czwartek, 1 lutego 2018

Profesor rozmawiający z kamieniami (Rok VII, Rozdział 14)

Arthemis wyczerpana rzuciła się na łóżko. Myślała, że wyjazd do Japonii będzie można potraktować jak wycieczkę krajoznawczą, a okazał się ciężką harówką.
     Tempo Luciana dorównywało tempu szalonej nastolatki na zakupach, ale wymagało strategicznego myślenia, a czasami elementu zastraszania. Lucian był krwiożerczym rekinem finansjery, a Arthemis z ciekawością poznawała jego sposób działania.
     Jeżeli nie podobało mu się to, co słyszał od swoich pośredników lub pracowników, wyciągał papierosa. Podczas, gdy w pocie czoła jeden z drugim się tłumaczyli, Lucian odpływał myślami lub studiował papier podany mu przez Arthemis. Nigdy nie mówił, jaki to powinien być papier, więc musiała wytężać umysł, żeby nadążać za sytuacją. Tak, nawet ją, w takich momentach, Lucian stresował.
     Gdy po chwili nadal nie słyszał tego, co chciał od współpracownika, podnosił wzrok i gasił papierosa. Po czymś takim, człowiek już tylko mógł spakować swoje rzeczy do kartonika i nie pokazywać się Lucianowi na oczy.
     Arthemis w ciągu 8 godzin przeżyła pięć takich spotkań. Nie znaczyło to, że Lucian wszystkich zwalniał, jeżeli jakieś jego przedsięwzięcie się nie udało... Po prostu nie lubił być robiony w konia. Na przykład spotkanie z Tanaką było bardzo przyjemne pomimo tego, że inwestycja Luciana była katastrofą. Jednak Tanakę, Arthemis znała, bo przysyłał Lucianowi raz lub dwa razy w tygodniu listy ze sprawozdaniami, a gdy coś zaczęło się psuć w zyskach z przedsięwzięcia Luciana, natychmiast to wytknął. Gdy tylko go spotkali, Tanaka zaczął się jak inni pośrednicy Luciana tłumaczyć, ale ten tylko podniósł rękę i powiedział:
     - Sprzedaj te udziały i kup to, co uważasz za słuszne.
     - Nieruchomości, czy ziemia? - zapytał natychmiast Tanaka.
     - Ziemia. Przy okazji przejmiesz również nadzór nad księgowością mojego hotelu, wydatkami na zaopatrzenie przy budowie zbiornika wodnego oraz akcjami na mugolskiej giełdzie.
     Arthemis machnęła różdżką, a na biurku Tanaki pojawiły się segregatory z biur trzech zwolnionych dzisiaj przez Luciana ludzi.
     - Informuj mnie na bieżąco, a jeżeli uznasz, że jakaś decyzja jest wymagana natychmiast, nie wahaj się jej podjąć bez mojego udziału. - Lucian ruszył do drzwi. - Wykupiłem ci wakacje na Hawajach - oznajmił, nie oglądając się za siebie - w miesiąc dasz radę doprowadzić to wszystko do ładu? - było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.
     Tanaka stanął jak struna na baczność.
     - Tak, sir! Dziękuję, sir!
     - Tak, tak.
     Arthemis idąca z podręczną torbą na ramieniu, zerknęła kątem oka na Luciana.
     - Lubi go Pan.
     - Jest sprytny, analityczny i uczciwy jak szczeniak... Ma trójkę dzieci, a najstarszego już uczy żonglowania cyferkami. Im więcej mu płacę, tym bardziej się stara. Rzadko trafiam na kogoś takiego.
     Arthemis zastanawiała się, jak wielu swoich ludzi na całym świecie ma Lucian i długo musiał ich szukać.
     Czasami też zastanawiała się po, co mu te wszystkie pieniądze?
     Czując, że zaczyna zasypiać na miękkim hotelowym łóżku, Arthemis przekręciła się na bok. W tym samym momencie rozległ się łomot do drzwi.
     - Arthemis! Wychodzimy!
     - Dopiero, co wróciliśmy - jęknęła do siebie.
     - Nie jęcz!! Musimy zajrzeć do japońskiego Ministerstwa Magii i do Machi no Maho.
     - Byłam już w japońskim Ministerstwie - powiedziała, gdy szybko kroczyli zatłoczonymi ulicami Tokio. - Ich minister to buc...
     - To dobrze, że nie będziesz się z nim widziała - rzucił od niechcenia. - Teczka z pozwoleniami i wnioskami - wyciągnął rękę.
     Arthemis pogrzebała w torbie i dała mu to czego chciał. Gdy przekroczyli próg Ministerstwa Lucian wskazał jej oranżerię przy wejściu.
     - Czekaj i się stamtąd nie ruszaj - nakazał.
     - Ale...
     - Wracam za chwilę.
     Arthemis usiadła w przeszklonej oranżerii i rozejrzała ciekawie. Japońscy czarodzieje ubierali się w tradycyjne japońskie stroje. Chodzili w kimonach, a ci bardziej swawolni w lżejszych yukatach. Japońskie czarownice miały piękne włosy, zawsze kunsztownie ułożone, z wyszukanymi ozdobami. Jej uwagę zwróciły motyle krążące po całym budynku. Były wielkości dłoni, więc dopiero gdy już się do tego przyzwyczaiła zauważyła, że mają przy sobie małe liściki.
     Jej list został przyniesiony normalną sowią pocztą. Wyciągnęła go z kieszeni i sprawdziła.


     Arthemis,
    
     cieszę się, że zawitasz do Japonii. Spotkajmy się zatem na cmentarzu w niedzielę, 15 grudnia o godzinie 10:00. Będę wtedy w Tokio.

                                                                                                                                                                                                                                                                  Naoki
    
     Arthemis zastanawiała się, jak Naoki radzi sobie po śmierci przyjaciela. I jak ma się Zakon Roninów, po odzyskaniu Laski Nauczyciela. Musiała jeszcze tylko powiedzieć Lucianowi, że jutro potrzebuje godziny czy dwóch na spotkanie z przyjacielem.
     Chwilę później zauważyła idącego korytarzem Luciana. Wszyscy robili mu przejście, jakby miał laser w oczach. Stanął nad nią.
     - O co chodzi z tymi motylami? - zapytała.
     - To listy priorytetowe. Te motyle skrzydłami potrafią wywołać falę, które przenosi ich na miejsce z prędkością dźwięku...
     Arthemis wstała i ruszyli w kierunku drzwi.
     - Mam jeszcze jedno pytanie - rzuciła, gdy położył jej rękę na ramieniu, żeby razem się teleportować.
     - Co to jest Machi no Macho?
     Lucian uśmiechnął się diabolicznie.
     - Zobaczysz - rzucił i porwał ich wir teleportacji.
     Po chwili Arthemis stała już mocno na nogach. Rozejrzała się i zobaczyła powoli sunące między straganami i budkami tłumy. Wszędzie rozwieszone były czerwone i żółte lampiony, sprawiając, że było jasno jak w dzień. Podniosła wzrok i ujrzała ciągnący się w górę i zwężający coraz bardziej sufit, w który był okrągły otwór, przez który widać było niebo.
     - Witaj w Mieście Magii. To taka japońska ulica Pokątna... - wyjaśnił. - Pora na handel! - dodał i ruszył w stronę płynącego powoli tłumu czarodziejów.
     - Czy my jesteśmy w wulkanie?! - zapytała Arthemis gdy poczuła, że podłoga jest trochę ciepła.
     - W samej górze Fudżi - uściślił Lucian. - Mugole cały czas myślą, że jest aktywny. To skutecznie powstrzymuje większość z nich przed włażeniem tu...
     - Mogę tu zrobić wszystkie świąteczne zakupy - mruknęła Arthemis, myśląc gorączkowo, że przecież jeszcze nic nikomu nie kupiła.
     Lucian pstryknął ją w ucho.
     - Tak. Bo po to właśnie cię zabrałem - powiedział ironicznie.
     Arthemis zmroziła go wzrokiem. Musiał jej dać pół godziny na zakupy to, bo nic nie będzie miała na święta dla nikogo. Była gotowa walczyć o te pół godziny zębami i pazurami.
     Złapała torbę z dokumentacją i przycisnęła do piersi.
     - Zniszczę ją. Spalę na wiórki - zagroziła.
     Lucian spojrzał na torbę, potem na Arthemis, potem znowu na torbę. Zmarszczył brwi.
     - Oddaj ją - powiedział poważnie.
     - Będziesz musiał wyjąć ją z moich martwych, zimnych dłoni Profesorze...
     Lucian odchrząknął.
     - Będę się rozglądał za nowymi towarami, więc możesz robić zakupy w trakcie. Tylko mnie nie spowalniaj... - warknął, szarpiąc za torbę z dokumentami.
     Posłusznie mu ją oddała. Wyciągnęła z tylnej kieszeni jeansów małą saszetkę, która po chwili zmieniła się w ogromną torbę. Przerzuciła ją przez ramię.
     - To Pan niech nie spowalnia mnie - powiedziała i rzuciła się w tłum ludzi.
     Zakupy zajęły Arthemis dwie godziny.
     Wszystko przez Luciana, który uparł się oglądać towary, które sprzedawcy mieli na zapleczu. Targował, kupował, sprzedawał, wymieniał jedne dobra na inne, a potem kazał rozsyłać je po całym świecie.
     Na koniec dnia Artthemis zastanawiała się, czemu nie boli go gardło od tego wykłócania sie, ale potem przypomniała sobie, że jest wampirem... Nietypowym, ale jednak...
       Pod wieczór uliczki targowiska się wyciszyły, więc idąc w stronę wyjścia Arthemis jadła jabłko w karmelu na patyku, a torbę miała wypchaną po brzegi.
     - Zastanawiałam się po, co Panu te wszystkie pieniądze - zaczepiła profesora.
     - A kto powiedział, że są mi potrzebne?
     - To logiczne, biorąc pod uwagę z jakim zaangażowaniem je Pan zarabia...
     - Przede mną bezkres czasu... co innego mam robić? Moje życie skończyło się dawno temu, więc bawię się cudzym. Zatrudniam 50 tysięcy ludzi na całym świecie. Każdy z nich ma rodzinę. Na mojej dłoni tańczą setki tysięcy ludzi. Lubię tę myśl...
     - Czyli lubi Pan władzę?
     - Oczywiście - jego ton świadczył o tym, że marnuje jego czas, stwierdzając fakty. - Interesy to gra, która nigdy się nie kończy. Lubię gry...
     - Jak wszyscy chłopcy - mruknęła do siebie Arthemis.
     - Nie bądź przemądrzała - skarcił ją.
     - Gdzie teraz? - zapytała, zmieniając temat.
     - Skoro masz już te piękne prezenty... proponuję Okinawę... - rzucił i złapał ją za ramię, porywając w wir teleportacji.
     Arthemis gruchnęła stopami o ziemię i skrzywiła się, gdy jej kostki zatrzeszczały po niespodziewanym lądowaniu. Rozejrzała się.
     Dookoła było dużo zieleni i kamieni. Wąskie dróżki, mnóstwo płaczących wierzb i całe hektolitry wody. Stawy, oczka wodne, fonatanny, strumyczki. Woda spływała po skałach i między nimi. Były tu czerwone mostki i kolorowe drewniane altany z japońskimi dachami.
     - Ładnie tu - stwierdziła.
     - To ogrody spa, które do mnie należy. Jest zaczarowane, więc nigdy nie pada tu śnieg - wyjaśnił Lucian. Przemknął obok niej i nagle nie miała już torby, w której były wszystkie prezenty.
     - Co Pan robi? - zapytała, siląc się na spokój.
     - Telekineza ostatnio ci nie szła, więc może zmiana klimatu ci pomoże w nauce.
     - Telekineza nie szła mi dlatego, że w porównaniu z innymi moimi możliwościami, jest wyjątkowo niebezpieczna.
     - Nie bardziej niż różdżka w twojej dłoni - Lucian wzruszył ramionami. - Myślisz o niej, jak o sposobie na atak, spróbujmy więc czego innego - zaczął grzebać w torbie.
     Arthemis chciała chwycić różdżkę, gdy zdała sobie sprawę, że Lucian wyjął ją z jej kieszeni. Założyła ręce na piersi.
     - Jest Pan z siebie zadowolony?
     - Na co dzień tak - odparł lekko profesor, wyjmując drewnianą skrzynkę, która nie miałaby prawa zmieścić się w torbie, gdyby nie zaklęcie. - Interesujący zestaw bardzo rzadkich ziół i składników eliksirów. I jakie eleganckie opakowanie. Lotos, kwiat księżycowy i... no proszę jest nawet sproszkowany róg dwurożca... Jedna uncja kosztuje majątek.
     - I co z tego? - warknęła Arthemis.
     - Trochę szkoda - mruknął ledwie słyszalnie stając na środku mostka, zawieszonego nad stawem obok wodospadu. Wyciągnął rękę ze skrzynką nad ponad barierką.
     Arthemis skoczyła w jego kierunku.
     - A... A... A... A... - zatrzymał ją uśmiechając się wrednie i potrząsną skrzynką. - Robisz krok, a skrzynka będzie się przemieszczać coraz niżej - ostrzegł ją. - Możesz ją do siebie przyciągnąć albo przesunąć ją w bezpieczne miejsce. Tak, jak cię uczyłem.
     Miała ochotę cisnąć nim samym do wody, ale trzymał w ręku wszystkie jej zakupy.
     Arthemis westchnęła ciężko.
     Lucian na poprzednich zajęciach nieustannie powtarzał jej, że ma sobie wyobrazić, że obiekt przesuwa się w stronę, w którą chce go posłać. Nie szło jej jednak z wyobraźnią, wiec postanowiła spróbować czegoś innego, szczególnie, że bardzo jej zależało na ocaleniu tej skrzynki i całej torby.
     Zamknęła oczy. Zdjęła bariery. Rozluźniła mięśnie i podniosła powieki. Zobaczyła swoją ogniście czerwoną aurę i posłała ją w kierunku pudełka. Objęła je niczym dłońmi. Zadrżało, ale nie mogła go wyszarpnąć z ręki Luciana. Pociągnęła mocniej, a skrzynka wyleciała w powietrze.
     - Cholera! - zaklęła Arthemis, ale Lucian szybko wypowiedział zaklęcie, które uratowało skrzynkę przed zamoczeniem.
     - Lepiej! - pochwalił ją, kiedy lewitująca skrzynka spoczęła u jej stóp. - Ale to było zbyt proste. Spróbujmy zatem z tym - wyciągnął z torby kryształowy pryzmat, który odpowiednio ustawiony działał jak mugolska latarka. Rozświetlał najciemniejszy mrok i nigdy nie gasł. Mógł rzucać oślepiająco jasne światło, albo delikatne światło świec, miękkie światło poranka, albo chłodne błękitne światło płomyków. Działał w wodzie, pod ziemią i na lądzie. Można było zrobić z niego łańcuszek albo użyć jako elementu bransoletki.
     Arthemis chciała go dać Rose, która nie lubiła ciemności, ale miała go najpierw zabezpieczyć przed rozbiciem, bo był bardzo kruchy.
     A teraz Lucian trzymał pryzmat w swoich łapach i groziło mu rozbicie.
     - Zaraz nim rzucę, a ty go przechwyć - wyjaśnił jej i zrobił zamach.
     - Co?! Nie!!
     - Nie masz czasu, żeby tu przybiec - przypomniał złośliwie i rzucił.
     Arthemis bez zastanowienia wyciągnęła rękę z ogromnym pragnieniem, żeby się wydłużyła i mogła dosięgnąć pryzmatu. I nagle przedmiot zatrzymał się w locie.
     Arthemis ze świstem wypuściła powietrze. Otworzyła dłoń, a tęczowy kryształ powoli, z przerwami i zacięciami, zaczął przesuwać się w jej kierunku. Gdy dotknęła go palcami, odetchnęła, a potem zgromiła Luciana wzrokiem.
     - To jest delikatne!
     - Bezgranicznie w ciebie wierzyłem - zapewnił ją, schodząc z mostku. - Ale na dzisiaj chyba już dosyć. Widać, że wymaga to od ciebie sporo wysiłku - dodał, podając jej chusteczkę.
     Arthemis dotknęła ust, na które spłynęła strużka krwi z nosa. Głowa zaczęła ją boleć, jakby ktoś ją w nią kopnął. Wyszarpnęła chusteczkę z dłoni Luciana i wytarła twarz.
     Lucian oddał jej torbę z resztą prezentów.
     - A więc jutro chcesz iść na cmentarz?
     - Tak.
     - Sama?
     - Wolałabym sama.
     Lucian skinął głową.
     - Będę w pobliżu. Spakuj wszystko dzisiaj. Po wizycie na cmentarzu wyjeżdżamy.


Arthemis ze wstydem stwierdziła, że drży wchodząc na cmentarz. Zakręciło jej się w głowie już w momencie, gdy zbliżyła się do ulicy, przy której stał. Szła jednak wytrwale w nadziei, że Lucian niczego nie zauważy.
     - Idę wzbudzić popłoch w mugolach w tamtej kawiarni - Lucian wskazał małą restaurację w pobliżu. - Za pół godziny wyruszamy, więc załatw to szybko.
     Arthemis skinęła głową i wkroczyła na cmentarz. Otoczyła się potrójną ochroną, ale niewiele to dało. Już dawno nie uderzyły w nią emocje z taką siłą. Poddała się, więc i zrobiła krok w przód, patrząc przed siebie.
     Starała się ich wszystkich nie zauważać. Bladych unoszących się nad niektórymi grobami postaci. Nie zwracały na nią uwagi, więc i ona nie chciała rozstrzygać czemu niektórzy zmarli trzymali się swoich grobów, a niektórzy nie. To nie były duchy w czystej postaci, takie jak w Hogwarcie. Aczkolwiek i takie się zdarzały. Większość z tych zjaw przypominała tylko wspomnienie, blade odbicie dusz. Niektóre unosiły się obok osób, które odwiedzały ich nagrobki, a inne po prostu siedziały i myślały.
     S     tając przed grobowcem Saito Nakamury, Arthemis w duszy odetchnęła z ulgą, że tutaj nikt się nie unosił. Chociaż niska starsza Pani z sąsiedniego grobowca przyglądała jej się uważnie, od czego głowa rozbolała ją jeszcze bardziej.
     Arthemis usunęła zwiędłe kwiaty z wazonu i włożyła te, które przyniosła. Zerknęła na wyryty w marmurze napis i potrząsnęła głową, żeby odegnać ponure myśli.
     Był taki młody, gdy zginął. Podczas tego turnieju to mogło się przytrafić każdemu. Było jej niedobrze na myśl, że to mógł być James. Przypomniała sobie jego ubranie skąpane we krwi.
     - Przepraszam, że nie zdołaliśmy cię uratować - powiedziała cicho.
     - Uratowaliście świat. Doceniłby to - odezwał się głos z silnym zagranicznym akcentem.
     Arthemis odwróciła się w kierunku Naokiego. Ukłonił jej się. Wyciągnęła do niego dłoń.
     - Dobrze cię widzieć.
     Uśmiechnął się.
     - Ciebie też. Jesteś sama?
     - Z nauczycielem. Czeka na mnie.
     Naoki skinął głową, a następnie zapalił kadzidło i ustawił je w podstawce.
     - James nie przyjechał?
     - Nie... jest bardzo zajęty - powiedziała wymijająco.
     - To dziwne widzieć cię samą - zaśmiał się cicho. - Czy wszystko jest zabezpieczone?
     Duch staruszki z sąsiedniego grobu podfrunął do niej z ciekawością.
     Arthemis zaczęła kaszleć. Wyjęła chusteczkę i zobaczyła na niej krople krwi. Odkaszlnęła.
     - Jeżeli chodzi ci o Serce Oceanu, Szmaragd Olbrzyma i Oko Ozyrysa to tak. Zostały bardzo dobrze zabezpieczone. Nawet ci, którzy je zabezpieczali nie wiedzą, gdzie są.
     - To dobrze.
     - A Laska Nauczyciela?
     - Nie ma jej.
     - Co?
     - Nie istnieje. Stanowiła tak wielkie zagrożenie, że Zakon Roninów postanowił ją zniszczyć. Nie istnieje już nawet drzazga z tego kija...
     Arthemis skinęła głową i zgromiła dyndającego jej przed twarzą ducha wzrokiem.
     - A rodzina Saito?
     - Cierpią - powiedział cicho Naoki. - Wstąpiłem do Zakonu po jego śmierci. Robimy dużo niebezpiecznych, ale potrzebnych rzeczy.
     Duch przed oczami Arthemis się rozdwoił.
     - Powinnaś kiedyś przyjechać razem z Jamesem na dłużej. Oprowadziłbym was.
     - Ty powinieneś przyjechać do Anglii - zaproponowała. -
     - Chyba masz racje - Naoki uśmiechnął się szeroko. - Więc? Wysyłamy sobie kartki na święta?
     - Jeżeli znajdziesz jakąś ładną - Arthemis wyszczerzyła zęby i zerknęła ponad ramieniem chłopaka na zbliżającego się mężczyznę.
     - Nao.... - człowiek powiedział coś po japońsku.
     Naoki odwrócił się i coś odpowiedział, a potem rzekł do Arthemis.
     - To brat mojej matki, Arima Yashiro-san. Wuju przedstawiam ci Arthemis North.
     Yashiro Arima był wysokim śniadym mężczyzną, noszącym długie włosy spięte wysoko na głowie. Miał również przystrzyżoną bródkę, ciemne oczy i wyjątkowo łagodny uśmiech. Miał na sobie długą, stalowoszarą, tradycyjną japońską szatę, a w rękach wachlarz.
     - Miło mi cię poznać, młoda damo. Dobrze cię czujesz? - zapytał, łapiąc ją za ramię, gdy się zachwiała.
     - Tak, wszystko w porządku - powiedziała, szybko się prostując.
     - Lepiej wyjdźmy stąd. Energia cmentarza źle na ciebie wpływa - zaproponował.
     Naoki przyjrzał się z niespokojnie Arthemis.
     - Jeżeli coś się jej stanie jej chłopak zrobi z nas sushi - powiedział wujowi.
     - To naprawdę nic - uspokoiła ich Arthemis. - Mnie również miło Pana poznać. Czeka Pan na Naokiego?
     - Z jednej strony tak - Pan Arima zaczął prowadzić ich w stronę bramy cmentarza. - A z drugiej musiałem sie tu zjawić tak, czy inaczej. - Spojrzał na nią kątem oka. - Byłem ciekaw kogo znajdę przy grobie Saito Oroshiego.
     Arthemis nie rozumiejąc ani słowa z tego, co do niej mówi jego wuj, spojrzała na Naokiego.
     - Wuj często postępuje z tym, co mu podpowiadają kamyczki... - wyjaśnił Naoki, gdy przekroczyli bramę cmentarza.
     Pan Arima powiedział coś po japońsku, a Naoki się roześmiał.
     - Jestem ciekaw dlaczego miałem cię spotkać, młoda damo - Pan Arima przyglądał jej się z ciekawością.
     Arthemis nie potrafiła mu odpowiedzieć, zauważyła jednak idącego w ich stronę profesora Luciana i w duchu miała nadzieję, że nie jest na tyle blada, żeby profesor zwrócił na to uwagę. Inaczej dostałaby za swoje...
     W miarę, jak profesor się zbliżał Arthemis wyczuwała coś dziwnego. Silnego i ciepłego. Jasnego. A potem spojrzała na pana Arimę i już wiedziała.
     - Czy przez kamyczki rozumie Pan może runy?
     - Oczywiście, - łagodny uśmiech pana Arimy naprawdę działał na nią kojąco. Był uosobieniem równowagi.
     Profesor Lucian się z nimi zrównał.
     - Arthemis, powinniśmy już ruszać.
     - Chyba zajmie nam to trochę więcej czasu niż myśleliśmy - odparła. W odpowiedzi uzyskała niezadowolone uniesienie brwi. - Profesorze Lucian to jest pan Yashiro Arima, specjalista od starożytnych run. Sądzę, że powinniśmy go zabrać ze sobą...
     - Co! - Naoki był całkowicie zdezorientowany. Natomiast Pan Arima i profesor Lucian wpatrywali się w siebie. Yashiro skłonił głowę i powiedział:
     - Czas na herbatę.
     - Na herbatę? O co chodzi? Arthemis, o czym wy wszyscy mówicie?
     - Nao, - Yashiro położył rękę na ramieniu siostrzeńca. - wszystko jest w porządku.
    

Wyjaśnienie wszystkiego zajęło godzinę, podczas której podano im najlepszą herbatę, jaką Arthemis w życiu skosztowała.
     Profesor Arima słuchał z zamkniętymi oczami, jednocześnie wdychając aromat herbaty.
     - Fascynująca magia... Klucze do uruchomienia broni uczynić z ludzi. Potężne, przerażająco potężne zaklęcie... - powiedział w końcu. - Być częścią takiego zaklęcia...
     - Chcesz jechać do Anglii? - zapytał z niedowierzaniem Naoki, a potem dodał coś szybko po japońsku.
     - Nao, każdy z nas jest częścią większej całości. Oni mnie do niczego nie zmuszają.
     - Zawsze robisz to, co pokaże ci rzut kamykami... - rzucił, zakładając ręce na piersi.
     - Runy nie decydują za mnie, Naoki. One podpowiadają mi właściwy kierunek. Mówią o przeszłości i pomagają w wyborach teraźniejszości. Pojadę do Anglii, bo jestem kim jestem.
     - Nie jesteś nauczycielem - upierał się Naoki.
     - Może masz rację, biorąc pod uwagę, że uczę cię od dziecka a ty nadal niewiele wiesz - pan Arima posłał w kierunku siostrzeńca zaczepny uśmiech.
     Naoki prychnął w odpowiedzi.
     - Chłopcze, jestem wampirem, a sześć miesięcy temu zajmowałem się różnymi rzeczami, ale nie książkami i przemądrzałymi szczeniakami - powiedział Lucian, rozpierając się na krześle. Wskazał podbródkiem na Arthemis. - A teraz mam nawet własnego przemądrzałego, nieznośnego, krnąbrnego...
     - Zrozumieli! - przerwała jego wyliczankę Arthemis.
     - Rób co chcesz! - warknął w końcu Naoki, odstawiając kubek z herbatą.
     - Zamierzam - odpowiedział spokojnie pan Arima. - Będę potrzebować około dwóch tygodni na przygotowania. Sądzę, że jestem w stanie przyjechać do Anglii zaraz po Nowym Roku.
     Jeszcze przez pół godziny profesor Lucian i przyszły profesor Arima omawiali szczegóły. Naoki i Arthemis wyszli pożegnać się przed herbaciarnię.
     - Nie chciałam cię zasmucić - powiedziała Arthemis. - Nawet nie wiem, jak to działa...
     - To nie twoja wina - odparł Naoki. - Tylko, że... znowu mam wrażenie, że to coś co nas wszystkich znacznie przerasta...
     - Gdy twój wuj zamieszka w Anglii, będziesz miał więcej okazji, żeby tam przyjechać. Jesteś do niego przywiązany, prawda?
     Naoki wzruszył ramionami.
     - Czy to ma znaczenie, skoro i tak zrobi to, co chce?
     - Dla niego pewnie ma - powiedziała Arthemis. - Dam ci znać, że jeżeli coś będzie się działo - obiecała po namyśli. - W ten sposób będziesz wiedział nawet jeżeli wuj ci nie powie...
     Naoki skinął głową.
     - Skończyliście? Pora na nas - rzucił Lucian od drzwi. - Arthemis, mam nadzieję, że wszystkie moje dokumenty zapakowałaś odpowiednio i nic nie zginęło.
     - Tak jest, panie profesorze...
     - Do zobaczenia, młoda damo - powiedział Yashiro, kłaniając się jej lekko.
     - Będzie na Pana czekali, profesorze Arima.
     Naoki za jej plecami parsknął śmiechem.
     - Widzimy się w Anglii - rzuciła Arthemis, gdy profesor Lucian położył rękę na jej ramieniu. - Mamy kolejny klucz. Zadziwiająco szybko - dodała cicho.
     - Na to wygląda - odpowiedział Lucian. - Musimy się dowiedzieć, co to oznacza...
     Naoki i jego wuj unieśli dłonie w geście pożegnania, w tym samym momencie, gdy Arthemis i profesor Lucian zniknęli z zatłoczonych ulic Tokio przez nikogo niezauważeni.


Arthemis doczłapała do dormitorium wyglądając, jak bałwan. Przed bramą Hogwartu przywitała ich śnieżyca, a pomimo tego, że była dopiero 14:00 na dworze było już niemal całkowicie ciemno.
     W dormitorium było cicho i ciepło. Wszyscy przebywali jeszcze w Hogsmead, więc sądziła, że Rose i Lily jeszcze buszują po sklepach. Otrzepała się ze śniegu i w pierwszej kolejności schowała prezenty, a potem wzięła ręczniki i ciepły frotowy szlafrok, i poszła pod prysznic.
     Chyba troszeczkę przesadziła... - przyznała przed samą sobą, zdejmując ubrania.
     W niektórych miejscach bluzka i spodnie przywarły do skóry przez zaschniętą krew. Ponieważ z całych sił starała się powstrzymać krwawienie z nosa i kaszel z krwią, pootwierały jej się drobne ranki, które zdobyła podczas treningów. Część z nich od nowa zaczęła krwawić, gdy odkleiła od nich materiał. Weszła pod prysznic, a wszystkie na raz zaszczypały pod wpływem gorącej wody, jakby posypała je solą. Oparła się o ściankę prysznica, bo trochę się bała, że nogi jej nie utrzymają.
     Nie powinna iść na cmentarz po tym, jak skutki korzystania z telekinezy nadal się utrzymywały. Z drugiej strony to była jedyna okazja...
     Może i była trochę wyczerpana, ale nie było to coś, czego nie naprawiłby długi sen. Gdy siła woli zniknęła Arthemis poczuła się, jakby zdeptało ją stado nosorożców. Podparła się ręką, gdy zaczęło jej się kręcić w głowie i w duchu się modliła, żeby nie były to pierwsze oznaki gorączki.
     Gdy wróciła do pokoju wciągnęła na siebie pluszowe spodnie od piżam i sięgnęła na sam spód szafy. Pogłaskała materiał za dużej na nią koszulki. Biła się z myślami, ale w końcu zmęczenie wygrało i wciągnęła ją na siebie. Otulił ją szorstki materiał, ale była zbyt wyczerpana, żeby to zauważyć. Ukryła twarz w dłoniach, ale już po chwili zacisnęła zęby, odrzucając ten krótki moment, gdy niemal poczuła zew tej istoty, którą zamknęła głęboko w sobie, żeby odgrodzić się od jej rozpaczy...
     Wczołgała się na łóżko i nakryła kołdrą głowę, aby oddać się w objęcia snu i ciemności.
     Nie spodziewała się, że przez tą drzemkę przestraszy na śmierć Rose i Lily.
     Poczuła tępy ból w ramionach i wynurzyła się, jak spod wody, słysząc co trzecie słowo, krzyczane przez Rose i Lily.
     Ledwo je widziała, bo Lily wściekle nią potrząsnęła.
     - Obudź się! Arthemis! Obudź się!
     Poderwała się oszołomiona.
     - Co się stało?!
     - Ty idiotko! - krzyknęła Rose, uderzając w ramię Arthemis. - Nie mogłyśmy cię obudzić! Krzyczałaś przez sen, jakby ktoś próbował ci wyrwać serce! Przestraszyłaś mnie!
     - Coś musiało mi się śnić - powiedziała Arthemis zaspanym głosem. Gardło miała zdarte, jakby długie godziny głośno mówiła. - Ojej... co tam? Zrobiłyście zakupy? - odchrząknęła. - Kiedy kolacja?
     - Już była. Nie budziłyśmy cię - wyjaśniła Rose. Stały razem z Lily i z góry patrzyły na Arthemis rozgniewane.
     - Co tym razem?
     - Wyglądasz jak trup - zarzuciła jej Lily.
     - Dzięki.
     - Miałaś na siebie uważać!
     - Przecież nic mi nie jest.
     - Nie wolno ci wchodzić na cmentarze!
     -      Tak, tak... Byłam tam tylko chwilę i naprawdę nic... Zaraz, zaraz - Arthemis przyjrzała im się uważnie. - Skąd o tym wiecie?
     Dziewczyny zaczęły oglądać paznokcie i unikać jej wzroku.
     Wzruszyła ramionami i wstała. Zaczęła przeglądać szuflady i szafeczki.
     - Macie coś słodkiego? Jestem głodna... - nie chciała myśleć o tym, że normalnie nie musiałaby się nad tym zastanawiać. Myślenie o jedzeniu zawsze zostawiała Jamesowi. Wiele rzeczy, łącznie z przypominaniem jej, że nie jest nieśmiertelna pozostawiała jemu. Palce jej zadrżały, gdy poczuła nagłą ochotę, żeby zedrzeć z siebie jego koszulkę.
     Cholera... musiała koniecznie odzyskać spokój.
     - No więc? Wykrztusicie to z siebie w końcu, czy nie?
     - Masz gorączkę? - zmieniła temat Rose.
     - Nie - odpowiedziała Arthemis, siląc się na cierpliwość.
     - Więc co to miało być? Zwykły koszmar?
     -      Nie wiem. Nie pamiętam, co mi się śniło - odparła, z triumfem znajdując batonik w szufladzie biurka. - Byłyście w Hogsmead i naprawdę nie macie nic do jedzenia?
     - Miałyśmy wejść do Miodowego Królestwa, ale James nas rozproszył - powiedziała bez zastanowienia Lily i niemal natychmiast się skrzywiła, gdy Arthemis wypadł batonik.
     Podniosła go szybko i podmuchała.
     - Był w Hogsmead?
     - No, tak - powiedziała niechętnie Rose.
     Był sam? - tego pytania Arthemis nie zadała głośno. Za bardzo się bała odpowiedzi.
     - Wpadłyście na niego, jak robił świąteczne zakupy? - rzuciła swobodnie, wyrzucając papierek do kosza.
     - Nie. Chciał się z tobą zobaczyć - Lily patrzyła na jej nagle pobladłą twarz.
     - Ach... Rozumiem - Arthemis odwróciła się do kufra i zaczęła szukać rzeczy. W jej myślach zapanowała panika. Dlaczego James chciał z nią rozmawiać?
     Nie, nie, nie! Jeszcze nie! Nie teraz! Potrzebowała czasu! Jeszcze tylko małej drobinki czasu! Nie mógł z nią zerwać nie dając jej szansy... Jeżeli chciał to wszystko między nimi wyjaśnić i zamknąć raz na zawsze to ona chyba...
     Z jednej strony była przerażona, że James właśnie to zrobi, a z drugiej była tak bardzo wkurzona na niego, że gdyby teraz się przed nią pojawił to nie potrafiłaby tego rozegrać tak, aby nie zniszczyć... ich związku.
     Jej plan był prosty, prawda? Zdać wcześniejsze egzaminy. Dostać się na szkolenie aurorów. Doprowadzić do konfrontacji z Jamesem i wszystko mu wykrzyczeć nie bojąc się, że zrobi mu krzywdę. A potem przekonać go spokojnie, że to nie musi się tak skończyć...
     A jeżeli by się nie zgodził to nadal pozostałaby na tyle blisko, żeby móc go przekonywać przez długi, długi czas...
     A dalej... po prostu nie wiedziała...
     Ale jeżeli on przyjechał, żeby spokojnie jej oznajmić, że to już koniec to nie mogła zrobić nic tylko... Boże! Nie mogła zrobić nic...
     A jeżeli przyjechał się pogodzić? A jeżeli tak? A jeżeliby się pogodzili, a ona nadal zostałaby w Hogwarcie, to czy byłby w stanie mu nadal ufać, gdy wróciłby do tego swojego szkolenia i tej całej Antonette?
     - Arthemis? - Chaos w jej myślach zamarł, gdy usłyszała zaniepokojony głos Lily.
     - Zamyśliłam się - powiedziała powoli.
     - Arthemis, sądzę, że powinniście porozmawiać... we dwoje. Spokojnie.
     Spokojnie, powtórzyła w myślach Arthemis i przypomniała sobie pękniętą szybę. Już dawno przekroczyła metę z  napisem spokój...
       Teraz mogła już tylko wrzeszczeć albo płakać.
     - Tak. Masz rację - odpowiedziała nieprzytomnie, zgarniając ubrania. - Ferie zimowe zaczynają się w połowie stycznia, więc sądzę, że... wtedy z nim porozmawiam...
     Dziewczyny przyglądały się jej trochę niepewnie.
     - Gdzie idziesz? - zapytała Rose, widząc, że idzie się przebrać. - Jest środek nocy...
     - Myślę, że... pouczę się trochę...  - odparła Arthemis. - Śpijcie dobrze... - zamknęła drzwi tak cicho, jakby już spały i bała się je obudzić.
     W dormitorium zapadła cisza.
     - Widziałaś jej twarz?! - Lily aż się zachłysnęła. - Gdy usłyszała, że James chce z nią porozmawiać zrobiła się prawie przezroczysta!!
     Rose spochmurniała.
     - Co za dureń z tego Jamesa... Nie wiem na co on czeka. Im dłużej to wszystko trwa tym większą paranoję ma Arthemis.
     - Może powinnam nim potrząsnąć? - zastanawiała się Lily.
     - Nie. Arthemis ma jakiś plan. Zaharowuje się przez niego, ale wierzy, że się uda, więc dajmy jej jeszcze czas - uspokoiła ją Rose, wchodząc pod kołdrę.
     To przecież tylko cztery tygodnie, pomyślała, zamykając oczy. Co może się stać przez cztery tygodnie?

1 komentarz:

  1. Super rozdział. Czytanie o życiu czarodziejów w innych państwach jest bardzo interesujące. Kto by pomyślał ze japońska Pokątna jest w samym sercu góry Fudżi. Niespodziewanie znaleźli następny klucz

    OdpowiedzUsuń