czwartek, 1 lutego 2018

Preludium (Rok VII, Rozdział 16)

Arthemis rozglądała się po Ministerstwie Magii z lekką nerwowością i nie było to spowodowane egzaminami, jak cały czas sądziła oprowadzająca ją Hermiona Weasley. Te już miała za sobą i nie były one zbyt trudne... Z wyjątkiem praktyki z eliksirów i transmutacji, ale sądziła, że zdała na Zadowalający z plusem.
     Jej nerwowość brała się stąd, że mogła trafić na Jamesa. Oczywiście odgrywała na taką okazję milion scenariuszy w głowie, ale nie wiedziała, który by wybrała, gdyby rzeczywiście się tak stało...
     - Lily powinna zaraz się pojawić - powiedziała Hermiona, stając przy jednym z kominków sieci Fiuu w holu Ministerstwa. - Egzaminy były trudne?
     - Niezbyt - powiedziała Arthemis.
     - Musiałaś ciężko pracować, żeby skończyć pół roku wcześniej.
     - Nie. To nie było takie ciężkie - Nie w porównaniu z zasypianiem - dopowiedziała sobie w myślach.
     Hermiona pokiwała głową.
     - Systematyczna praca się opłaca.
     Arthemis puściła to mimo uszu, bo poczuła w sobie, jakieś dziwne, mieszane zakłócenia. Przeszukała wzrokiem tłum. Zobaczyła Lily, ale ta nie szła w jej kierunku tylko energicznie i nerwowo przesuwała się w przeciwną stronę. Arthemis śledziła ją wzrokiem i żołądek jej podskoczył, gdy zobaczyła James, a potem zrobiło się jej niedobrze, gdy zobaczyła też Antonette.


            James czuł, jak poziom wściekłości rośnie wraz z ciśnieniem jego krwi. Od tygodnia starał się opanować, ale jak dzisiaj w szatni znowu znalazł ten katalog i pochylonych nad nim chłopaków po prostu wpadł w furię. Nie stał się przez to bardziej lubiany...
            Co to, do cholery, miało być?! Miał wrażenie, jakby Arthemis zadała mu trzy niezwykle celne ciosy ostrym jak brzytwa nożem. Wykrwawiał się na śmierć i nie miał pojęcia, jak zatrzymać uciekające z niego życie.
            Była taka żywa, radosna i piękna. Tak cudowna i odległa jak galaktyka... Victoire mu za to zapłaci...
            Pierwsze zdjęcie było niesamowite, drugi sprawiało, że tęsknota za przyjaciółką, za kimś kto dotrzymywał mu kroku nieznośnie przybierała na sile, a to ostatnie...
            James zacisnął dłonie gniotąc papier katalogu i zacisnął zęby. Jak mogła pokazać się tak światu? Jak mogła?! Była prawie naga! Jak w ogóle mogła dopuścić, żeby ktoś ją tak zobaczył?!
            Ta twarz... ten wyraz jej oczu... Mogła go zrobić tak po prostu?! Mogła go wyreżyserować jak chciała?! 
            On umierał z niepewności i rzygał poczuciem winy, nie przespał ani jednej całej nocy od kiedy się pokłócili i bez przerwy o niej myślał, podczas gdy ona zachowywała się, jakby przeżywała najlepsze chwili swojej młodości!
            Wiedział, że ją skrzywdził, ale ona wytarła buty wszystkim na czym mu zależało najbardziej. Cały czas myślał, że tylko on zna tę jej miękkość, ten słodki wyraz twarzy, kiedy zapadała się głęboko w niego, a okazało się, że... Nie sądził, że coś tak błahego może mu sprawić taki ból.
            Musiał się opanować. Musiał odzyskać chociaż trochę zdolności logicznego myślenia, bo gdyby teraz poleciał go Hogwartu mógłby stracić, więcej niż zyskać. Gdy targały nim emocje miał tendencję do tracenia jakiegokolwiek wyczucia... Tak właśnie spieprzył sprawę ostatnim razem...
            Gdyby teraz ją zobaczył... zacząłby krzyczeć, a ona przestałaby słuchać...
            Wpatrywał się w zdjęcie w katalogu... Tak bardzo bolało, że mógł zobaczyć na papierze, to co zawsze miał na wyłączność.
            Jednak logika i chłód coraz bardziej przegrywały z wściekłością. Antonette widząc, jak pruje przez tłum w Ministerstwie próbowała go zatrzymać, aż w końcu złapała go i siłą skierowała jego wzrok na siebie. Złapała jego głowę w dwie ręce.
            -           Powinieneś się uspokoić - powiedziała łagodnie. - James, to tylko zdjęcia...
            James próbował się wyrwać, ale nie chciał jej zrobić krzywdy. Antonette zaczęła głaskać go po policzkach.
            -           Oni tylko żartują, żeby cię zirytować. Przecież ich znasz. To nie są źli chłopacy, ale bawi ich gdy miotasz się, jak lew w klatce... No, już - przeczesała mu włosy palcami. - Odpuść im... - zjechała dłonią niżej i poklepała go po piersi i dotknęła mięśni brzucha. - Jesteś spocony po ćwiczeniach. Powinieneś się przebrać zanim wyjdziesz. Przecież nie możesz się rozchorować przed testami sprawnościowymi - przekonywała łagodnie.
            -           Co to, do cholery, ma być? - zapytał niespodziewanie, wojowniczy głos.
            James zamrugał zdziwiony i zastanawiał się przez chwilę, czy ma zwidy. Chyba miał, bo przecież to było niemożliwe, żeby Lily legalnie szła sobie przez Ministerstwo Magii jak gdyby nigdy nic. I o ile mógł to poznać z daleka, nie była w dobrym nastroju. Dookoła niej unosiła się wielka chmura złego humoru.
            - Co jest? – zapytała Nette. Widząc jego zaniepokojoną minę, położyła mu opiekuńczo dłoń na ramieniu.
            Odsunął się.
            - Lily, co ty tu robisz?  - rzucił z uśmiechem i otwartymi ramionami, jakby chciał ją objąć.
            Lily wyzywająco stanęła  naprzeciwko niego, a potem obrzuciła dłoń Nette, jakby była obrzydliwym, oślizłym robalem. Posłała jej pogardliwe spojrzenie, którego chyba nauczyła się od chłopaka Rose, bo James nie przypomniał sobie, żeby ktokolwiek w jego rodzinie potrafił rzucać takie miażdżąco-odpychające spojrzenia.
            Ale nawet to nie przygotowało Jamesa na:
            - Co to za zdzira?
            Antonette otworzyła z oburzenia usta, a Jamesa zatkało.
            Nieprzyjęta Lily nawet nie zmieniła wyrazu twarzy. Po chwili jednak James się otrząsnął. Złapał Lily za ramię i potrząsnął:
            - Odbiło ci!? – warknął szeptem. – To moja koleżanka!
            - Mnie odbiło? Koleżanka? – Lily wypluła to słowo. – To nie mnie odbiło tylko tobie! A ta zdzira może być nawet królową egipską dopóki trzyma się ode mnie z daleka! - James nie wiedział, jak to możliwe z jej wzrostem, ale Lily zdołała ponad jego ramieniem posłać Nette jadowite spojrzenie.
            - Jesteś śmieszna, przecież nie znasz jej!
            - Nie muszę. Wystarczy mi, że przez nią zaczynasz myśleć fiutem jak każdy facet. - Słysząc to Antonette się zakrztusiła. - Po raz pierwszy wstydzę się, za członka mojej rodziny. I nie dam ci więcej krzywdzić mojej przyjaciółki, nawet jeżeli jesteś moim bratem!
            James zmarszczył brwi i podniósł rękę, żeby powstrzymać jej tyradę.
            - Nie chcę jej skrzywdzić! Chcę to wszystko naprawić!
            - Ostatnim razem powiedziałeś to samo - powiedziała gorzko. - Muszę iść... - dodała, odwracając się. - Pewnie już na mnie czekają... Na razie, braciszku... Pozdrów swoją nową dziewczynę...
            Złapał ją za rękę.
            - Zaczekaj! - warknął James. - Ty robiłaś zdjęcia do katalogu?
            - Tak. Są piękne, prawda? Cóż mogę powiedzieć - jestem geniuszem - Lily wyszarpnęła rękę. - Ale, co ja na to mogę? Miałam doskonałe modelki...
            - Jak mogłaś... - zaczął, ale zmroziła go wzrokiem.
            - Lily! - usłyszeli głos ciotki Hermiony, która stała przy jednym z kominków i machała do nich, żeby zwrócić na siebie uwagę.
            James spojrzał w tamtą stronę i zamarł. Arthemis, elegancko ubrana, stała obok Hermiony i wpatrywała się w niego przez całą długość holu. James miał wrażenie, że nie widzi nic, oprócz tych jej wielkich, niebieskich oczu. Potem wzięła od jego ciotki proszek Fiuu. Lily pobiegła w ich stronę, a Arthemis w tym samym czasie zrobiła krok w stronę kominka.
            James chciał krzyknąć. Prawie to zrobił, coś go jednak powstrzymało. Chciał sprawdzić... chciał wiedzieć, czy Arthemis nadal go wyczuwa, nawet w zatłoczonej sali.
            Arthemis posłała mu przez długość sali zimne spojrzenie, a jednocześnie na jej ustach zakwitł pełen pogardy, wykrzywiony niczym usta torturowanego, bolesny uśmiech. Potem wkroczyła w płomienie, a on stał, jak skamieniały. Serce mu stanęło na jedną krótką chwilę, gdy pomyślał o tym, jak długo go obserwowała, zanim podeszła Lily.
            Czuł, jak jego oddech przyśpiesza, gdy w głowie pojawił mu się kontrast jaki stanowił jej wyraz twarzy, gdy na niego patrzyła i ten który ukazywała światu pozując do pieprzonego zdjęcia i jego umysł przesłoniła czerwona mgiełka.
            Patrzył jak jego siostra znika w szmaragdowych płomieniach i dobiegając do niej, usłyszał, jak mówi: "Gabinet profesora Luciana". Porwał torebkę z proszkiem z rąk ciotki Hermiony, wołając:
            - Pożyczę!
            Krzyknęła za nim, ale on już znikał w sieci Fiuu.
            James wyszedł z kominka zaraz za Lily. W pokoju znajdowała się Rose i Scorpius, Arthemis już wychodziła, Lily otrzepywała się z sadzy.
            - James?! - Rose niemal wypuściła z rąk wazę z proszkiem Fiuu.
            Zignorował ją i poszedł za obojętną Arthemis.
            - ARTHEMIS!? - krzyknął.
            - O kurde! - pisnęła Lily, a serce stanęło jej w gardle. Pobiegła za Jamesem. Wyprzedziła go i położyła rękę na jego piersi. - James. Przestań.
            - Nie wtrącaj się - warknął, patrząc na oddalającą się korytarzem postać, która nawet się nie obejrzała.
            - Niby dlaczego ty jesteś zły? - odpowiedziała jego siostra podobnym tonem. - Nie zrobiła nic złego... To wszystko twoja wina!
            - Nawet nie próbuje ze mną porozmawiać od tylu miesięcy!
            - Dlaczego to ona ma się starać rozmawiać z tobą?!
            Krzyki rodzeństwa były coraz bardziej wyraziste, a kroki ustały. Arthemis cofnęła się kawałek i popatrzyła na idiotyczną sceną, w której Lily blokowała Jamesowi drogę, całym ciałem. Nie zwrócili jednak na nią uwagi.
            - Co wy sobie w ogóle wszystkie wyobrażacie, robiąc takie zdjęcia?! Czy wy wiecie, co wszyscy faceci wygadują?!
            - A co ty masz do tych zdjęć!? - wrzasnęła wojowniczo Lily, popychając go.
            Arthemis podeszła do bliżej.
            - LILY! - Krzyknęła, żeby zwrócić na siebie uwagę. Lily podskoczyła kilka centymetrów i stanęła niemal na baczność. - Wystarczy... - powiedziała cicho.
            Lily powoli odwróciła się do przyjaciółki, która posłała jej spokojne, proszące spojrzenie. Coś w niej pękło. Zrobiła krok w jej stronę...
            - Dlaczego? Dlaczego wystarczy? - zapytała, nie rozumiejąc. - Dlaczego ty nic nie powiesz?! Arthemis!! Dlaczego nie jesteś zła?!
            Arthemis na chwilę przymknęła powieki, a potem powiedziała spokojnie i łagodnie:
            - Już ci to tłumaczyłam, prawda? Wystarczy... Proszę...
            - Ale tamte zdjęcia... To zdjęcie... Arthemis przecież ty nie zrobiłaś nic złego...
            - LILY! - przerwała jej gwałtownie Arthemis, jakby Lily mogła powiedzieć za dużo i chciała ją powstrzymać. - Mam... dosyć... - szepnęła i odwróciła się na pięcie, ani razu nie spojrzawszy na Jamesa.
            W Jamesie się zagotowało.
            - Powiedz to co masz do powiedzenia, do cholery! Dlaczego zawsze jesteś właśnie taka?!
            Arthemis stanęła, spojrzała na niego przez ramię i powiedziała lodowato:
            -           TY, nie powinieneś się teraz w ogóle odzywać...
            James odchylił głowę, jakby go uderzyła. Zanim otrzeźwiał, była w połowie korytarza.
            - Do cholery, Arthemis!! - ryknął. - Sądziłaś, że obojętnie przejdę nad tym, że półnaga paradujesz na jakichś cholernych zdjęciach, na których wyglądasz, jakbyś właśnie wyszła z czyjegoś łóżka?! Tak bardzo chciałaś mnie kopnąć w jaja? Posunęłaś się nawet do tego, żeby wszyscy faceci w kraju ślinili się na twój widok, jakbyś była jakąś...
            Dłoń Lily zadrżała tylko przez sekundę.
            PLASK!
            James zamilkł zszokowany, niemal równie jak sama Lily. Wpatrywała się w niego z oczami wypełnionymi łzami.
            - Wynoś się - powiedziała przez zaciśnięte zęby, niemal bezgłośnie.
            Oczy Jamesa rozszerzone z zaskoczenia, po chwili opadły powoli, jakby właśnie zdał sobie sprawę, co się stało i nie mógł się z tym pogodzić.
            - Lepiej będzie, jak już pójdziesz - rozległ się cichy głos Rose, która wzięła go za rękę i zaprowadziła w kierunku gabinetu. James jak w amoku zdał sobie sprawę, że ona i Scorpius cały czas stali w pogotowiu za nimi. Pozwolił się, jej zaprowadzić do kominka, jak posłuszny szczeniak.
            - Otworzyliśmy to przejście tylko na chwilę za zgodą dyrektora i mieliśmy je pilnować aż będzie można je zamknąć, więc lepiej się pośpiesz - wyjaśniła szybko, wrzucając trochę proszku do ognia.
            James stanął przez zielonymi płomieniami i miał wrażenie, że mają go wysłać, znacznie, znacznie dalej niż na południe kraju. Wpatrywał się w kuzynkę, jakby umiała mu wytłumaczyć, co się właśnie stało. Pod wpływem chwili objął ją.
            - Przepraszam - powidział cicho.
            Rose pociągnęła nosem.
            - To głupie. To wszystko jest tak strasznie głupie - szepnęła.
            - Wiem...
            - Dlaczego jej tego po prostu nie powiesz?
            - Myślałem, że właśnie po to, dzisiaj przyszedłem i patrz jak się to skończyło. Do niczego się bez niej nie nadaję...
            - Boże! Idź już! - Rose go popchnęła. - Arthemis to naprawi... cały czas to powtarza, więc jest jeszcze dla ciebie nadzieja, kretynie!
            - Zawsze byłaś tą miłą dziewczyną - mruknął James, całując ją w czoło. - Opiekuj się nią - powiedział bezbrzeżnie smutnym głosem i wskoczył w płomienie.
            Obok na korytarzu Lily piekła ręka. Piekła jak diabli i to dlatego z jej oczu posypały się łzy, jak groszki. Odwróciła się od Malfoya, który nietaktowanie się na  nią gapił i starała się wytrzeć łzy z oczu, ale nie chciały przestać płynąć. Zaciągnęła się gwałtownym szlochem, odchylając głowę, jak małe dziecko. Była taka zła... tak strasznie wkurzona...
            Zraniła go tym zdjęciem... Zraniła ich oboje...
            A przecież było takie piękne... Każde najmniejsze uczucie Arthemis do Jamesa było w nim zawarte. Czemu ich to raniło?
            Wyła, zaciskając zęby tak, że bolały i splatając palce w pięści.
            Poczuła czyjąś obecność za plecami, a w następnej chwili na jej oczach spoczęła lekko męska dłoń. Zacisnęła na niej palce.
            - Przestań już... Łzy do ciebie nie pasują...
            Zaśmiała się, jednocześnie płacząc. Kto by się spodziewał, że panicz Malfoy będzie kiedykolwiek starał się, ją pocieszyć? Jakże zagmatwany bywa los?
            Rose obserwowała z boku tą scenę, czując jak wypełniają ją słodko-gorzkie uczucia. Dotknęła lekko pleców Scorpiusa, w niemym podziękowaniu i wzięła Lily za rękę.
            - Chodźmy już... Chcę wiedzieć, co się właściwie stało, a poza tym... musimy sprawdzić, co z Arthemis.
            Lily poszła za nią jeszcze cicho pochlipując, a Scorpius Malfoy patrząc na swoją rękę zastanawiał się, co jest ostatnio z nim nie tak?
           


            James zamknięty w swoim pokoju w domu rodziców, siedział na ziemi oparty o ramę łóżka z butelką korzennego piwa albo dwiema? A może było ich trzy?
            Nieważne... Miał zamiar zapić się na śmierć i zapomnieć o własnej głupocie.
            Ta jej obojętność... to że na niego nie patrzy... to że jest dla niej jak powietrze... A potem to zimno... - miał ochotę bić pięścią w ścianę i płakać jednocześnie.
            Oczywiście, samo biczowanie się nie pomagało. Musiał używać wymyślniejszych tortur w postaci wpatrywania się w ten cholerny katalog.
            Chciał, żeby tak na niego spojrzała. Chciał, żeby na  nikogo innego tak nie patrzała... I tak cholernie przerażała go myśl, że już nigdy nie spojrzy...
            Odchylił głowę na materac i zamknął oczy. Gdy zamykał oczy niemal czuł jej usta na swoich, czuł jej dłonie na twarzy...
            A całe to szaleństwo, zapadanie się w mrok i odmęt ciemności i ciszy, sprowadzało się do jednego faktu...  Tęsknił za nią. Opętańczo za nią tęsknił...
            A potem cała ciemność, która dawała mu ukojenie została zabita, gdy jego matka otworzyła drzwi i rzuciła na niego okiem, jakby miała do czynienia z ciekawym okazem w zoo.
            - Co przeskrobałeś? - zapytała.
            - Co? - mruknął markotnie, nie rozumiejąc.
            - Ostatni raz tak się zachowywałeś, jak popsułeś zestaw małego alchemika, który Albus dostał na gwiazdkę. Wczołgałeś się pod łóżko i powiedziałeś, że chcesz umrzeć.
            James zacisnął oczy.
            - Zabij mnie.
            - To byłby akt łaski z mojej strony, jak widzę - prychnęła Ginny, wnosząc naręcze wyprasowanych ciuchów i rozkładając je w szafie. - Kto cię sprał?
            - Lily.
            - Lily? Stawiałabym na Arthemis...
            - Ja też... Ale nie dotknęłaby mnie nawet po to...
            - I dlatego cierpisz - domyśliła się. - Wolałbyś, żeby wszystko wykrzyczała i zostawiła cię krwawiącego, jeżeli dzięki temu by się lepiej poczuła.
            Podniósł na nią zaczerwienione, zmęczone, przybite oczy.
            Ginny zadrgało serce. Wyglądał, jak skopany szczeniak.
            Spostrzegła obok niego katalog.
            - Widziałeś już zdjęcia? - podniosła gazetę, tam gdzie zostawił ją otwartą. - To jedno jest bardzo... miękkie... i erotyczne...
            - Mamo! - żachnął się.
            Ginny wzruszyła ramionami.
            - To prawda... Cóż... szkoda, że już nie odzyskasz tej koszuli... - rzuciła mimochodem, rzucając katalog obok jego nóg.
            - Mhm - mruknął James, po raz kolejny zapadając się w melancholijny nastrój, gdy wraz z pstryczkiem kontaktu, gaszącym światło, dotarło do niego to, co usłyszał. Poderwał głowę: - Co powiedziałaś?!
            Jego matka z wszechwiedzącym wyrazem twarzy, który zawsze go denerwował, a który teraz kochał, wskazała palcem na zdjęcie Arthemis tylko w białej koszuli.
            - Dziewczyny przyjechały tuż przed zdjęciami i zapytały, czy mogą jedną wziąć - wyjaśniła obojętnie. - Więc je tu wpuściłam... Nie sądziłam tylko, że Lily tak dobrze ją wykorzysta...
            James jak nabuzowany poderwał się na nogi i wpatrywał w zdjęcie, które nagle postanowił oprawić. A najlepiej powiększyć i oprawić. Podszedł do matki i pocałował ją  w policzek.
            - Jesteś najlepsza...
            Zatrzymała go, gdy chciał wyjść.
            - Nie naciskaj na nią... - powiedziała tylko.
            James spoważniał.
            - Kiedy nadejdzie czas... nie zawiodę. Nawet, jeżeli będę musiał zaczynać od samego początku...
            Zaraz jednak cały entuzjazm z niego opadł, gdy zdał sobie sprawę, co właśnie zrobił. Nie tylko sprowokował Arthemis do nienawidzenia go jeszcze bardziej, ale też  naraził się siostrze, którą ciężko było zrazić.


            Arthemis stała w pokoju muzycznym wpatrzona w okno. Za oknem padał śnieg. Mrok ogarnął błonia Hogwartu.
            Tyle pracy. Tyle nieśmiałej nadziei... I po, co?
            Mój Boże... Pozwalał jej się dotykać tak zwyczajnie, tak po prostu...
            Przestała już cokolwiek rozumieć. Jeżeli chciał Antonette, to po co biegł za nią? Jeżeli chciał jej... to dlaczego był z Antonette?
            Arthemis już nawet nie umiała płakać. Tak długo się powstrzymywała, że straciła tę pełną ulgi umiejętność.
            Może to lepiej? - zastanawiała się. - Może tak jest lepiej, że nie będzie oczekiwać zbyt wiele? Może lepiej pokazać złość, niż rozpacz?
            Arthemis zgasiła ostatnią tlącą się świecę i wyszła z pokoju nawet nie dotykając klawiszy pianina.


            Następnego dnia dziewczyny spotkały się na śniadaniu. Arthemis była blada, Rose patrzyła pod nogi, a Lily miała zaczerwienione oczy.
            Arthemis westchnęła i odgarnęła Lily włosy za ucho.
            -           Pozwól, że ja skopię mu tyłek, dobrze - powiedziała lekko. - Zdjęcia są cudowne i magiczne. Będzie musiał to przyznać, jak już wkopię mu mózg do głowy...
            -           Naprawdę to zrobisz? - zapytała zbyt poważanie Lily.
            Arthemis uśmiechnęła się krzywo.
            -           Jeżeli mu jeszcze coś z mózgu zostało to powinnam dać radę...
            -           Nigdy nie miał go za dużo, więc możliwe, że będzie musiał szukać ze szkłem powiększającym - odparła zgryźliwie Lily, siadając za stołem.
            Albus podniósł wzrok znad gazety dopiero gdy w milczeniu zaczęły jeść. Długo się w nie wpatrywał. W końcu Arthemis odpowiedziała mu spojrzeniem.
            -           Chcę wiedzieć? - zapytał tylko.
            -           Nie - odparły jednocześnie Rose, Arthemis i Lily.
            -           I dobrze... - mruknął, powracając do gazety. - Nie chciałbym marnować trucizny... - zanim jednak dziewczyny zdążyły przetrawić te rewelacje zapytał: - Arthemis, czytałaś ostatnio gazety?
            -           Nie. Raczej skupiałam się na czym innym, a co?
            -           Teoretycznie nic, jednak to trochę dziwne... W dziale mugolskim Proroka Codziennego rzadko piszą coś interesującego. Zazwyczaj tylko jakieś naukowe bzdety o nowych wynalazkach albo psychologiczne brednie, ale ostatnio napisali cały wielki artykuł o National Gallery w Londynie. Był jakiś wybuch w jednej części i to chyba byłoby dostatecznie straszne, ale władze muzeum podały, że oprócz zniszczonych eksponatów zniknęło w tym samym czasie coś zupełnie innego, co znajdowało się w przeciwległym skrzydle.
            -           A zaciekawiło cię to, bo?
            -           Zabrali szkatułkę z X wieku, której nigdy nie udało się otworzyć. Nie udało się również rozszyfrować znaków, które ją pokrywały... Wydaje mi się jednak, że podobne już gdzieś widziałem...
            Albus pokazał jej niewielki zdjęcie małej skrzyneczki w gazecie. Rzeczywiście krzyżowały się na niej linie pokrętnych i kanciastych znaków. Arthemis zmarszczyła brwi.
            -           Sądzę, że to jakiś runiczny odłam pisma... Rose zerknij na to - podała jej ilustracje.
            Rose przez chwilę wpatrywała się w znaki, a potem wskazała jeden z nich w długim ciągu.
            -           Ten jest standardowy. Uczyliśmy się go na runach. Może oznaczać "pieczęć" albo też "ostrzeżenie". A ten... - wskazała inny w drugim ciągu - ten przypomina znaki, które pokrywały Laskę Nauczyciela.
            -           CO!? - jednocześnie krzyknęli Albus i Arthemis.
            -           Nie jestem pewna - żachnęła się Rose. - Mówię tylko, że jest podobny...
            -           To nie jest zadanie dla nas - powiedziała Arthemis, zwijając gazetę. - Chyba pora, żeby się douczyć...
            Chwilę później w czwórkę pukali do gabinetu profesora Arimy.
            -           Proszę wejść...
            -           Panie Profesorze, chcielibyśmy poprosić o pomoc - powiedziała Arthemis, uchylając drzwi.
            -           Zapraszam, zapraszam - powiedział, wstając energicznie. - Zaparzę herbaty, a wy mówcie...
            -           Zaciekawiła nas pewna sprawa, ale nie umiemy tego odczytać. Może moglibyśmy znaleźć jakiś poradnik do odszyfrowania tych znaków?
            - Rozumiem... Tylko chwileczkę... - Profesor nachylił się nad małym kociołkiem i zerknął w jakiej fazie gotowania jest woda, a potem wsypał liście na wrzątek. W pokoju rozległ się intensywny  zapach herbaty. Profesor rozlał herbatę do małych czarek, a potem usiadł za biurkiem.
            Arthemis położyła przed nim gazetę.
            Wyjął szkło powiększające z szuflady i pochylił się nad obrazkiem. Drugą ręką wziął ołówek i zapisywał coś w notesie. Po pół godzinie, w czasie której Albus spoglądał w puste dno szklanki, a Lily niemal chodziła po ścianach, profesor Arima odchylił się na krześle i zmarszczył brwi.
            -           Nie dziwię się, że was to zainteresowało - powiedział powoli na wstępie. - To rzeczywiście magiczne i bardzo potężne znaki. Klątwy i zaklęcia zabezpieczające, ostrzeżenia i pieczęci wypisane w różnych językach. Te - zarysował pierwszy ciąg symboli - to runy indian z Ameryki Południowej. Te - pokazał znaki obok - to symbole Apaczów. Są tam również znaki azjatyckie, afrykańskie, celtyckie, nordyckie i germańskie, są też inne, ale zdjęcie jest niewyraźne, więc nie odczytam ich, jeżeli nie zobaczę ich na żywo, jednak wszystkie mają na celu zabezpieczenie tego co jest w środku i zabicie każdego kto będzie próbował to sprawdzić...
            Rose wciągnęła powietrze.
            -           A co jest w środku? - zapytała cicho.
            -           Nie wiem - odparł profesor. - Ale do takich szkatułek zazwyczaj wsadzało się "żywe pamiątki".
            Albus się skrzywił.
            Arthemis wzdrygnęła i podjęła szybko decyzję, żeby nigdy czegoś takiego nie dotykać. Mogłoby to mieć na nią bardzo zły wpływ.
            Żywe pamiątki były tak naprawdę jakąś częścią ciała umierającego czarodzieja, które jego rodzina obcinała, aby zatrzymać jego dusze na ziemi, wierząc, że będzie ich chroniła przed złem. Mógłby to być palec, oko, a w jakichś makabrycznych przypadkach: nerka, wątroba, a nawet serce. Im potężniejsza była odebrana konającemu cząstka, tym większa była jego pośmiertna ochrona.
            Czarodzieje przestali praktykować ten zwyczaj w światłym XII wieku, gdy okazało się, że zatrzymane na ziemi dusze raczej przyciągają zło, niż je odganiają. Pojawiały się również opętania, więc ówczesna Tajna Rada, pełniąca funkcje Ministerstwa Magii zakazała podobnych praktyk.
            -           W każdym razie spróbuję poszperać i dowiedzieć się, co też taki przedmiot robi w mugolskim muzeum - powiedział profesor, składając gazetę.
            -           A co w Muzeum Tokijskim robiła przez tyle lat Laska Nauczyciela? - odparła Arthemis. - Ktoś ją tam zostawił, żeby była chroniona...
            -           Racja. Tym bardziej lepiej będzie jeżeli to zbadamy - powiedział profesor Arima. - A teraz chyba już na nas pora jeżeli nie chcemy się spóźnić na poranne lekcje - dodał, poprawiając długie kimono.
            -           Dziękujemy bardzo, profesorze - powiedziała Arthemis.
            -           Do usług, moi drodzy. Zmykajcie na lekcje.
            Arthemis zamykając drzwi zobaczyła tylko nerwowy błysk w oku profesora wpatrzonego w gazetę. Błysk, który przed nimi ukrył.


            Arthemis przez czuła się zawieszona.
            Do ferii został tydzień.
            Nie czuła się, jak uczennica, bo już zdała egzamin.
            Nie była jednym z kluczy, żeby wtrącać się w ich sprawy.
            Jej sytuacja z Jamesem pogorszyła się jeszcze bardziej, jeżeli to było w ogóle możliwe.
            Nie dostała jeszcze wyników egzaminów, więc nie mogła tego wszystkiego zamknąć i otworzyć nowych drzwi.
            Tylko jedna rzecz była nadal stała... Była asystentką Luciana.
            Jak zwykle zjawiła się swoim dyżurze w czwartek popołudniu i zastała profesora Luciana głęboko pogrążonego w myślach. Zignorował ją, ale się tym nie przejęła. Zaczęła porządkować papiery jak zwykle, ale w końcu zauważyła białą jak kreda twarz. Normalnie nie był aż tak blady...
            Stanęła w polu jego widzenia tak, żeby nie mógł jej zignorować. Przechyliła głowę i przyjrzała mu się.
            -           Potrzebuje Pan krwi?
            Uniósł brew.
            -           Chce Pan mojej? - dopiero teraz zamrugał i zwrócił na nią uwagę. Zacmokał zniecierpliwiony.
            -           Coś się dzieje - powiedział. - Mam wrażenie, że jeżeli szybko nie odkryjemy co to takiego, to będziemy spóźnieni... - pochylił się w jej stronę. - Wiem, że to nie moja sprawa, ale muszę wiedzieć... Czy miałaś od września jakieś wiadomości od Ru?
            Arthemis pokręciła głową.
            -           Żadnych.
            Lucian zaklął.
            -           Nie można się z nim skontaktować. Ostatnio widział go Ptolemeusz, ale też twierdzi, że nie daje znaku życia... Zawsze tak robi! Nic nie wytłumaczy, ale oczekuje wszystkiego!
            -           Ale co takiego się dzieje? Klucze są prawie w komplecie, ale czy coś oprócz tego powinno nas interesować?
            -           Czy wiesz dlaczego groźne magiczne przedmioty ukrywa się w świecie mugoli? - zapytał niespodziewanie Lucian.
            -           Bo to jakaś forma ochrony?
            -           Nie tylko. Ta skrzynka, którą skradziono z National Gallery musiała być ekstremalnie niebezpieczna, biorąc pod uwagę jej zabezpieczenia. Takie przedmioty umieszcza się w świecie mugoli, bo ich zabezpieczenia wymagają stałego dostępu do energii, inaczej mogą się wyczerpać. Każdy mugol, który podchodzi do takiego przedmiotu zasila swoją energią cząstkę zaklęć. Ta nić przerywa się po chwili, ale dzięki temu zabezpieczenia są niebywale silne...
            -           Rozumiem. Uważa Pan, że ta skrzynka ma coś wspólnego z tym co wisi w powietrzu, cokolwiek to jest?
            -           Zbyt wiele zbiegów okoliczności, przestaje być przypadkiem... - powiedział Lucian wstając. - Departament Tajemnic nie potrafił udzielić nam odpowiedzi, co było w tej skrzynce. Rozumiesz? Było tak tajne, że wszystkie akta mówią tylko o "Obiekcie". I jeszcze do tego nasz międzynarodowy system prawny zaczyna padać...
            -           Co? - Arthemis zmarszczyła brwi.
            -           Wiesz, kogo wybierają do Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów?
            -           Przedstawicieli wszystkich państw.
            -           Owszem, ale w najwyższej czołówce. W Prezydium jest tylko 12 miejsc i zajmują je najpotężniejsi żyjący na świecie czarodzieje. Przewodniczący zazwyczaj jest tak potężne, że może pozostałą jedynastkę zmieść z powierzchni ziemi. Obecnie przewodniczącym jest Ludwik Lorrein, który ostatnio w tajemnicy poinformował dyrektora, że zaginęło 4 członków Prezydium, w tym jego zastępczyni - najpotężniejsza czarownica chodząca obecnie po ziemi - Verena Iverness.
            -           Po prostu rozpłynęła się w powietrzu?
            -           Nie wiadomo. Ale to wszystko jest zbyt podejrzane...
            Arthemis zamyśliła się na dłuższą chwilę, a potem powiedziała:
            -           Niedługo opuszczę Hogwart...
            Lucian jedynie na nią spojrzał.
            -           Chciałabym jednak nadal odbywać z Panem treningi...
            -           Ach tak? A jak zamierzasz za nie zapłacić? Do papierkowej roboty już mi się nie przydasz... Oddasz mi swojego pierworodnego?
            -           Naprawdę chciałby Pan wychowywać miniaturową wersję mnie samej? - zapytał zdziwiona.
            -           Nie. Wykluczone. - Lucian nawet się nie zawahał. Arthemis poczuła się trochę urażona...
            -           A może zastanowi się Pan nad moją propozycją... Oddam Panu mój czas - zaproponowała. - 24 godzin w tygodniu będę Pańskimi uszami, oczami i ciałem. Będę jeździć tam gdzie mnie Pan wyśle i sprawdzać to, co mi Pan każe.
            -           Masz na myśli to, co się dzieje, a nie moje interesy... - zauważył.
            -           Oczywiście - prychnęła.
            Lucian przez chwilę kalkulował wszystko w myślach, a potem westchnął cierpiętniczo i wyciągnął do niej rękę:
            -           Umowa stoi.


To stało się w nocy.
            Arthemis mimo silnych środków nasennych, zerwała się z łóżka.
            Miała wrażenie, że ziemia się zatrzęsła. Niebo rozdarło. Był środek nocy, a wszystko było mlecznobiałe.
            Serce jej zbiło jak oszalałe.
            - Rose! Wstawaj! Wstawajcie obie!! - krzyknęła, narzucając na siebie pelerynę. - Rose! Bierz Lily i Albusa i znajdźcie jakiegoś nauczyciela!
            -           Co? O co chodzi? - Lily zaspana, przetarła oczy.
            -           Wstawajcie! Znajdźcie jakiegoś nauczyciela i zostańcie z nim dopóki nie przyjdę!
            Rose wygramoliła się z łóżka w tym samym momencie, w którym Arthemis chwyciła za miotłę Lily.
            -           Co ty wyprawiasz?
            -           Rób co mówię! - krzyknęła Arthemis otwierając okno.
            -           ARTHEMIS!!
            Arthemis przeleciała na wieżą Gryffindora, ale nic nie dostrzegła. Zamek był w porządku. Nic się nie działo na błoniach, ani dziedzińcu. Wzniosła się wyżej i zobaczyła ich.
            11 nauczycieli stało na 11 różnych wieżach Hogwartu, opierając się przerażającym falom wiatru i oślepiającej jasności, która rozdzierała noc. Patrzyli w niebo.
            Arthemis przeleciała nad zamkiem i zeskoczyła na wieżę, na której z rozpartymi skrzydłami stał Lucian.
            -           Profesorze.
            -           Nie widziałem czegoś takiego w całym swoim życiu... - powiedział.
            Arthemis podniosła wzrok i zobaczyła ogromny wir powietrza spływający z nieba, gdzieś bardzo, bardzo daleko. Serce jej na chwilę zamarło.
            -           Ja widziałam - powiedziała, podchodząc. - Kilka miesięcy temu na Nowej Zelandii.
            -           Rozumiem, że to nie jest jakieś ciekawe zjawisko pogodowe...
            -           Nie. To znak, że kogoś ściągają z tamtego świata...
            -           Ale mamy szczęście - powiedział kwaśno, patrząc jak oślepiająca jasność wokół nich ustępuje. - Arthemis, dyrektor zszedł do podziemi, żeby zobaczyć, co się dzieje z systemem kontrolnym Hogwartu. Ta bariera, to nie jest normalna bariera, która zwykle otacza szkołę. Może jednak ty coś wyczuwasz?
            Arthemis przeskoczyła na wyższy poziom świadomości, wdzięczna za to, że ogarnęła ich spokojna, chłodna noc. Widziała wszystko w inny sposób. Od profesora Luciana srebrzystozielony promień wychodził promień, który odbijał się od jednego z kafli na podłodze wieży i gnał strzelisty do sklepienie wysoko w górze. Łączył się z dziesięcioma innymi promieniami wychodzącymi od pozostałych strażników i rozchodził się niczym wypalony fajerwerk nad całą doliną. Migał jednak co chwilę, jakby był źle nastrojony.
            -           To bariera powstała z mocy Strażników. Ale jest niestabilna - powiedziała Arthemis. - Brakuje jej mocy. I jest źle ułożona...
            -           Mówże jaśniej!
            -           Proszę stanąć tutaj - Arthemis postawiła Luciana w miejscu, w którym odbijał się promień jego mocy. Gdy tylko tam stanął, płyta obok przesunęła się, a z pod niej uniósł się cokół, z wyrytymi na nim jak na stronach książki napisami.
            -           Leć do pozostałych! - nakazał Lucian, zanim Arthemis zdążyła zapytać co tam jest napisane.
            Pokazała każdemu z nauczycieli, gdzie dokładnie powinien stanąć. Każda z wierz miała swój własny postumencik z wyrytymi znakami, niczym instrukcją broni.
            -           Jak się Pani tu znalazła? - zapytała Arthemis profesor Montgomery, gdy bariera Strażników zniknęła, a one schodziły z wieży, aby spotkać się z pozostałymi nauczycielami.
            -           Gdy otworzyłam oczy byłam już na wieży.
            -           Ale są wieże, które znajdują się bliżej Pani pokoju niż ta - zauważyła Arthemis,
            -           Ale to właśnie ta wieża jest moja... - Talesia uśmiechnęła się słodko.
            Arthemis zastanowiła się chwilę i dotarło do niej, że na najwyższej, środkowej, najbardziej strategicznej z wież Hogwartu  oraz jednaj z czterech ją otaczających nie było nikogo z nauczycieli. Oznaczałoby to, że każdy ma swoje konkretne miejsce w całej machinie... Niesamowite.
            Spotkali się na trzecim piętrze z gronem pedagogicznym, niemal równie zszokowanym jak Arthemis. Dołączył do nich dyrektor Deveraux.
            - Wysłałem już wiadomość do Londynu z zapytaniem, czy w Ministerstwie wszystko w porządku.
            Arthemis serce przyśpieszyło, gdy uzmysłowiła sobie, że to co się działo objęło cały kraj. Widzieli wir, który ogarnął zebrał się nad całą wyspą i zapewne zbierał się w jednym punkcie. Była tylko ciekawa w jakim...
            Jednak gdzieś we wnętrzu była spokojna. Wiedziała, że najbliższym dla niej osobom nic się nie stało. James i tata byli cali i prawdopodobnie spali, nie wiedząc, że co się dzieje na zewnątrz. Po chwili pomyślała także, że jest możliwe, że jedynie strażnicy i osoby przebywające w Hogwarcie widziały to zjawisko tak wyraźnie, a inni odczuwali tylko jakieś zakłócenie mocy...
            -           Panno North, dziękuję za pomoc. Roześlemy wici z pytaniem, co to mogło być i czy ktoś coś widział. A na razie pozostajemy w pełnej gotowości - zarządził dyrektor, oddychając ciężko. - Zróbmy naradę. Panno North, radzę uspokoić przyjaciół, zanim pobudzą resztę szkoły...
            Arthemis ukłoniła się i pobiegła w kierunku zachodniego siódmego piętra do Rose i Lily, zachodząc w głowę, jak połączyć wszystkie elementy układanki, które wskakiwały jej w ręce, ale nie chciały do siebie pasować, jakby brakowało im kluczowego spoiwa.
            Gdy weszła do pokoju wspólnego musiała przez dziesięć minut uspokajać panikę, którą wywołała. Okazało się, że oprócz niej, Lily, Albusa i Rose nikt się nie obudził. Jej przyjaciele nie byli z tego powodu zbytnio zadowoleni...
            -           Dopóki nie dowiemy się, co to było i kto to wywołał nie mamy tu po co sterczeć - stwierdził Albus, zakładając ręce na piersi. - Jutro rano okaże się, czy ktoś coś widział, jak tylko przeczytamy gazety...
            -           Albus ma rację - stwierdziła Rose. - Jeżeli nie mamy zamiaru natychmiast poszukać miejsca, w którym to wszystko sie stało, to równie dobrze możemy poczekać do jutra.
            -           Szczerze mówiąc nie sądzę, żebyśmy się czegoś w najbliższym czasie dowiedzieli. Ktoś musi to dobrze zbadać, a wątpię, czy wiele osób to zauważyło. Wyślę list do ojca. Jeżeli znajdzie czas to poszuka jakichś informacji - widząc jak Lily ziewa, Arthemis dodała: - Wykorzystajmy resztę nocy i złapmy trochę snu, zanim znowu się coś stanie...
            -           Nie kracz - prychnęła Lily, idąc do dormitorium.
            -           W ogóle to, czego chcieli od ciebie w Ministerstwie? - zapytała Arthemis, kładąc się do łóżka.
            Lily zerknęła na nią spod kołdry.
            -           Mają dla mnie robótkę na wakacje, ale chcieli się zapytać, czy dam radę...
            -           Co?! - Rose zerwała się z poduszki.
            -           Nie przejmuj się... - Lily wykrzywiła do niej twarz - nie zajmę twojego miejsca w nudnej administracyjnym kieracie. Mam pod okiem mojej mamy fotografować drużyny Anglii z różnych gier i sportów... Do tej pory mieli swojego fotografa, ale jego reumatyzm nie pozwala już na długie ustawianie obiektów i trzymanie aparatu podczas najlepszych ujęć. Wezwali mnie, żeby pokazać mi poprzednie projekty i zapytać, czy dam radę to zrobić...
            -           I co? Dasz? - zapytała Arthemis czując, że eliksir nasenny zaczyna działać.
            -           Szczerze mówiąc nie podnieśli zbyt wysoko poprzeczki - odparła Lily. - Więc pewnie będę bardzo zajęta w wakacje...
            -           To dobrze. Zawsze to jakaś praktyka - zauważyła Rose. - Może uda mi się dostać na staż, a potem do pracy? - zastanawiała się. - Ciekawe jak to jest...
            -           Przestań Rose... daj sobie jeszcze pół roku zanim zaczniesz być pracoholikiem - rzuciła Lily. - Bo inaczej osiągniesz pułap Arthemis i w ogóle oduczysz się spać...
            Arthemis słyszała jeszcze ich rozmowę z oddali zastanawiając się, czy rzeczywiście uda jej się być pracoholikiem i czy przyjmą ją pół roku wcześniej na szkolenie dla aurorów.

            Następnego dnia przyszedł do niej list z wynikami. Z obrony i zaklęć dostała najwyższą ocenę, a transmutacje i eliksiry zaliczyła na zadowalający. Arthemis czytała rezultaty z szybko bijącym sercem i do końca wiedziała, czy jego rytm jest podyktowany podekscytowaniem, czy przerażeniem...

1 komentarz:

  1. Świetny rozdział, ciekawe co aktywowało obronę Hogwartu i jakie to będzie miało konsekwencje

    OdpowiedzUsuń