział. A na razie
pozostajemy w pełnej gotowości - zarządził dyrektor, oddychając ciężko. -
Zróbmy naradę. Panno North, radzę uspokoić przyjaciół, zanim pobudzą resztę
szkoły...
Arthemis
ukłoniła się i pobiegła w kierunku zachodniego siódmego piętra do Rose i Lily,
zachodząc w głowę, jak połączyć wszystkie elementy układanki, które wskakiwały
jej w ręce, ale nie chciały do siebie pasować, jakby brakowało im kluczowego
spoiwa.
Gdy
weszła do pokoju wspólnego musiała przez dziesięć minut uspokajać panikę, którą
wywołała. Okazało się, że oprócz niej, Lily, Albusa i Rose nikt się nie
obudził. Jej przyjaciele nie byli z tego powodu zbytnio zadowoleni...
- Dopóki nie dowiemy się, co to było i
kto to wywołał nie mamy tu po co sterczeć - stwierdził Albus, zakładając ręce
na piersi. - Jutro rano okaże się, czy ktoś coś widział, jak tylko przeczytamy
gazety...
- Albus ma rację - stwierdziła Rose. -
Jeżeli nie mamy zamiaru natychmiast poszukać miejsca, w którym to wszystko sie
stało, to równie dobrze możemy poczekać do jutra.
- Szczerze mówiąc nie sądzę, żebyśmy
się czegoś w najbliższym czasie dowiedzieli. Ktoś musi to dobrze zbadać, a
wątpię, czy wiele osób to zauważyło. Wyślę list do ojca. Jeżeli znajdzie czas
to poszuka jakichś informacji - widząc jak Lily ziewa, Arthemis dodała: -
Wykorzystajmy resztę nocy i złapmy trochę snu, zanim znowu się coś stanie...
- Nie kracz - prychnęła Lily, idąc do
dormitorium.
- W ogóle to, czego chcieli od ciebie w
Ministerstwie? - zapytała Arthemis, kładąc się do łóżka.
Lily
zerknęła na nią spod kołdry.
- Mają dla mnie robótkę na wakacje, ale
chcieli się zapytać, czy dam radę...
- Co?! - Rose zerwała się z poduszki.
- Nie przejmuj się... - Lily wykrzywiła
do niej twarz - nie zajmę twojego miejsca w nudnej administracyjnym kieracie.
Mam pod okiem mojej mamy fotografować drużyny Anglii z różnych gier i
sportów... Do tej pory mieli swojego fotografa, ale jego reumatyzm nie pozwala
już na długie ustawianie obiektów i trzymanie aparatu podczas najlepszych ujęć.
Wezwali mnie, żeby pokazać mi poprzednie projekty i zapytać, czy dam radę to
zrobić...
- I co? Dasz? - zapytała Arthemis
czując, że eliksir nasenny zaczyna działać.
- Szczerze mówiąc nie podnieśli zbyt
wysoko poprzeczki - odparła Lily. - Więc pewnie będę bardzo zajęta w wakacje...
- To dobrze. Zawsze to jakaś praktyka -
zauważyła Rose. - Może uda mi się dostać na staż, a potem do pracy? -
zastanawiała się. - Ciekawe jak to jest...
- Przestań Rose... daj sobie jeszcze
pół roku zanim zaczniesz być pracoholikiem - rzuciła Lily. - Bo inaczej
osiągniesz pułap Arthemis i w ogóle oduczysz się spać...
Arthemis
słyszała jeszcze ich rozmowę z oddali zastanawiając się, czy rzeczywiście uda
jej się być pracoholikiem i czy przyjmą ją pół roku wcześniej na szkolenie dla
aurorów.
Następnego
dnia przyszedł do niej list z wynikami. Z obrony i zaklęć dostała najwyższą
ocenę, a transmutacje i eliksiry zaliczyła na zadowalający. Arthemis czytała
rezultaty z szybko bijącym sercem i do końca wiedziała, czy jego rytm jest
podyktowany podekscytowaniem, czy przerażeniem...
Świetny rozdział, ciekawe co aktywowało obronę Hogwartu i jakie to będzie miało konsekwencje
OdpowiedzUsuń